Być ręką kochającego Ojca
- Od 2005 r. prowadzili Państwo Pogotowie Opiekuńcze (Betlejem), a od 2009 r. tworzą Rodzinny Dom Dziecka. Jak to się stało, że zdecydowali się Państwo poświęcić swoje życie potrzebującym dzieciom?
- Monika: W 1994 r. znajoma zaproponowała nam, żebyśmy zabrali 5-letniego chłopca na 2 tygodnie do siebie do domu. Wahaliśmy się, ponieważ mieliśmy wówczas troje dzieci i mieszkaliśmy u rodziców w 17-metrowym pokoju. Początkowo próbowaliśmy znaleźć rodzinę, która miałaby lepsze warunki, ale się nie udało. Byliśmy po trudnym okresie naszego małżeństwa, w czasie którego doświadczyliśmy, jak ważna jest rola mamy i taty. Ustaliliśmy, że skoro Pan Bóg uratował nasze małżeństwo, to my teraz chcemy pomagać innym. Mieliśmy w sercu pragnienie, by przyjąć tego chłopca, jednak po ludzku zastanawialiśmy się, czy to jest odpowiedzialne posunięcie. Weszłam do kościoła św. Andrzeja Boboli i zaczęłam pytać Pana Boga, czy powinniśmy przyjąć to dziecko, czy nie jest to podyktowane tylko moimi pragnieniami i czy to będzie dla niego dobre. Wtedy mój wzrok padł na napis: "Kto przyjmuje jedno dziecko z tych moich najmniejszych, Mnie przyjmuje". I poczułam w sercu radość, że Jezus odpowiedział na moją prośbę dosłownie wprost. Wróciłam do domu i podzieliłam się z mężem tą wiadomością. Stwierdziliśmy, że skoro Pan Bóg daje nam taki konkretny znak, to przyjmiemy tego chłopca.
- Czy wakacje spędzone razem z chłopcem coś zmieniły?
- Monika: Oboje z mężem uważamy, że wraz z tym dzieckiem do naszego domu zawitał Pan Jezus, bo od tamtej pory nawet święta wyglądały inaczej - nie ukrywam, że wcześniej było różnie. Widziałam, że wszyscy się starają i w naszym domu zapanowały: wielka miłość i Boży pokój. Niestety, nie mogliśmy zabrać Maćka* na stałe ze względu na złe warunki mieszkaniowe.
- Przez kolejnych 11 lat zabierali Państwo dzieci z domu dziecka w soboty, niedziele i święta. Potem stali się Państwo rodziną zastępczą dla chłopca, który jako pierwszy gościł w Waszym domu. Jak to się stało, że założyli Państwo Pogotowie Opiekuńcze?
- Monika: Gorąco się modliłam: Panie Boże, jeżeli chcesz, abym zajmowała się tymi dziećmi z domu dziecka, to pomóż mi. Ja oddaję swoje ręce do pracy, daję swoje siły, ale nie mam zupełnie warunków lokalowych. To wszystko powierzyłam przy grobie sługi Bożego o. Józefa Kentenicha w Niemczech. Kiedy wróciłam do Polski, największym zdumieniem napełniło mnie to, że z niemiecką dokładnością spełniała się prośba po prośbie. Otrzymaliśmy mieszkanie 153 m2 na Brackiej. To był dla nas wielki szok. Cieszyliśmy się. Nie było jednak łatwo, musieliśmy ukończyć kurs, gdyż oprócz pięciorga własnych dzieci mieliśmy już - jako rodzina zastępcza - przyjętego Maćka. Kiedy szłam do ośrodka adopcyjnego z prośbą o możliwość opieki nad jeszcze innymi dziećmi, odczuwałam lęk, bo pomyślałam, że przychodzą tu małżeństwa, które w ogóle nie mają dzieci, i wiedziałam, że to nie będzie łatwy proces. Na początku panie stwierdziły, że szanują to, co robimy, ale ze względu na dużą liczbę naszych dzieci nie pozwolą nam na prowadzenie pogotowia ani domu dziecka, bo trzeba byłoby wtedy przyjąć sześcioro albo ośmioro dzieci. Pamiętam, że zawahaliśmy się, czy dalej w to brnąć, ale mąż powiedział, że jak już zaczęliśmy, to ukończmy te wszystkie kursy i zobaczymy, co będzie dalej. I rzeczywiście 18 października 2004 r. uchwalono nową ustawę, według której można było przyjąć do pogotowia opiekuńczego już nie sześcioro czy ośmioro, ale troje dzieci. To było niesamowite, bo przecież 18 października to dzień, kiedy sługa Boży o. Kentenich zawarł przymierze z Matką Bożą. Śmialiśmy się z mężem, że Pan Bóg zmienia nawet ustawy, żebyśmy mogli robić to, czego pragniemy. We wrześniu 2005 r. zaczęliśmy prowadzić Pogotowie Opiekuńcze. Przyjęliśmy troje dzieci i od tego wszystko się zaczęło. Kontynuowaliśmy nasze dzieło przez 4 lata. Czasami trafiały do nas dzieci, które urodziły się 18 października i te były uwikłane w najtrudniejsze sytuacje prawne. Mogły przebywać u nas tylko do czasu uregulowania tych spraw, czyli przez 15 miesięcy, a potem - jeśli nie znalazła się rodzina zastępcza lub adopcyjna - trzeba było je przekazać do placówki państwowej. Żadne z naszych dzieci tam nie trafiło - bardzo dziękowaliśmy za to Panu Bogu. Chcieliśmy, by dzieci były u nas dłużej, byśmy mogli bardziej im pomóc i w 2009 r. dostaliśmy dom z ogrodem, w którym obecnie mieszkamy. Dzięki temu stworzyliśmy Rodzinny Dom Dziecka.
- Jak wyglądają relacje między Państwa biologicznymi dziećmi a dziećmi przybranymi?
- Monika: Przed rozeznaniem i podjęciem tego, co teraz robimy, prosiłam Pana Boga: Jeśli miałabym zaszkodzić mojej rodzinie, to oddal ode mnie to pragnienie. Uważałam, że nie można pomagać komuś, niszcząc swoją rodzinę, bo to ona pierwsza została mi dana przez Boga i nie mogę pomagać komuś, jeśli w moim własnym domu jest coś nie tak. Mamy siedmioro swoich dzieci - jedno odeszło już do domu Ojca. I to jest łaska od Pana. Gdy zaczęliśmy brać dzieci z domu dziecka, to i nasi znajomi podjęli się tego samego wyzwania. Pamiętam, że nasze dzieci płakały, jak odwoziliśmy pozostałe do domu dziecka, a dzieci znajomych dostawały ataku histerii, jak te inne były przywożone. I wiem, że z tego powodu zrezygnowali, choć wyrażali szczerą chęć pomocy. U nas zaś było odwrotnie: dzieci płakały, nie rozumiejąc, dlaczego odwozimy ich nowych braci i nowe siostry do domu dziecka, dlaczego one nie mogą zostać, dlaczego nie mogą się dłużej pobawić z nimi. Miała też miejsce sytuacja, że dwóch najstarszych synów pojechało do sanatorium i wróciło ze zdjęciem chłopca, prosząc: "Mamo, tato, musicie mu pomóc, on jest z domu dziecka, on jest tam nieszczęśliwy".
Czasem staramy się poświęcić więcej czasu naszym własnym dzieciom, by wiedziały, że nam na nich zależy, że są dla nas ważne. Razem z mężem zabiegamy o każde z nich, bez względu na to, czy ma 23 lata, czy 21 - bo tyle mają najstarsi synowie - czy 4 i pół. Pomimo iż zajmujemy się siedmiorgiem dzieci przyjętych, nasze własne latorośle nie zostały odstawione gdzieś na dalszy plan.
- Janusz: Relacje między dziećmi są dobre, aczkolwiek nie brakuje też i konfliktów - tak jak w każdej rodzinie. Różnica polega tylko na tym, że gdy się pokłócimy publicznie, później też publicznie się przepraszamy. Staramy się uczyć dzieci, że każdy ma prawo się zdenerwować, każdy ma prawo źle się czuć, nie mieć humoru z różnych przyczyn. Gdy zdarzają się konflikty między jednym chłopcem a drugim, to potem biorę ich ze sobą na jakąś wycieczkę i wtedy zaczynają się integrować, a niejednokrotnie zaprzyjaźniają się. Czasami może pojawić się zazdrość o to, że jeden chłopiec na urodziny dostanie np. samochód sterowany radiem i wszystkie inne dzieci przypominają sobie, że one też miały urodziny, ale nie dostały takiego samochodu. Jest to nieuniknione przy takiej liczbie dzieci. Staramy się jednak wszystko tak organizować, żeby dzieciakom się podobało.
- Jakie dzieci do Państwa trafiają?
- Janusz: Mieliśmy dzieci, które były porzucone z bardzo różnych przyczyn, np. były molestowane seksualnie, bite. Dzieci, które do nas trafiają, są często całkowicie zaniedbane - praktycznie w każdej dziedzinie: nie potrafią mówić, nie znają kolorów, mają ogromne braki. Musimy wkładać wiele pracy, żeby pomóc im w starcie w normalne życie. Naszym największym sukcesem jest wychowanek Maciek, który skończył szkołę podstawową, gimnazjum i technikum, a obecnie pracuje. Pochodzi z rodziny, która nadużywa alkoholu. Miał bardzo trudne życie, przez wiele lat był w domu dziecka. Postaraliśmy się, aby mógł u nas zamieszkać. Teraz mieszka sam, ale nie pije, nie pali. Jesteśmy bardzo dumni z niego. Cieszymy się, że mogliśmy mu pomóc i widzimy tego efekt. Chłopak jest już dorosły, radzi sobie ze wszystkim, choć ma niesprawną jedną rękę. Jeśli ma jakieś problemy, dzwoni do nas, a my staramy się mu pomóc. Wielu jego kolegów, którzy byli w domu dziecka - czasami ich widujemy - wróciło do tego, co robili ich rodzice. Łatwo dostrzec na tym przykładzie, że Rodzinne Domy Dziecka mają sens.
- Jak wygląda kontakt dzieci z ich biologicznymi rodzicami?
- Janusz: Mamy wyznaczone dni, w które rodzice, czasami babcia, przyjeżdżają do dzieci, z reguły na dwie godziny. Niestety, niektórzy na początku przyjeżdżali, ale potem przestali.
- Dzieci mówią o spotkaniach z rodzicami?
- Janusz: Tak, bardzo czekają na te spotkania i gdy rodzice nie przyjeżdżają, martwią się, proszą, by zadzwonić itd. Dzwonimy wtedy do nich, pytamy. Wówczas tłumaczą się, że nie mogli przyjść, bo coś tam się wydarzyło, ale podejrzewamy, że są pod wpływem alkoholu i nie chce im się przyjechać. To są trudne tematy. Dlatego też jeździmy z dziećmi na różnego rodzaju terapie: i logopedyczne, i poprawiające rozwój fizyczny. Zapisujemy je do różnych domów kultury, by mogły odkryć swoje hobby, mieć jakieś zajęcia, które bardzo je rozwijają oraz pomagają zapomnieć o kłopotach w rodzinie. Poza tym staramy się je aktywizować różnego rodzaju bodźcami. Zabieramy je a to do kina, a to na jakieś wycieczki, a to do sklepu. Jest mnóstwo miejsc, w które chciałyby pojechać. Nie zawsze mogą się tam udać, ale jeśli istnieje taka możliwość, to staramy się je zabierać, bo po pierwsze możemy z nimi w tym czasie porozmawiać, a po drugie czują się wtedy potrzebne.
- Jak wygląda dzień w Państwa domu? Czy jest podział obowiązków, czy są wyznaczone pory poszczególnych czynności?
- Janusz: Obowiązków w domu jest bardzo dużo i nie jesteśmy w stanie wszystkiego zrobić sami, dlatego mamy różne podziały. Jedne dzieci wkładają naczynia do zmywarki, inne wyjmują, jeszcze inne nakrywają do stołu lub sprzątają. Kanapkami z reguły zajmujemy się my - rano. Nasz dzień wygląda następująco: wstajemy o godz. 6.30, robimy śniadanie, potem zawożę dzieci do szkoły, do przedszkola, na terapię i inne zajęcia. Potem około 16.00-17.00 dzieci są odbierane ze szkoły, czasami mają jeszcze jakieś zajęcia w domu kultury. Bywa więc, że wracają do domu nawet około 20.00. Następnie odrabiają lekcje, a około 21.00 muszą już iść spać. Później z żoną rozmawiamy na różne tematy albo robimy to, co trzeba jeszcze zrobić w domu. Kładziemy się spać około 24.00. Ja do południa pomagam żonie, a potem pracuję jeszcze na pół etatu w tramwajach warszawskich i wracam do domu o godz. 1.00. Podczas mojej nieobecności żonie pomaga wychowawca zatrudniony na pół etatu. Załatwia sprawy w sądzie, jeździ do lekarza, na terapię, przywozi dzieci ze szkoły. Wspierają nas też wolontariusze.
- Co daje najwięcej radości w prowadzeniu takiego domu?
- Janusz: Kiedy się widzi, że dzieci, które w momencie przyjazdu były takie wystraszone i bały się wszystkiego, stopniowo zaczynają się otwierać i doświadczać normalnej rodziny. Bardzo się cieszymy, gdy odkryjemy, że mają jakieś talenty i staramy się je rozwijać. Spodziewamy się, że dzięki temu będą miały w życiu normalny start, tak jak ich rówieśnicy. W państwowych placówkach przebywa dużo podopiecznych, wychowawcy przychodzą na osiem godzin dziennie: raczej nie ma takich sytuacji, żeby przyjaźnili się z dziećmi, brali je na kolana i rozmawiali z nimi. Tam tego robić nie wolno, bo wszystkie dzieci by chciały i trzeba by było w jednym momencie wziąć na kolana 30 dzieciaków. U nas dużą rolę odgrywa wzajemna miłość pomiędzy dziećmi. My też staramy się pokazywać relacje pomiędzy mną a żoną, które są fundamentalne dla wychowania każdego dziecka, a szczególnie ważny w wychowaniu i córek, i synów jest obraz ojca. Oczywiście ja nie jestem idealny, ale dzięki Bogu nauczyłem się korzystać z literatury, która mi pomaga stać się dobrym ojcem. Jeździmy też z żoną na różne kursy, które umożliwiają nam bycie dobrymi rodzicami i wychowawcami - to się bardzo przydaje. Myślę, że bez tego byłoby nam trudno pomóc dzieciom…
- Jak traktują Państwo prowadzenie Rodzinnego Domu Dziecka? Czy to etatowa praca na 24 godziny, czy raczej służba Panu Bogu, ludziom, tym dzieciakom?
- Monika: Myślimy, że tego nie da się traktować jako etatowej pracy. Dla mnie jest to służba przede wszystkim Bogu. Oddałam Mu swoje życie i chciałabym - mam taką wewnętrzną potrzebę - spalić się do końca dla tych dzieci z miłości do Boga. Im trudno jest uwierzyć, że Pan Bóg istnieje, że istnieje jakakolwiek miłość, skoro od najmłodszych lat spotyka je tyle nieszczęść i tragedii. Rodzic, szczególnie ojciec, jest tą osobą, która zastępuje Pana Boga tu, na ziemi. Tym dzieciom trudno uwierzyć, że Bóg istnieje, jeśli ojciec bije, pije i robi różne inne straszne rzeczy. Staramy się z mężem być ręką kochającego Ojca i pokazać im głęboką miłość. Nie ukrywam, że czasami dzieci nas okradały i sprowadzały różne choroby do naszego domu, więc nie było łatwo. Jeśli nie będziemy dawać tym młodym ludziom możliwości bycia w rodzinie, to, nie mając pojęcia o tym, jak ona funkcjonuje, będą żyli jakimiś mrzonkami na jej temat, będą ją idealizować i potem, gdy przyjdą pierwsze trudności po opuszczeniu domu dziecka, nie poradzą sobie, niejednokrotnie sięgną po alkohol. Najgorsze jest to, że powtarza się ten sam schemat zachowań. Rodziny są bardzo potrzebne takim dzieciom, które muszą doświadczyć życia we wspólnocie tego rodzaju, by potem same mogły założyć własną. Muszą doświadczyć miłości bezwarunkowej, żeby mogły kochać.
- Janusz: To jest powołanie. Przez wiele lat byliśmy wolontariuszami domu dziecka i wydawaliśmy dużo pieniędzy na dzieci tam przebywające, nie otrzymując nic w zamian, a nadal chcieliśmy się tym zajmować. Gdy straciłem pracę, długo nie radziłem sobie ze znalezieniem nowej. Przez ten czas odwiedzałem dzieci, ale nie mogłem ich zabrać, bo byłem w trudnej sytuacji finansowej. Pytały mnie wówczas, dlaczego nie mogą pojechać do wujka. Mówiłem im: "Słuchajcie, straciłem pracę, nie przelewa się nam teraz, ale jak ją znajdę, to zabiorę was, a teraz nie mogę, bo nie przyjmę was o chlebie i wodzie"… "Wujek, my chcemy chleb i wodę, tylko nas weź" - odpowiadały. Było wiele takich chwil, w których przekonywaliśmy się, żeby działać wbrew ludzkiemu rozsądkowi, gdy nie ma pieniędzy, albo rodzice czy sąsiedzi nie popierają tego. Gdy zaczęliśmy iść w tym kierunku, Pan Bóg systematycznie rozwiązywał wszystkie problemy i torował nam drogę.
* Imię dziecka zostało zmienione.
Skomentuj artykuł