Droga
Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień. Tak z grubsza można opisać Foncebadon. Większość z tych kamieni to pozostałości po domach, oborach, owczarniach. Dziś leżą bezładnie. Tylko kozy Marii mają z nich pożytek – mogą po nich brykać do woli.
Ma się wrażenie, że któregoś dnia Bóg o Foncebadon zapomniał. Trudne, górskie warunki, brak drogi, szkoły, sklepu doprowadziły do wyludnienia wsi. Wszystko niszczało. Aż Bóg się ocknął. A może nie Bóg, lecz Paulo Coelho, który wydał książkę Pielgrzym opisującą swoją wędrówkę hiszpańskim Camino de Santiago (po polsku Droga św. Jakuba). Foncebadon leży na pięćset pięćdziesiątym szóstym jego kilometrze.
Do Santiago de Compostela tylko dwieście trzydzieści siedem kilometrów. Życie do wioski powoli wraca. Dawni mieszkańcy odbudowują zapadłe chaty, przyjeżdżają na letnie wakacje. Do tego pielgrzymi. Wędrujący mogą zjeść w drewnianej La Taverna de Gala, są też trzy schroniska – jedno parafialne i dwa prywatne.
Ja śpię w tym pierwszym. Liczy osiemnaście miejsc noclegowych i w sezonie jest pełne. Ludzie lubią tutaj odpoczywać. Nikogo nie powinno to dziwić – wioska zachęca widokami, innością, odseparowaniem od nowoczesności (choć w schronisku prywatnym można skorzystać z Internetu), wspólną kolacją i śniadaniem (na koszt schroniska).
Wracałam właśnie z gór, kiedy w drzwiach foncebadonowskiego schroniska pojawił się Marco. Pierwszy raz spotkałam go w czwartym dniu jego drogi, dziś jest czternaście dni później i setki kilometrów bliżej celu.
To było miasteczko Estella. Marco siedział na białym, plastikowym krześle. W ręku trzymał drogie, dobre, bo kubańskie, cygaro. Generalnie nie pali, tylko w wyjątkowych sytuacjach, i to specjały. Siedział z dala od innych, rozkoszował się chwilą.
Ma dwadzieścia osiem lat. We Włoszech naprawia lodówki. Camino de Santiago to jego czas. „Tylko i wyłącznie dla mnie”, powtarzał kilkakrotnie. Sprawiał wrażenie, jakby czegoś szukał – siebie, odpowiedzi, zmiany. Szedł sam, od początku do końca. Bez mapy, bez przewodnika. Nie znał drogi, nazw miejscowości. Nie wiedział, gdzie będzie spał, co zobaczy danego dnia po drodze. Czy będzie to źródełko z winem w Irache czy kura w kościele w Santo Domingo de la Calzada. Wszystko było niespodzianką.
Nie rozmawialiśmy długo, bo nie potrafiliśmy. Włoskiego nie znam. Angielski też za bardzo nie wchodził w grę, bo „school english” Marca (jak nazywał swój angielski) nie był zbyt wysokiego lotu. Próbowaliśmy tak: kiedy hiszpański przestawał być zrozumiały, mówiliśmy po angielsku, a kiedy ten był niewystarczający, w grę wchodziły nogi, ręce i zęby. Szczery uśmiech potrafi zdziałać cuda.
To było w Estelli. Ósmego września 2008 roku. Dwudziestego drugiego spotykam go po raz kolejny w Foncebadon. Wita mnie ten sam Marco, choć z dłuższą brodą i w ciuchach nie swoich, lecz hospitalero (gospodyni schroniska) Susan z Kanady.
– Mam problem – mówi po przywitaniu.
– Jaki problem! – włącza się Susan. – Marco, nie masz żadnego problemu! Będzie dobrze.
– No, wszystko dobrze – zmienia zdanie Marco.
Robię dziwną minę, bo nic nie rozumiem. Jaki problem? Nogi? Marco pokazuje mi stopy – żadnego pęcherza, zadraśnięcia, pęknięcia. Jakby w ogóle nie przeszedł sześciuset kilometrów. A więc gdzie schował się problem? Okazuje się, że na rękach i plecach. Pogryzły go pluskwy. Marco przypuszcza, że do „wypadku” mogło dojść za miastem Leon, kiedy spał na świeżym powietrzu, ale tak naprawdę pluskwy mogły dopaść go wszędzie, bo uwielbiają miejsca, gdzie jest człowiek – hotele, schroniska, środki transportu. Krosty nie swędzą, ale mogą wywołać infekcję. Jeżeli w pobliżu nie ma lekarza, to mamy problem. Jedyne, co tak naprawdę możemy zrobić, to wyprać wszystkie ubrania, bo w nich też może gnieździć się insekt. Dlatego Marco chodzi w ciuchach Susan, bo jego własne schną na sznurze.
Siadamy na ganku w promieniach słońca i rozmawiamy.
– No, Marco, coraz lepiej z twoim angielskim – chwalę szczerze.
– Nie, nie, daj spokój, ciągle „school english” – skromnie zaprzecza.
Teraz jest tak: rozmawiamy po angielsku, a jeżeli czegoś Marco nie rozumie, tłumaczę na hiszpański. Opowiada mi o pięknej mesecie („Tylko żółty – piasek – i niebieski – niebo – i znowu żółty – słońce. Pięknie. Jak na pustyni”), o braku pieniędzy (za Leon spał na świeżym powietrzu, bo na schronisko nie było go stać. Teraz wybiera tylko albergue parroquial – schroniska parafialne – w których płaci się co łaska). Mówi też, że na razie nie widzi w sobie żadnej zmiany.
Do godziny dwudziestej drugiej oglądamy zdjęcia z camino, później kładziemy się spać. Kiedy rano się obudzę, Marca już nie będzie. I już nigdy więcej go nie spotkam.
Foncebadon to eksplozja znajomości. Atmosfera sprzyja. Alfonsa, rodowitego Hiszpana, poznaję podczas kolacji. Idzie od Leon, czyli ma za sobą siedemdziesiąt siedem kilometrów. Niewiele. Dzielenie camino na etapy jest typowe dla Hiszpanów. Rzadko kiedy przechodzą osiemset kilometrów tego samego roku. W jedne wakacje dwieście, w drugie sto itd., itp. I tak na camino schodzi im kilka lat.
Alfonso to weteran, tylko że na rowerze. Cztery razy przepedałował camino – w 2002, 2004, 2006 i 2007 roku. Pierwszy raz to była zabawa, drugi raz wojna – jeden chciał spać tutaj, inny tam, jeden potrzebował odpoczynku, inny wolał jechać; trzeci i czwarty raz to relaks – jedziesz i odpoczywasz. Ale w żadnym momencie nie poczuł się pielgrzymem. Był „bicigrini” (zlepek słów biciclista – rowerzysta i perergino – pielgrzym).
– Jadąc, jesteś sam, ale ta samotność nie mobilizuje człowieka do przemyśleń. Myślisz o sprawach bieżących – jak bezpiecznie dojechać do celu. Przyjeżdżasz do schroniska, spotykasz jakichś ludzi i wiesz, że już więcej ich nie spotkasz, bo twoje camino biegnie szybciej. Wędrówka to zupełnie inna kwestia. Zaczynasz sam, kończysz zawsze z kimś. Stale spotykasz tych samych ludzi, pogłębiasz znajomość. Na przykład Enrique poznałem wczoraj w schronisku, dziś znowu śpimy razem, a jutro planujemy wspólną wędrówkę.
Alfonso ma porównanie i już teraz wie, że idąc, przeżywa się dużo więcej. Ludzie bardzo ubogacają drogę. Nie żeby rower nic nie dawał, Alfonso na przykład bardzo się wyciszył, uspokoił.
Już nie wyobraża sobie wakacji bez camino. Rok temu wziął ślub, żona chciała na Teneryfę, on na Camino de Santiago, więc spędzili miesiąc miodowy osobno.
Czytelniku, gdybyś znalazł się w Foncebadon, nigdy nie pomyślałbyś, że ktoś może mieszkać w takiej chatce. Stara, zaniedbana, z małymi, brudnymi oknami, żółtymi foliami zamiast firan, wystającą z dachu rurą robiącą za komin, ze zwisającymi drzwiami, mnóstwem rupieci przed domem.
Maria nie lubi pielgrzymów. Choć boom na Camino de Santiago trwa już prawie dziesięć lat, nadal nie zmieniła swojego zdania na ich temat. – Zakłócamy jej odwieczny spokój – mówi Rafa, administrator albergue w Foncebadon, mój przewodnik. – I nie ma się co dziwić – przez dwadzieścia lat Maria i jej syn byli jedynymi mieszkańcami wioski. Rozmawiała tylko z nim albo z krowami, owcami i kozami, które są jej najwierniejszymi przyjaciółmi. Już nieraz groziła pielgrzymom kijem, krzyczała, że chodzą po jej Foncebadon. Nie rozumie ducha wędrówki. „W życiu trzeba pracować, a nie łazić bez celu”, uważa.
O Marii rozmawiam z jej sąsiadką, która – jak większość mieszkańców wioski – w latach 70. wyjechała do Madrytu. Mówi, że Maria jest dziwna.
– Dlaczego nie lubi pielgrzymów? Po pierwsze, zabito jej psa, a wiadomo, jaki Maria ma stosunek do zwierząt. Po drugie, okradziono ją. Do tej pory nie ustalono, czyja to sprawka, ale zdarzyło się to podczas wzmożonego ruchu na Camino de Santiago, dlatego Maria winą obarcza pielgrzymów. I pewnie nigdy ich nie polubi.
Marię spotkałam tylko raz. Siedziałam właśnie na ganku albergue i notowałam w zeszycie. Najpierw usłyszałam głębokie, charczące sapanie. Odwróciłam się, ujrzałam tęgą, sędziwą kobietę, niegustownie ubraną, której podejście pod górkę sprawiało nie lada problem. Dookoła niej biegały kozy z dzwoneczkami na szyi. „Buenos dias” (dzień dobry), chciałam rozpocząć rozmowę. Nie odpowiedziała. Nawet nie spojrzała. I jakby przemieniła mnie w słup soli, bo nie poszłam za nią, żeby podjąć kolejną próbę.
Fascynują mnie małe wioski, oddalone od cywilizacji, żyjące własnym życiem, z ludźmi spotykającymi się wieczorami na ławeczce przed domem i spędzającymi długie godziny na rozmowie.
Trudno się do Ventosy dostać, z Logrono kursuje zaledwie jeden autobus dziennie. I pewnie niedługo połączenie wycofają, bo wioska się wyludnia. W 1920 roku w Ventosie było trzystu pięćdziesiąt jeden mieszkańców, w 1999 już tylko stu trzydziestu sześciu. Jest tu stary kościółek, dawny szpital dla pielgrzymów, jest też nowe schronisko.
Nowe i prywatne (privado), dlatego niektórzy w ogóle nie biorą go pod uwagę. Po pierwsze, jest droższe od parafialnych i miejskich. Po drugie, wielu uważa, że prawdziwy pielgrzym nie śpi w albergue privado, ale ludzi myślących w ten sposób jest coraz mniej. „Jak człowiek jest zmęczony, to śpi gdziekolwiek”, powtarzają coraz częściej pielgrzymi.
Hospitalerą jest Jutta. Austriaczka, od dwudziestu lat mieszkająca za granicą. Dobra, pomocna, ale powściągliwa. Mnie pozostawia dużo wolności i daje oddzielny pokój. Na początku nie bardzo mi się to uśmiecha, później jej decyzja okazuje się zbawienna.
Z Kasią witamy się po angielsku, bo jeszcze nie wiemy, że obydwie jesteśmy z Polski. Jutta lokuje ją w moim pokoju. „Krajanka. Możecie gadać do woli”, mówi.
Kasia jest silna. Ale i tak jej ciężko. Cholernie dużo waży to, co spadło na nią w tym roku. „Mówiąc po ludzku, to zdecydowanie za dużo na szarego człowieka. Nie zasłużyłam na tak wiele cierpień, konstatuje. Pod koniec stycznia 2008 roku zmarł jej ojciec. Co prawda nie miała z nim dobrych kontaktów, ale go kochała. Trzy tygodnie później odeszła ukochana babcia. Zastępowała jej mamę, która zmarła na raka mózgu w wieku trzydziestu dwóch lat, kiedy Kasia miała lat jedenaście. Babcia też zmarła na raka. Przed ich śmiercią, na początku 2008 roku, Kasia postanowiła, że pójdzie na camino prosić o ich wyzdrowienie. Dziś modli się w intencji dusz. I za innych ludzi. Żeby o nikim nie zapomnieć, wypisała imiona na małej, żółtej karteczce. Dla niej to normalne, że pamięta o innych, wielu jednak to dziwi.
Na camino chce się wreszcie wypłakać. Nie, to złe słowo. Wywyć, bo po śmierci babci i ojca jeszcze tego nie zrobiła. Poza tym jest jeszcze ona i jej zamotane życie. Może na camino uda się nad nim zastanowić i jakoś rozsupłać. Normalnie nie ma na to czasu, bo Kasia to kobieta interesu. Prowadzi agencję negocjacyjną. Ma bardzo nieunormowany czas pracy, dużo w rozjazdach. Mniej więcej jeden tydzień w miesiącu jest w domu w Gdańsku, a przez resztę czasu – gdzieś tam. Dlatego też nie udają jej się stałe związki, bo „facet chce mieć babę w domu”.
Marzyła o camino od pięciu lat. W 2008 roku udało jej się znaleźć trzy tygodnie na wędrówkę. Mało. Postanowiła, że przejdzie całe osiemset kilometrów, czyli średnio trzydzieści–czterdzieści dziennie. Dużo. Na początku wszystko szło jak z płatka – pokonywała olbrzymie odległości, czuła się wyśmienicie. Tylko smutno jej było, że każdego dnia zostawia za sobą poznanych ludzi, bo rzadko kto szedł tak szybko jak ona. Przyjaźnie nie wchodziły wówczas w grę. Dwa dni temu poznała Jamesa. Zwierzył jej się, że za dwa dni ma urodziny. I postanowiła, że chce być wtedy przy nim. Zorganizowała fiestę – kupiła ser (James nie lubi słodyczy), świeczkę, jakby z nieba spadły Katrina z Australii i Urszula ze Szwajcarii, z którymi James wcześniej wędrował. Przy jakichś krzakach wyprawili urodziny.
– Chyba James zapamięta je do końca życia – mówi Kasia. – Podarowałam mu swój różaniec. Wiedziałam, że James wierzy w Boga, ale jakby trochę z buntu się nie modli. Kiedy zobaczył różaniec, zagryzł wargi, żeby powstrzymać łzy.
Wczoraj zdecydowała, że nie będzie pędzić (czyli nie skończy camino) i wszystko zaczęło jej dokuczać. A to kostka spuchła, a to wysiadło kolano. Poznałam Kasię opatuloną w bandaże, z bardzo małym plecaczkiem na ramionach. To ten plecak przykuł moją największą uwagę. Bo Kasia była najlepsza w minimalizacji wagi. Plecak wielkości szkolnego, tylko cięższy – siedem–osiem kilogramów. Tyle, ile powinien ważyć ekwipunek pielgrzyma (10% wagi ciała). Co w nim było? Mapa drogowa Hiszpanii i Pirenejów („Lubię sobie popatrzeć, gdzie jestem”), spodnie krótkie, do kolan, i długie, śpiwór, kapelusz skórzany („Niezastąpiony. To bardzo ważna rzecz, chroni przed wiatrem, zatrzymuje ciepło”), trzy zmiany bielizny, trzy pary skarpetek, polar, pięć podkoszulków, klamerki, niezbędnik do szycia, latarka czołówka, mininotesik do zapisków (małe karteczki spięte spinaczem), minidługopis, mały słownik polsko-hiszpański i hiszpańsko-polski, telefon, ładowarka, książeczka do nabożeństwa, różaniec, plastry, sandały, kosmetyki (wszystko w minisaszetkach – pasta do zębów, żel, szampon, kremy – na noc, na dzień, na żyły, jakieś tam jeszcze), perfumy w minibuteleczkach („Nie lubię śmierdzieć potem”), jedna podpaska („Jest się miesiąc w drodze, gdzieś na pewno cię to spotka”). Z jednego schroniska wzięła pozostawiony antyperspirant, na drodze znalazła kijek trekkingowy, w Pampelunie kupiła strój kąpielowy i czepek („Jeżeli masz możliwość skorzystać z basenu, polecam! Po tylu przebytych kilometrach to zbawienne dla ciała”).
Dziś kolejny dzień drogi. Plecak dobrze zapakowany, kostka dalej w nie najlepszym stanie. Krótkie przepocone spodenki na tyłku, kijek w ręce, kapelusz na głowie. Żegnam się z Kasią. „Dziś modlę się za ciebie. Będziesz bliżej nieba”, rzuca na odchodne.
Wioska El Acebo jest oddalona od Foncebadon zaledwie o trzynaście kilometrów i równie mocno przyciąga swoją innością. W internetowym, bodajże jedynym polskim przewodniku po Camino de Santiago o El Acebo napisano: „Wioska jest przykładem świata, który dziś już prawie zanikł. Domy są bardzo stare, ciągle zamieszkane, z charakterystycznymi balkonami zwisającymi nad drogą. Na środku drogi rynsztok, a krowy błądzą po okolicy…”. Co prawda krów nie spotkałam, ale całą resztę tak. Spokojne życie płynie. Popołudniami jakby go więcej, bo starsi wychodzą na ulicę, głośno rozmawiają, jednocześnie mocno gestykulując. Młodych jak na lekarstwo.
El Acebo, podobnie jak w Foncebadon, tętni życiem dzięki pielgrzymom. Jest kilka schronisk prywatnych, jedno parafialne z kolacją i śniadaniem gratis. To właśnie tam poznaję Hervé.
Jest łagodny. W każdym calu. Kied śpiewa Pater noster po baskijsku, kościół wypełnia się błogością. Kiedy śpiewa Ubi caritas…, jeden dźwięk delikatnie przemienia się w drugi. Kiedy rozmawia z pielgrzymami, jego spokojny głos niweluje wszelkie bóle i cierpienie. Przez kilka dni Hervé jest jak dziadek – dobry, spokojny, cierpliwy i nade wszystko łagodny. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś był ostrym i wymagającym szefem wielkiej firmy, zatrudniał siedemset osób, myślał wyłączni o zarabianiu pieniędzy i wściekał się, kiedy praca nie szła zgodnie z planem.
Dokładnie osiem lat temu Hervé skończył pięćdziesiąt lat. I wtedy wszystko się zmieniło. Bo czy ma sens życie wyłącznie dla pracy, harowanie od rana do nocy, byleby mieć więcej i więcej? Według Hervé nie. Długo rozmawiał z żoną o swoich wątpliwościach, jakoś udało się dojść do porozumienia. Część firmy sprzedał, resztę przekazał w zarządzanie. Ludzie mówili, że oszalał, że jakieś złe moce go opętały, żeby nie robił głupstw. Ale, jak twierdzi Hervé, to właśnie tamto życie było czystą głupotą. Już od sześciu lat (w 2002 roku przeszedł camino) Hervé na dwa tygodnie przemienia się w hospitalero i opiekuje się pielgrzymami. W tym roku przydzielono go do El Acebo. Nie ma czasu na chodzenie po górach, bo cały dzień zapełnia mu sumienna praca. Rok temu w ciągu czternastu dni schudł trzy kilogramy. Wyznaje zasadę, że jak pracować, to porządnie. Coś z dawnego Hervé pozostało.
Jego dzień wygląda tak – pobudka szósta czterdzieści pięć, śniadanie dla pielgrzymów siódma–ósma, chwila przerwy na kawę i chleb z marmoladą – typowe śniadanie hiszpańskie i francuskie. A później praca – pranie prześcieradeł, porządkowanie łóżek w sypialni dla pielgrzymów, zamiatanie (co nie jest łatwe, bo kurz po prostu uwielbia tam latać), wycieranie podłóg. Podobnie w jadalni i kuchni. I jeszcze łazienki – jedna damska, jedna męska, w sumie dwie ubikacje, cztery prysznice, sześć umywalek. Około trzynastej piętnaście bierze prysznic, je co popadnie i o czternastej wita pierwszych pielgrzymów, częstuje ich żelkami, tłumaczy, co i jak po hiszpańsku, angielsku i francusku, a kiedy pielgrzymi są już rozlokowani, zaczyna gotować obiadokolację. Stara się. Dziś nauczył mnie przyrządzać ziemniaki riojola. Najpierw kroi się cebulę i paprykę w paski i smaży na oleju. Potem obiera się ziemniaki, ale nie kroi, tylko rozłupuje, tak żeby zrobiły „klik”. To „klik” jest bardzo ważne. Jeżeli jego zabraknie, z ziemniaków zrobi się purée. Wrzuca się wszystko do garnka, dodaje wodę i gotuje. Wygląda to jak zupa. Łatwe do przyrządzenia i smaczne.
Łatwe i smaczne to podstawa zdolności kulinarnych Hervé. Na pierwsze danie wspomniane już ziemniaki riojola albo makaron z warzywami, czasami zupa („Przyjaciel Knorr mi pomaga”). Na drugie sałatki różnego rodzaju – z pomidorem, z tuńczykiem, z groszkiem. No i deser. Kolacja kończy się mniej więcej o dwudziestej pierwszej. Pielgrzymi sprzątają ze stołów, zmywają. Hervé przygotowuje śniadanie – stawia na stołach kawę, kakao, herbatę, dżemy. Rano tylko ugotuje wodę, podgrzeje mleko, pokroi chleb i gotowe. Choć cisza nocna obowiązuje od dwudziestej drugiej trzydzieści, o dwudziestej drugiej cały świat już śpi. Hospitalero może kłaść się do łóżka. Jest sobota. To pierwsza kawa Hervé od ponad tygodnia. Kiedy ma się na głowie cały albergue i kilka godzin na jego posprzątanie, nie myśli się o przyjemnościach. Ale teraz ma mnie. Co cztery ręce do pracy, to nie dwie. Mamy czas, żeby porozmawiać.
– Opowiem ci o magii camino. Idziesz mesetą, nie ma nic – ani cienia, ani wody. Chce ci się bardzo pić, pragniesz zakosztować choć łyk. Stale o tym myślisz. I co? Podjeżdża samochód i kierowca daje ci wodę. Albo idziesz i zastanawiasz się, gdzie jest Elena, z którą szedłeś ostatnio kilka dni i która wydawała się bardzo interesującą osobą. Od jakiegoś czasu jej nie widziałeś, jakby się zapadła pod ziemię. Idziesz i myślisz, myślisz, i za zakrętem ona czeka na ciebie. Albo idziesz, piękne widoki, a ty nie możesz zrobić zdjęć, bo baterie się wyczerpały. Jest rozwidlenie dróg, żółta strzałka – symbol camino – pokazuje kierunek w prawo, ale ty jej nie dostrzegasz, idziesz w lewo. Brak strzałek, stwierdzasz, że zabłądziłeś. Zrezygnowany siadasz na kamieniu, patrzysz, a obok ciebie dwie dobre baterie. Nie wierzysz? To wszystko historie prawdziwe. Na tym właśnie polega magia camino. Dajesz się prowadzić intuicji. A widziałaś tę czarno białą-parę, która nam towarzyszy w drodze? Nie? Nie masz szczęścia. Para jest symbolem przeciwności – na przykład dobra i zła, radości i smutku. Są jeszcze psy, które towarzyszą w drodze, motyle…
– … i muchy – przerywam, wspominając moją wędrówkę przez góry, kiedy te natrętne owady nie dawały mi spokoju.
– Nie, muchy po prostu są, a motyle nas prowadzą. Nie wierzysz… Myśl sobie, co chcesz – że pomieszało mi się w głowie, że szalony jestem. Nie ja jedyny. Magia camino naprawdę istnieje.
W 1989 roku przez Camino de Santiago przewinęło się ponad pięć tysięcy pielgrzymów. Tyle co w marcu 2008 roku. W całym roku 2008 było ich sto dwadzieścia pięć tysięcy (87% pielgrzymowało pieszo, 12% na rowerze, 1% konno). Rekord padł w roku 2004 – roku Jakubowym (kiedy święto Jakuba przypada w niedzielę) – sto osiemdziesiąt tysięcy. Zostanie on pobity pewnie w 2010 roku, również świętym. Statystyki przewidują ponad dwieście tysięcy pielgrzymów.
Po co ludzie wędrują? Dobrze określił to Luis Sariesa Sanza, profesor Uniwersytetu Publicznego Navarry: „Camino to czas na odpoczynek w życiu i przestrzeń do poznania samego siebie. (…) Pielgrzym to człowiek zmęczony światem hipokryzji, światem pełnym sprzeczności, przesiąkniętym stereotypami. (…) Przemierzać camino to nie znaczy tylko wędrować. To coś więcej. To ucieczka od więzi rodzinnych i zawodowych, to bycie samemu, cierpienie, refleksja, medytacja, spotkanie z samym sobą i naturą. To przekraczanie progu własnego ja”.
BEATA SZADY, studentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Wrocławskim i geografi i na Uniwersytecie Warszawskim.
Skomentuj artykuł