Czarnoziem w akcji

Jarema Piotr Piekutowski / eSPe

Jak błędne decyzje zamykają serce na prawdę.

Powołanie jest nieodwołalne. Jesteśmy jednak wolni, a diabeł wciąż kręci się wokół nas jak nadgorliwy urzędnik skarbowy. Bóg nie odbierze nam siłą możliwości dokonywania głupich wyborów Możemy w dziedzinie powołania pokrzyżować plany Panu Bogu i sobie samym. Jak? Posłuchajmy opowieści...

Pierwsza łopata

Marek siedział nad stertą podręczników. Jeszcze pół roku temu bardzo chciał iść na studia historyczne. Przez całe liceum fascynował się bitwami, starym orężem, miał w pamięci setki dat, książki pochłaniał jak mało kto. Był animatorem w Oazie – przeszła mu przez myśl teologia. Myślał też o Akademii Muzycznej – nieźle grał na pianinie, skończył szkołę muzyczną pierwszego stopnia... Cała jego klasa szła na ekonomię albo informatykę, a starsi koledzy... Kuba na piątym roku marketingu zaczynał zarabiać całkiem nieźle w agencji reklamowej, Przemek po rachunkowości był głównym księgowym w wielkiej firmie produkującej napoje gazowane i miał pięciocyfrową pensję. Kiedy Marek o tym usłyszał, zawahał się po raz pierwszy.

DEON.PL POLECA

„Nie mogę dać ciała” – myślał – „Zainteresowania to zainteresowania, ale nie będę przecież kierował się takimi głupotami. Z matmy jestem słaby, ale się poduczę. Nie można studiować jakichś niszowych przedmiocików, trzeba iść do przodu z ludźmi, którzy osiągają sukcesy”.

Rodzice mówili mu to samo: „Daj sobie spokój z tą historią. Musisz z czegoś żyć, musisz być odpowiedzialny, mieć własne pieniądze. Idź na rachunkowość”.

I tak zrobił. Zrezygnował z czasu wolnego, brał przez pół roku korepetycje z matematyki. W końcu dostał się na wymarzone (?) studia.

Druga łopata

Czwarty rok studiów, sylwester na Słowacji. Marek ledwo utrzymywał się na studiach – nauka szła mu jak po grudzie. Dał sobie spokój z książkami historycznymi, przecież już nie miał na nie czasu. Całymi nocami siedział nad międzynarodowymi standardami rachunkowości, prawem podatkowym i ubezpieczeniami. Duszpasterstwo akademickie odpuścił sobie po drugim roku. Rodzice sprzedali pianino. „Musisz się specjalizować, synu. Spe-cja-li-zo-wać” powtarzał ojciec sylabizując.

Na obozie mnóstwo pięknych dziewczyn. Była tam drobna brunetka Gosia. Ależ Marka do niej ciągnęło! Prawdziwa mała dama – bardzo kobieca, a przy tym ciepła i łagodna. Kończyła pomaturalny kurs fizjoterapii. Marek chyba nigdy nie spotkał kobiety, która tak by na niego działała – jak magnes.

Ale była też Renata z Gdańska. Chłodna, wysoka piękność w idealnie dobranych ciuchach dobrej marki. Skończyła SGH i teraz była szefową firmy zajmującej się nowymi rozwiązaniami informatycznymi. Wyniosła, było widać, że lubi pieniądze i luksus.

„Nie mój typ urody” – myślał Marek. – „Ale... ile ona osiągnęła... No i wygląda jak modelka. I leci na mnie, to jest najważniejsze...”

Faktycznie, Marek spodobał się Renacie. Wyłowiła przystojniaka wzrokiem z tłumu i uwodziła go przy każdej okazji. „Gośka?” – myślał Marek tańcząc z Renatą w sylwestrową noc. – „Fajna jest... Ale co ja z nią osiągnę, jak się pokażę z nią przy Kubie czy Przemku? Ona nawet magistra nie zrobiła...”

Ale długo nie musiał myśleć – Renata pocałowała go gorąco i zapomniał o wszystkim.

Trzecia łopata

Marek pojechał do Gdańska odwiedzić Renatę. Przygotowała romantyczną kolację przy świecach. Jedzenie nieszczególnie mu smakowało, kotlety były przypalone, a sałatka z kaszą i serem twarogowym wyglądała cokolwiek dziwnie. Ale nie to było najważniejsze. Bardziej martwiło go, że Renata przygotowywała posiłek z wyraźnym zniecierpliwieniem. Przyglądał się swojej wybrance i zastanawiał się, skąd się tu w ogóle wziął. Ale ona po chwili usiadła mu na kolanach... i nawet się nie spostrzegł, a budzik wybił ósmą rano. Leżał koło „szefowej” w łóżku i znów zaczął zastanawiać się, skąd się tu wziął. Nawet przeraził się tym, co zrobił: „Przecież ja tego wszystkiego nie chcę”. Renata wymruczała wystudiowanym głosem: „No, misiu... Teraz żegnaj, bo lecę do firmy”. „Kocham cię” – powiedział ktoś głosem Marka, a w jego głowie zakrólował strach i pojawiła się myśl: „Teraz muszę się z nią związać”.

Czwarta łopata

Renata jest w ciąży. Marek decyduje się na bycie z nią, bardziej ze strachu niż z przekonania – ciągle w jej oczach widzi: „Teraz przecież mnie już nie zostawisz!”. Biorą ślub. Może nie będzie źle.

Już samo załatwianie ślubu jest męczarnią. Mają potworne kłopoty mieszkaniowe, w końcu Marek wprowadza się do willi Renaty do Gdańska. Rzuca studia. Nie radzi sobie z niczym, tak więc ona przejmuje coraz bardziej kontrolę. Nawet seks im „nie wychodzi”. W ciągu pół roku Renata zaczyna całkowicie dominować. Zawsze mówi: „To dla naszego dobra”, po czym wszystko sama załatwia, o wszystko się wykłóca; ale jest z tego stanu rzeczy niezadowolona. Udają, że wszystko jest w porządku, że chcą pracować nad związkiem, wymieniają czułe słówka, ale to wszystko jest coraz bardziej sztuczne.

Rodzi się chłopczyk. Dają mu na imię Dominik (bo tak chce Renata). Ona zajmuje się tylko synem, wobec Marka staje się chłodna i oschła. On ledwo łączy życie zawodowe z rodzinnym, na jakąkolwiek ciszę, samotność i modlitwę nie ma już czasu – nie mówiąc o pianinie czy historii. Ich życie polega na ciągłym załatwianiu spraw i notorycznym zmęczeniu. Marek często irytuje się na Renatę, zaczyna na nią krzyczeć. Zawsze czuje się potem upokorzony. Żona załatwia mu pracę w swojej firmie na stanowisku asystenta księgowego. Marek coraz częściej myli się w obliczeniach i nienawidzi swojej pracy, ale już nikomu o tym nie mówi. Nie wiadomo nawet, czy sam jest tego świadom.

Po pewnym czasie Renata mówi, że myliła się co do niego. Że wydawało jej się, że jest inny, że po ślubie pokazał swoją prawdziwą twarz. Wreszcie przy którejś z kłótni krzyczy: „Nigdy bym cię nie wybrała na męża, gdybym mogła teraz wybierać!”.

Marek nie może już tego znieść. Wychodzi na ulicę i spotyka znajomego z podstawówki, Tomka. Kiedyś razem inscenizowali wielkie bitwy i ścigali się w pianistycznych improwizacjach. Nie widzieli się od czasów liceum.

„Co u ciebie?” – pyta Marek, całkiem zmarnowany. „Oj, stary, dużo zmian... Skończyłem Akademię Muzyczną w Poznaniu i historię zaocznie w Warszawie. Wszyscy mówili, żebym szedł na jakieś bardziej dochodowe kierunki, ponad połowa mojej klasy poszła na informatykę, ale ja chciałem być w zgodzie ze sobą, chciałem robić coś, co dobrze mi wychodzi. Jakie jest moje powołanie zawodowe, jaka jest wola Boża (tu Marek wykrzywia się ironicznie – tego typu określenia teraz tylko go śmieszą). I wiesz co? Było ciężko. Bardzo ciężko. Ale wyszło na dobre – dostałem się w końcu do filharmonii, a od tego roku będę miał zajęcia na uczelni. Nawet rodzice teraz mnie wreszcie doceniają, widzą, że aż tak strasznie nie bujałem w obłokach. Może wpadniesz mnie posłuchać, będę grał koncert w sobotę? Wiesz, 4’33’’ Johna Cage’a[1]...” – Tomek puszcza oko do Marka.

„A w życiu prywatnym co tam? Ożeniłeś się?” – Marek nawet nie usłyszał zaproszenia na koncert.

„Mam już ustaloną datę ślubu. Pamiętasz Elkę? Tą z twojej klasy? To moja narzeczona” – mówi Tomek z dumą. – „Też miałem przeboje z rodzicami, przeszkadzało im, że nie skończyła medycyny... Ale teraz wszyscy się cieszą. A co u Ciebie?”

„Lepiej...” – mówi Marek pod nosem – „...lepiej nie mówić”.

Epilog

Być może czytelnicy zastanawiają się, czemu w podtytułach pojawia się łopata. Otóż kolejne błędne decyzje w naszym życiu, to kolejne szufle czarnoziemu wrzucone na serce.

Czym ono jest? John Eldredge w Pełni serca pisze, że jest ono najgłębszym ośrodkiem naszego życia, najskrytszą częścią osobowości. Nie utożsamia go z emocjami. Serce, jak pisze, „poznaje realia i zmaga się z nimi:

· Twój syn przegrał walkę.

· Bóg wysłuchał twojej modlitwy.

· Twoja córka jutro wychodzi za mąż.

· Jesteś i zawsze będziesz kochany.

(...) Serce przebywa w znacznie bardziej krwistej i wspanialszej rzeczywistości życia, śmierci, miłości i nienawiści”[2].

Opowieść, którą przedstawiłem, pokazuje, jak bardzo niebezpieczna jest utrata serca, a raczej zasypanie serca kolejnymi warstwami błędnych wyborów. Może nas to zawieść w bardzo mroczne rejony. Zawsze dzieje się tak, gdy podejmujemy decyzje stojące w sprzeczności z tym, czego chce dla nas Bóg, a co jest zapisane w naszym sercu poprzez upodobania, zainteresowania, pragnienia. Oczywiście nie jestem tu zwolennikiem bezwzględnego słuchania wszystkich pragnień – trzeba zaangażować także rozum. Jednak nasz bohater przesadził w drugą stronę. Nie chcę tu przedstawiać własnych interpretacji – najlepiej, by każdy z nas sam zastanowił się nad opowieścią. Powiem tylko tyle: zaczyna się stosunkowo niewinnie – wybieramy nie to, czego chcemy, w czym bylibyśmy dobrzy, ale to, co jest modne, co przyniesie nam większą kasę lub szacunek u tak zwanego „dobrego towarzystwa”. Później dołącza się diabeł ze swoim natrętnie podsuwanym grzechem. A potem ledwie się obejrzymy, a już lecimy w dół stoku po kamieniach, obijając sobie pośladki. Z sercem zasypanym wieloma warstwami czarnoziemu.

Co więc zrobić? Odpowiedź jest prosta. Odkopywać. Może nie jesteśmy jeszcze po trzech czy czterech łopatach, ale nawet wtedy wiele da się zrobić. Zwrócić się do Tego, który stworzył nasze serce, który dał nam pragnienia – przypomnieć je sobie. A potem iść, krok po kroku, w ich stronę, w Jego stronę. Damy radę. Mamy na tej budowie dobrego Brygadzistę.


[1] Utwór, który składa się z 4 minut i 33 sekund ciszy – wykonawca siada za fortepianem, po czym przez 4 minuty i 33 sekundy nie gra żadnego dźwięku. Na pięciolinii napisane są tylko różnego rodzaju pauzy.

[2] John Eldredge, „Pełnia serca”, W drodze, Poznań 2005, str. 50

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Czarnoziem w akcji
Komentarze (1)
R
Rozczarowany
7 stycznia 2010, 22:46
Wybory, nie zawsze właściwe, konsekwencje... rozczarowanie... odpowiedzialność czy pragnienia... Proza  życia.