Europa potrzebuje mobilizacji

Timothy Garton Ash (fot. timothygartonash.com)
"Znak" lipiec–sierpień 2009

z Timothym Gartonem Ashem rozmawia Marcin Żyła

Aby zrozumieć, w którym miejscu w świecie się znajdujemy, potrzebujemy na kontynencie wyjątkowej, niezwykłej mobilizacji, koniecznie poprzedzonej poważnym wysiłkiem intelektualnym.

Mija dwadzieścia lat od chwili, w której upadł mur berliński, a Pan, jako świadek zmian w Europie Środkowej, rozpoczął pisanie swojej „historii na gorąco”. Czy teraz, gdy tamta „history of the present” staje się powoli zwykłą „history of the past”, nie odczuwa Pan potrzeby przedstawienia tego wszystkiego jeszcze raz, tym razem w formiezbliżonej do tradycyjnych dzieł historyków – takich, które po prostu podsumowują pewien okres dziejów?

DEON.PL POLECA

Zajmuję się czymś, co nazwałem „historią teraźniejszości”. Uważam za ważne, że jestem świadkiem wydarzeń i jednocześnie myślę o nich jako historyk. Od czasów Tukidydesa aż do XVIII wieku w historiografii dominował pogląd, zgodnie z którym obecny na miejscu wydarzeń „wie lepiej”. Również dziś w odniesieniu do dziennikarzy mówi się, że piszą „pierwszy szkic historii”. Moim zdaniem, nawet takie sformułowanie nie docenia możliwości naocznego świadka. To właśnie głównie ze świadectw i innych źródeł bezpośrednich spisujemy przecież dzieje.

Co się natomiast „wie lepiej” po dwudziestu latach? Po pierwsze, czasem zostają ujawnione nowe dokumenty, po drugie – znane są już następstwa wydarzeń z przeszłości. Ten moment, w którym zyskujemy perspektywę czasową pozwalającą na docenienie konsekwencji, opisał niemiecki historyk z XIX wieku Leopold von Ranke. W wypadku roku 1989 uważam, że nowych źródeł jest stosunkowo niewiele i że nie przyniosły one większych rewelacji. Konsekwencje są natomiast ciekawe – choć na ostateczne podsumowanie wciąż jest jeszcze trochę za wcześnie, bo teraz, w 2009 roku, znajdujemy się w przełomowym momencie kryzysu kapitalizmu, demokracji liberalnej oraz integracji europejskiej. A przecież były to trzy najważniejsze cele, które narody Europy Środkowej wyznaczyły sobie po 1989 roku!

Na pewno więc nie zabiorę się za ponowne opisywanie tej samej historii, chociaż… ostatnio wracam do przemian sprzed dwudziestu lat, dużo czasu poświęcając na pracę porównawczą na temat różnych rewolucji, nie tylko w Europie, ale i między innymi w Birmie, Afryce Południowej oraz Chile.

1989 – „domyślny” model rewolucji

Czy wszystko zaczęło się od Europy Środkowej?

Nie przesadzajmy. Pierwszeństwo mają Hindusi – w historii nowożytnej pionierem rewolucyjnych zmian opartych na kompromisie był Mahatma Gandhi. Po nim przyszedł Martin Luther King, Portugalia i Hiszpania, i dopiero potem europejska „Jesień Ludów”. Ale, rzeczywiście, to w Polsce i w innych krajach bloku radzieckiego pierwszy raz naprawdę wszystko się udało – dziś możemy wręcz stwierdzić, że wymyślono tu nowy model rewolucji, odmienny od jakobińskiego i bolszewickiego. To zupełna nowość w historii. A nowość w historii – to prawdziwa rzadkość…

Przemocy nie da się wykluczyć z ludzkiego życia i historii, także współcześnie. Twierdzę jednak, że już nie tylko w Europie, ale i w innych rejonach świata funkcjonuje na stałe „domyślny” model rewolucji, czyli taki, po który sięga się w pierwszej kolejności. Wymyślono go w Europie Środkowej. Można się go nauczyć nawet przez Internet – widziałem to na własne oczy, obserwując w Kijowie w 2004 roku studentów z niewielkiego ruchu PORA, którzy za pomocą sieci zdobywali wiedzę, jak wprowadzać demokrację. Niestety, zastosowanie owego modelu nie oznacza pewności, że zmiany się powiodą. Czasem rewolucje bez przemocy, tak jak na przykład w Birmie dwa lata temu, kończą się fiaskiem.

Wydaje się wręcz, że coraz bardziej zwraca się uwagę na sposób, w jaki przeprowadzana jest rewolucja, niż na szanse jej ostatecznego powodzenia.

W dodatku w różnych wymiarach – przede wszystkim moralnych. Mówimy: „nie zabiję”. Niedawno, w czasie amerykańskiej dyskusji na temat dopuszczalności tortur podczas przesłuchiwania podejrzanych o terroryzm Barack Obama przywołał słowa Winstona Churchilla z czasów wojny: „my nie torturujemy”. „Zło dobrem zwyciężaj”, mówił Jan Paweł II, nawet gdyby na początku miało to być mniej skuteczne. Podobnie jest z metodami przeprowadzania rewolucji.

Drugi wymiar nazywam wymiarem strategiczno-pragmatycznym. Jak jest lepiej w ostatecznym rozrachunku: budować demokrację metodą kompromisu, nawet jeśli się wie, że zazwyczaj potrzeba na to więcej czasu – czy zaczynać od przemocy i brutalnych rozrachunków z poprzednim reżimem? Stajemy tu przed problemem kosztów rewolucji, które trzeba uwzględnić, gdy później przychodzi do oceny przemian. Kosztem zmian bez przemocy jest między innymi brak powszechnego poczucia zwycięstwa i owego katharsis, charakterystycznego dla dawnych rewolucji. Rewolucja francuska była rodzajem, przepraszam za określenie, politycznego orgazmu – krwawa, zaowocowała prawdziwym katharsis.

W jaki sposób z brakiem takiej oczyszczającej świadomości radzili sobie przez ostatnie dwadzieścia lat Polacy i inne narody Europy Środkowej?

Źle. Problem z przeszłością występował prawie wszędzie. Tadeusz Mazowiecki, używając metafory „grubej kreski”, zdecydował się, bez rozliczenia z przeszłością, pójść do przodu ze wszystkimi. Coś takiego udało się do pewnego stopnia w pofrankowskiej Hiszpanii – ale nie w Polsce, w której w dwadzieścia lat po rewolucji mamy w dalszym ciągu do czynienia z przeszłością – czy to w sprawie teczek, Lecha Wałęsy, czy IPN… Dla teoretyka rewolucji powstaje więc pytanie: w jaki sposób postępować, jeśli nie można podążyć skuteczną drogą hiszpańską?

Moja teza jest taka, iż najlepszym sposobem na przeszłość jest powołanie „komisji prawdy” – tak jak uczyniono w Niemczech i Afryce Południowej. Nie jest to lustracja ani procesy sądowe – a więc też nie rozliczenie w sensie administracyjnym lub prawnym. Komisja pozwala jednak na naukowe i psychologiczne zmierzenie się z historią najnowszą. Ma przynajmniej dwie zalety: po pierwsze, poznajemy fakty. Na przykład, w jaki sposób Wojciech Jaruzelski jest odpowiedzialny za stan wojenny. Po drugie, jest to symboliczna kreska – możemy nawet powiedzieć, że „gruba” – oddzielająca przeszłość od przyszłości. Symbolicznie rozpoczynamy Trzecią Rzeczpospolitą i nie ma już wtedy potrzeby, by mówić o Czwartej. A hasło Czwartej RP było między innymi reakcją na brak katharsis po 1989 roku, na brak poczucia realnej zmiany wśród społeczeństwa.

Czy rok 2009 jest rzeczywiście ważnym momentem w historii ostatnich dwudziestu lat? Pytam o to, bo dla wielu ludzi w Polsce może być nieco zastanawiające, że zestawia Pan ze sobą te dwie daty: 1989 – rok trwałego w skutkach tryumfu politycznego, i 2009 – rok kryzysu ekonomicznego, który – jak chce wielu – być może po prostu zdarza się raz na jakiś czas…

Oczywiście, w pewnym sensie nie ma porównania między tymi dwiema datami: o ile 1989 był końcem komunizmu w Europie, o tyle 2009 nie jest końcem kapitalizmu – co najwyżej pewnych jego odmian. Nie jest jednak tylko zwykłą rocznicą, lecz czasem bardzo poważnego kryzysu, który dotyczy procesów globalizacji, ale również zmian w światowym układzie sił – to może być, na przykład, początek końca ery Stanów Zjednoczonych.

Kryzys zmusza nas do poważnej refleksji. W haśle „powrotu do Europy”, owej wizji normalności z 1989 roku, było coś z tez Fukuyamy: że nie ma „trzeciej drogi”, ideologii alternatywnej wobec demokratycznego kapitalizmu. Tymczasem mamy teraz do czynienia z jego wyraźnym kryzysem. Wypracowaliśmy już metody przemian demokratycznych, o których mówiłem wcześniej – nie trzeba ich zmieniać, bo się sprawdziły. Musimy jednak zastanowić się nad ostatecznymi efektami tych zmian, nad nową wizją normalności.

Na razie kryzys dotyka Polski z pewnym opóźnieniem. Nie miejmy jednak złudzeń: w Europie Środkowej mamy przed sobą bardzo trudne dwa, trzy lata. Dlatego tak ważne będzie, by „trzymać kurs”, mieć kolejne strategiczne cele – dla Polski jednym z nich może być, na przykład, członkostwo w strefie euro. Chodzi o pewne fundamentalne zasady gospodarowania i planowania we własnym kraju. Wyzwaniem będzie też walka z tendencjami ksenofobicznymi i skrajnie nacjonalistycznymi. Te zjawiska widzimy zresztą również u nas, w Wielkiej Brytanii, oraz w Hiszpanii czy Belgii. W pewnym sensie wciąż jesteśmy w trakcie walki o Europę…

Na naszym kontynencie powstają nawet nowe państwa: w ubiegłym roku najpierw niepodległość ogłosiło Kosowo, potem doszło do wojny w Gruzji i ustanowienia, nieuznawanych przez świat, a popieranych przez Rosję krajów: Abchazji i Południowej Osetii. Oba te wydarzenia rodzą pytania o zasady, które powinny rządzić prawem międzynarodowym – na przykład czy priorytet powinna mieć zasada suwerenności i nienaruszalności granic czy prawo do samostanowienia?

Liberałowie spod znaku Johna Stewarta Milla mają jasną odpowiedź, jeśli chodzi o prawa jednostki. Natomiast nie dysponują taką odpowiedzią w odniesieniu do grup. Nie wiemy, dlaczego prawem do samostanowienia nie dysponuje Katalonia, ale ma je Kosowo. A jeżeli Kosowo, to dlaczego nie Abchazja? Nie ma tu jasnych reguł. Aby stać się niepodległym państwem, na pewno potrzebna jest silna wola pewnej grupy, a potem jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności międzynarodowych. Tak właśnie stało się w wypadku Kosowa: gdyby wcześniej nie zdarzyła się Bośnia, polityka Zachodu byłaby zupełnie inna i nie byłoby dziś suwerennego Kosowa. Na pytanie o suwerenność i samostanowienie nie da się odpowiedzieć ogólnie, trzeba tu analizować poszczególne przypadki.

Nie oznacza to, że wracamy wprost do norm rodem z traktatu westfalskiego z XVII wieku, czyli do zasady nieograniczonej suwerenności. Życzyliby sobie tego na przykład Rosjanie i Chińczycy, choć trzeba przyznać, że swoisty kult suwerenności występuje również w Stanach Zjednoczonych. Europa ze swoim poszanowaniem dla zasad samostanowienia i autonomii staje się coraz bardziej wyjątkiem. Moim zdaniem, XXI wiek będzie w tej dziedzinie czasem walki w obronie pewnych praw, zwłaszcza tych, które znamy z porozumień helsińskich.

Europa i wyzwania nowego świata

Czy w ostatnich latach zmienił się sposób myślenia mieszkańców zachodniej części naszego kontynentu o Europie?

W Europie Zachodniej występują teraz dwa charakterystyczne zjawiska. Po pierwsze, utrzymuje się strach przed utratą tego, co wypracowaliśmy w ciągu ostatniego półwiecza: względnie wysokiego poziomu życia, bezpieczeństwa społecznego i osobistego, swobody podróżowania. To między innymi dlatego wszystko, co dzieje się w Rosji, Maghrebie albo w świecie islamu, jest postrzegane jako zagrożenie. Drugim groźnym zjawiskiem jest renacjonalizacja polityki.

Nieco upraszczając, można powiedzieć, że do tej pory było tak: Brytyjczycy dbali o własne interesy nie w imieniu Europy. Francuzi dbali o własne interesy w imieniu Europy. Ale Niemcy, zwłaszcza pod rządami Kohla, to był autentyczny engagement w sprawy europejskie! Dlatego z niepokojem od około dziesięciu lat obserwuję pod tym względem w Niemczech pewne rozluźnienie. Berlin coraz bardziej dba wyłącznie o niemieckie interesy narodowe, nawet jeżeli są to interesy krótkoterminowe. Wyraźnym przykładem są tu stosunki z Rosją oraz polityka energetyczna. Musimy przeciwdziałać widocznym tendencjom renacjonalizacji polityki zagranicznej wielkich państw Europy Zachodniej.

Czy sposobem na to może być wspólna polityka zagraniczna Unii?

Oczywiście. Rozpocznijmy od analizy, od trzech prostych pytań: Jaka jest pozycja Europy w świecie? Jakie są dla nas największe zagrożenia? Jakimi środkami dysponujemy? Konkluzja jest jasna: żadne z państw europejskich, nawet Niemcy, nie posiada dostatecznej siły i środków, by samodzielnie poradzić sobie z problemami współczesności. Moglibyśmy sporządzić długą listę tych ostatnich: od polityki energetycznej i globalizacji systemu finansowego aż po ocieplenie klimatu. Obecny kryzys odsłania też nowe oblicze geopolityki: świat już teraz jest wielobiegunowy, nie można ignorować Chin ani Indii, zmniejsza się potencjał całego Zachodu. Zarówno Polacy, jak i Brytyjczycy powinni porzucić analizę własnych spraw, dążąc do całościowego zrozumienia świata, w którym żyjemy. Rzecz w tym, że teraz nie toczy się w Europie taka strategiczna dyskusja.

W wypadku Azji nie doceniamy chyba pewnych zjawisk psychologicznych. Tam panuje powszechne przekonanie, że Azja po prostu „wraca do gry” po niewiele ponad stu latach funkcjonowania w świecie, w którym dominował Zachód. Problem tkwi raczej w naszej świadomości. W jaki sposób możemy przygotować europejskie społeczeństwa na nadejście ery Azji?

Niedawno wróciłem z kilkutygodniowej podróży do Chin. Tam rzeczywiście wszyscy uważają, że Chiny stają się mocarstwem na powrót, po krótkiej przerwie. To dla Chińczyków naturalne – lecz dla nas jest to nowa sytuacja i nowy świat, odmienny od tego, do którego się przyzwyczailiśmy. W historii występują fale wzrostów i upadków znaczenia narodów i regionów. Gdybym miał teraz prognozować, przewidywałbym dalszy spadek znaczenia Europy. Wydaje mi się, że Europejczycy nie będą w stanie zmobilizować się w tej sytuacji – tym bardziej że ciągle nieźle się nam żyje! Rok temu natrafiłem w „La Repubblica” na tytuł Il dolce declino dell’Europa („Słodki upadek Europy”) – i muszę przyznać rację autorowi tego sformułowania… Aby zrozumieć, w którym miejscu w świecie się znajdujemy, potrzebujemy na kontynencie wyjątkowej, niezwykłej mobilizacji, koniecznie poprzedzonej poważnym wysiłkiem intelektualnym.

Największymi problemami Europejczyków są: brak zrozumienia, w jakim świecie żyją, oraz brak spójnych analiz. Mało kto zastanawia się, jakie są wspólne europejskie interesy oraz jakimi instytucjami dysponujemy, by ich bronić. Inteligentni ludzie w Paryżu, Londynie czy Warszawie myślą o tym, jak reagować na wyzwania świata, ale wyłącznie z francuskiego, brytyjskiego czy polskiego punktu widzenia. Nawet w Brukseli niewielu jest tych, którzy mają prawdziwie europejską świadomość. Dlatego tak istotna jest owa „external action service” przewidziana w traktacie z Lizbony – dyplomacja europejska, składająca się zarówno z urzędników unijnych, jak i „narodowych”, której zadaniem byłoby pilnowanie interesów całej Europy i jej instrumentów kształtowania polityki.

My, intelektualiści europejscy, mamy tu do odegrania szczególną rolę. Jestem zaangażowany w prace European Council on Foreign Relations, nowej organizacji z oddziałami w Berlinie, Madrycie, Londynie i Rzymie, której celem jest promowanie europejskiej polityki zagranicznej – mam nadzieję, że niebawem powstanie również warszawskie biuro tej organizacji.

Każde z nas, społeczeństw Unii Europejskiej, przykłada większą wagę do stosunków z innymi sąsiadami – na przykład Polacy spoglądają na wschód, Hiszpanie na południe. Czy można to zmienić?

To nigdy nie będzie tak, że Polacy staną się pasjonatami spraw marokańskich. Chodzi wyłącznie o jakąś podstawową wiedzę i zainteresowanie danym tematem. Nie wszyscy wszędzie muszą robić wszystko. Powinni jednak wykazywać zrozumienie, że polityka względem naszych wschodnich i południowych sąsiadów jest ważna dla pomyślności nas wszystkich, że jest to wspólny projekt Europy.

Niestety, trudno o zrozumienie, jeśli nie dysponujemy wspólnymi, europejskimi środkami masowego przekazu. Obserwuję to na własnej skórze: jeżeli chcę zaproponować coś Europejczykom, mogę to zrobić wyłącznie w jeden sposób: tłumacząc swój tekst na dwadzieścia języków! „International Herald Tribune”, „Financial Times”, stacja telewizyjna EuroNews czy rozmaite inicjatywy podejmowane w Internecie – to wciąż za mało…

Ostatnie rozszerzenia Unii w 2004 i 2007 roku spowodowały powstanie nowego podziału między mniej lub bardziej stabilnym zachodem a mniej lub bardziej nieprzewidywalnym wschodem kontynentu. Czy jest on trwały? Jak może wyglądać przyszłość wschodniej części Europy?

Ten podział na pewno nie jest trwały. Przypominam, że przez długie lata zimnej wojny to Polskę uważano za „dziki” Wschód, strefę biedy i niestabilności. I wszystko się zmieniło. Jeżeli może być dobrze tutaj, jeżeli może być dobrze na Słowacji, to dlaczego nie mogłoby być dobrze w Mołdawii? Zaprzeczanie temu byłoby bardzo arbitralne. W Europie, począwszy od XVIII wieku, funkcjonuje cała tradycja myślenia, zgodnie z którą kontynent dzieli się na cywilizowany Zachód i „dziki” Wschód – tyle tylko że te linie podziału są zupełnie umowne! Co do państw poradzieckich, mamy tam oczywiście do czynienia z dodatkowymi problemami: po pierwsze, na przykład na Ukrainie i Białorusi odpowiedź społeczeństwa na pytanie o sens zbliżenia z Zachodem nie byłaby teraz tak jednomyślna jak ta, jakiej dwadzieścia lat temu udzielili Polacy czy Węgrzy. Nie miejmy złudzeń: oni spoglądają również w kierunku Rosji! Tym bardziej że mówimy o terytoriach, które przez wiele lat pozostawały w granicach nie tylko imperium sowieckiego, ale i rosyjskiego – a więc ich demokratyzacja będzie wymagać naszej stanowczości i, niestety, również pewnego czasu.

Mamy jeszcze sporo pracy do wykonania. Nie utożsamiajmy tylko w jej trakcie słowa „Europa” z cywilizacją i wszystkim, co dobre, ani na przykład słowa „Azja” z wszystkim, co barbarzyńskie i złe. Musimy wyjść poza pojęcia głęboko zakorzenione w naszym myśleniu. Jestem za Europą, ale nie tą rozumianą jako wyższa cywilizacja. Wierzę po prostu w uniwersalizm pewnych wartości, podobnie zresztą jak wierzono w to na naszym kontynencie już w XVIII wieku.

TIMOTHY GARTON ASH, brytyjski historyk i publicysta, prof. w Uniwersytecie Oksfordzkim, od 30 lat opisuje przemiany w Europie Środkowej.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Europa potrzebuje mobilizacji
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.