Co się przełamie w Katyniu?
Kiedy tydzień temu usłyszeliśmy wiadomość, że premier Władimir Putin uroczyście zaprosił premiera Donalda Tuska na obchody rocznicy katyńskiej zbrodni, pojawiły się od razu komentarze, iż mamy wreszcie szanse na przełom w polsko-rosyjskich stosunkach.
Pozwoliłem sobie zwrócić wówczas uwagę na kilka, nazwijmy to najdelikatniej, "ryzykownych" aspektów związanych z nowym "przełomem".
Katyń to szczególne miejsce. Miejsce wyjątkowej zbrodni, której ofiarą była największa jednorazowo zgładzona grupa polskiej inteligencji, czy - jak kto woli - polskiej elity przywódczej. Chodziło o ucięcie głowy polskiemu narodowi. Komu chodziło? Sowieckiemu imperializmowi, na którego drodze stanęła w 1920, a potem w 1939 roku Polska. Decyzję o zbrodni podjęło Politbiuro rządzącej Związkiem Sowieckim partii, z Józefem Stalinem na czele.
Dlaczego Polska upomina się o pamięć o tej zbrodni od Rosji? Ponieważ Federacja Rosyjska jest prawnym kontynuatorem ZSRR, tak jak III RP jest prawną kontynuatorką PRL. Prezydent Jelcyn tę odpowiedzialność rozumiał, dlatego też ujawnił najważniejsze dokumenty dotyczące tej zbrodni i przeprosił za nią w symbolicznym geście w czasie wizyty w Polsce. Potem, niestety, przyszedł w Moskwie odwrót od krytycznego spojrzenia na dziedzictwo sowieckiej przeszłości. Prezydent Putin stał się symbolem neoimperialnej nostalgii. Nie to jednak czyni jego obecne zaproszenie problematycznym. Każdy ma prawo zmienić swoje poglądy, wycofać się z błędu.
W przypadku wspomnienia Katynia nie sposób jednak zlekceważyć faktu, że oprawcą polskich oficerów było NKWD - jedna z najbardziej - obok Gestapo i SS -zbrodniczych organizacji w historii XX wieku. Bezpośrednim następcą i kontynuatorem tej organizacji było KGB. Tej organizacji Władimir Putin służył wiernie przez pierwszą połowę swej zawodowej kariery. Kiedy zwieńczył drugą część swej - już politycznej - drogi, wstępując na tron prezydenta Federacji Rosyjskiej, urzędowanie rozpoczął od wizyty w historycznej (nadal funkcjonującej) siedzibie NKWD - KGB - obecnie FSB, na moskiewskiej Łubiance. Uroczyście złożył wtedy meldunek zgromadzonej kadrze dowódczej: "Towarzysze oficerowie, zadanie wykonane!". To nie jest anegdota, tylko fakt, którym Władimir Putin się szczyci. Swojego meldunku nigdy nie odwołał.
Teraz stanie w Katyniu jako gospodarz symbolicznej uroczystości. Czego jednak, w takim biograficznym kontekście, będzie to symbol? Premier Putin jest na pewno najlepszym partnerem, gdy trzeba rozmawiać o gazie, o cieśninie Pilawskiej, czy nawet o wymianie kulturalnej z Rosją. Nie wydaje się jednak najlepszym gospodarzem uroczystości w Katyniu - przynajmniej dopóty, dopóki nie odetnie się jednoznacznie, wobec samych Rosjan, od organizacji, której zawdzięcza swą karierę, a Rosjanie (i Polacy) - miliony ofiar.
Większości polskich komentatorów zdaje się jednak ten "drobny problem" nie przeszkadzać. W ogóle nie chcą go dostrzegać. Może to raczej jest jakiś symbol? Może to jest przełom? Ale nie w stosunkach rosyjsko-polskich, tylko w stosunkach polsko-polskich? W stosunku Polaków do swojej historii, do relacji między zbrodniarzami i ofiarami w tej historii?
Zacząłem się nad tym zastanawiać, gdy czytałem kolejne komentarze w polskich mediach, krytykujące deklarację prezydenta Lecha Kaczyńskiego, potwierdzającą jego wolę przyjazdu do Katynia w 70. rocznicę zbrodni. Teraz pojawiają się już otwarte apele rozmaitych "autorytetów" oraz rady "doświadczonych polityków" pod adresem prezydenta - żeby "nie utrudniał", "nie stwarzał kłopotów", "nie psuł".
Zwróćmy więc uwagę, że to Lech Kaczyński konsekwentnie, co rok, przywiązuje najwyższe znaczenie do kolejnych obchodów katyńskiej rocznicy. Pamięć o polskich ofiarach jest znakiem firmowym jego polityki historycznej. Premier Tusk mniej się w tej dziedzinie odznaczał, wybierając inne pola swojej aktywności. Teraz jednak, kiedy nadchodzi "okrągła" rocznica, być może ostatnia taka, w której biorą udział najbliżsi ofiar tej zbrodni, prezydent ma "zostać w domu". Nie wydaje mi się to rozwiązaniem sprawiedliwym dla jego zaangażowania właśnie w dzieło upamiętniania polskiej walki o niepodległość.
Ważniejsze jest jednak to, że to prezydent jest Głową Państwa. Może się to komuś nie podobać, ale taka rola wynika z litery i z ducha Konstytucji. Realna władza prezydenta może być niewielka, ale to właśnie jego urząd i osoba jest symbolem ciągłości historycznej i politycznej tożsamości Polaków. Premier ma na pewno większą realną władzę, ale jest to władza zarządcy. Funkcję osobowego Gospodarza wspólnoty politycznej Polaków każdorazowo odgrywa prezydent. Lepiej lub gorzej - ale żaden premier go w tej roli nie zastąpi. Koniecznym elementem tej roli jest obecność prezydenta w miejscu pamięci jednej z największych zbrodni, jakie dotknęły naród polski, w tak ważną tej zbrodni rocznicę.
Gdyby państwowa strona rosyjska pragnęła symbolicznego przełomu w naszych stosunkach, przełomu dokonanego nad grobami Katynia, wówczas to prezydent Miedwiediew powinien był zaprosić prezydenta Kaczyńskiego na obchody. Głowa państwa z głową państwa - mogłyby wymienić zobowiązujący wszystkich obywateli uścisk porozumienia: porozumienia w prawdzie. Prawdzie, której Rosja potrzebuje nie mniej, ale bardziej nawet od Polski.
Prezydent Miedwiediew nie wywodzi się z KGB. Jest politykiem stosunkowo młodym, który nie reprezentuje swoją osobą czy karierą bezpośredniej ciągłości między systemem sowieckim i dzisiejszą Rosją. Z jego strony mógł wyjść gest pojednania, który nie miałby żadnych fałszywych podtekstów. Ale nie wyszedł.
W imieniu Rosji wystąpił premier - i zaprosił premiera. Nie wiemy, co powie Władimir Putin w Katyniu. Wiemy, co powiedział na Westerplatte. Powiedział, że wojna 1939 roku i pakt Ribbentrop-Mołotow były odpowiedzią na wielką niesprawiedliwość, jaką był traktat wersalski, krzywdzący szczególnie Niemcy. Powiedział także, używając tych dokładnie słów, iż to jego kraj - "maja strana" - dał Niemcom znów wolność, zgadzając się na zburzenie muru berlińskiego w 1989 roku. Przypominam te słowa, adresując je do tych wszystkich, którzy powtarzają wciąż, że dopominanie się przeprosin od obecnych władz Rosji za zbrodnie sowieckie jest niesprawiedliwością.
Premier Rosji zawsze mówi o Związku Sowieckim - "maja strana". W tradycji politycznej tego kraju leżało dzielenie polskich polityków, na tych których Polska ma się pozbyć i tych, których Moskwa łaskawie pozwala zostawić: tak było choćby z żądaniem Stalina, by premier Mikołajczyk "pozbył się" prezydenta Raczkiewicza, jeśli marzy o wizycie na Kremlu. Czy i o tym zapomnieliśmy?
Jedyną nadzieję, jaką dają zapowiadane uroczystości, dostrzegam w zapowiedzi spotkania w Katyniu wysokich przedstawicieli Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej z hierarchami Kościoła katolickiego w Polsce. Niezależnie od kalkulacji politycznej, jaka może towarzyszyć spektakularnemu gestowi pojednania ze strony moskiewskiego Patriarchatu, trzeba zauważyć jego coraz większą rolę w samej Rosji w dziedzinie przypominania komunistycznych zbrodni, w dziele trudnego mierzenia się Rosjan z prawdą o państwie Lenina-Stalina-Andropowa, które premier Putin określa słowami "maja strana". Warto, na pewno warto się razem pomodlić za wszystkie "tego kraju" ofiary.
Autor jest historykiem, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika "Arcana"
Skomentuj artykuł