Życie Duchowe

Z Piotrem Dudkiem OMI, misjonarzem pracującym wśród Indian Innu, rozmawia Józef Augustyn SJ

Dokładnie w rezerwacie o nazwie Sheshatshiu, który znajduje się w sercu regionu Labrador położonego we wschodniej części półwyspu o tej samej nazwie.

Indianie Innu zamieszkują dwie kanadyjskie prowincje. Większość, bo około piętnastu tysięcy, żyje w Quebecu. W Labradorze jest ich natomiast około trzech tysięcy. W rezerwacie, w którym pracuję, mieszka około tysiąca dwustu Innu.

Innu to grupa Indian leśnych. W przeszłości zajmowali się przede wszystkim myślistwem i zbieractwem, żyjąc w głębi lasu w namiotach okrytych skórami zwierząt. W XX wieku zostali - nierzadko przymusowo - przesiedleni do tworzonych dla nich przez władze federalne Kanady rezerwatów. Dziś mieszkają więc w domkach, a rezerwat Sheshatshiu przypomina zwykłą wioskę. Jest tam szkoła, kościół, malutki szpital, posterunek policji, sklep, bank oraz wszelka potrzebna infrastruktura. Mieszkańcy rezerwatu w dalszym ciągu zajmują się myślistwem, czasem też rybołówstwem czy rękodzielnictwem artystycznym, ale przede wszystkim żyją ze środków przekazywanych im przez opiekę społeczną.

Mają przy tym nieco roszczeniowy sposób bycia. Kiedy na przykład jakiejś rodzinie zajmowany domek przestaje się podobać, bo jest już stary, budynek w niewyjaśnionych okolicznościach płonie. Oficjalną przyczyną pożaru są bawiące się zapałkami dzieci. Po takim "nieszczęśliwym wypadku" oczekują, że państwo wybuduje im nowy dom i oczywiście go otrzymują. Mówię "oczywiście", ponieważ Indianie Innu, z wyjątkiem jednej społeczności, oficjalnie nigdy nie zrzekli się swoich ziem na rzecz Kanady, stąd też systematycznie zwracają się do rządu o różnorakie rekompensaty i odszkodowania. Uważają, że się to im należy jako poszkodowanym przez władze.

W pewnym sensie tak. W ciągu ostatnich stu lat, w związku ze zmianami zachodzącymi w Kanadzie, życie Indian diametralnie się zmieniło. Rozwijająca się wokół nich cywilizacja wywarła i w dalszym ciągu wywiera na nich ogromną presję i nie są to tylko wpływy pozytywne. Wśród nich wielu - zarówno młodych, jak i starszych - boryka się z alkoholizmem, narkomanią, uzależnieniem od hazardu. Jest też problem przemocy w rodzinie i rozpadu małżeństw. To na pewno negatywna strona spotkania z cywilizacją białego człowieka. Media pokazują Innu, zwłaszcza dzieciom i młodzieży, zupełnie inny świat niż ten, który znają z domu rodzinnego. Bywa, że w związku z tym nie potrafią odnaleźć prawdziwej tożsamości.

Oczywiście pielęgnują i stare obyczaje, i język Innu, przekazując je młodszym pokoleniom. Mają swoją literaturę, swoje pieśni, nawet zespoły rockowe śpiewające w Innu. Obracają się więc cały czas w kulturze swojego języka. Mają też swój tradycyjny strój. Nie są to pióropusze, z czym zazwyczaj kojarzymy Indian, ale ubrania ze skóry karibu: piękne kamizelki i mokasyny. Mają swoje tradycyjne instrumenty, symbole plemienne.

Nie mieszkają też cały czas w rezerwacie. Dwa razy w roku na dwa lub więcej miesięcy udają się w głąb lasu - całymi rodzinami, zarówno z poruszającymi się o lasce babuleńkami, jak i małymi dziećmi, wręcz niemowlakami. Mieszkają tam - jak w przeszłości - w namiotach, z tym że już nie w tradycyjnych wigwamach, a w bardziej nowoczesnych, do środka których wstawia się na przykład żeliwne piecyki typu "koza". Z naszego punktu widzenia mieszkanie w takich warunkach nie jest łatwe, tym bardziej że przyroda ich nie rozpieszcza. W zimie temperatura może dochodzić tam do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza.

W czasie tego pobytu w głębi lasu starsi uczą dzieci i młodzież sztuki przetrwania na łonie natury: tradycyjnych metod polowania, zbieractwa, umiejętności odczytywania znaków przyrody. To czas prawdziwego zmagania z żywiołem, ale też czas budowania wspólnoty i czas abstynencji. W lesie nie mają już bowiem tak łatwego dostępu do używek jak w rezerwacie. Tam nie ma ani alkoholu, ani narkotyków. Potrafią też wówczas doskonale się organizować i budować zdrową społeczność.

Poza tym Innu nie uważają się za Kanadyjczyków. Zawsze powtarzają, że pochodzą z tej ziemi, znają ją, rozumieją i kochają. Są u siebie i by tu mieszkać, nie potrzebują kanadyjskiego paszportu. To też w jakiś sposób świadczy o ich poczuciu tożsamości. Zwłaszcza starsi mają silnie rozwiniętą świadomość swoich korzeni. Natomiast problemy z tym - jak mówiłem - mają ludzie młodzi.

Indianie Innu żyją dziś na styku dwóch światów i młodzi do końca nie wiedzą, w którym chcieliby żyć. Były na przykład małżeństwa Indianek Innu z Europejczykami, które po ślubie wyjeżdżały na Stary Kontynent. Po jakimś czasie wszystkie wracały w rodzinne strony. Wiązało się to z rozwodami, ale zdarzyło się, że dwie Indianki, które wyszły za mąż za Szwedów, przywiozły do rezerwatu swoich mężów. Widać więc, że nie jest im łatwo opuścić swoją ziemię. Czują się z nią silnie związani.

Nie, w żadnej mierze. To nie są ludzie agresji. Żyją razem z białym człowiekiem, razem z nim pracują, ale do końca mu nie ufają. Na pewno nie dopuszczą go do swoich sekretów, nawet misjonarza.

Innu to chrześcijanie. Prawie sto procent mieszkańców rezerwatu jest ochrzczonych.

Na początku musiałem przede wszystkim zdobyć ich zaufanie. Nie znali mnie i byli w stosunku do mnie bardzo nieufni, choć mojego poprzednika bardzo lubili i szanowali. Ja byłem nowy i musiałem przejść testy?

 

Uczyli mnie cierpliwości. To cecha, którą przede wszystkim powinien odznaczać się pracujący wśród nich misjonarz. Umiejętność cierpliwego czekania jest tu wręcz niezbędna. Innu mają bowiem zupełnie inny styl życia i podejście do czasu niż ludzie wywodzący się z kultury Zachodu. Na przykład Mszy, która wyznaczona jest w niedzielę na godzinę dwunastą, nigdy nie udało mi się rozpocząć punktualnie. Zwykle trzeba czekać na wiernych ponad pół godziny. Pogrzeb ustalony o godzinie pierwszej niechybnie zacznie się wpół do trzeciej.

Jeśli zapytać kogoś z nich, dlaczego się spóźnił, powie, że powoli szedł. Zupełnie im się nie spieszy. Zawsze mają czas. Dlatego Msza, na którą w końcu przyjdą, trwa nawet parę godzin. Długo się modlą i śpiewają pobożne pieśni. Lubią też trwać w ciszy przed Najświętszym Sakramentem. Dla nich nie czas jest najważniejszy, a obecność. Nieraz odwiedzają mnie na parafii dzieci. Wchodzą, pokręcą się po domu albo posiedzą piętnaście minut czy pół godziny, nic nie mówiąc. Potem tylko krótkie "Bye" i wychodzą… Nie ma żadnej rozmowy czy konkretnego celu wizyty. Istotna jest obecność drugiego człowieka. Zresztą Innu w ogóle raczej mało mówią. Swoje uczucia wyrażają poprzez gest lub spojrzenie. To ludzie ciszy i ducha.

Pierwszą lekcję otrzymałem na samym początku. Tuż po moim przybyciu do Sheshatshiu w wiosce był pogrzeb byłego wodza. Uroczystości trwały prawie siedem godzin. Dopiero później dowiedziałem się, że bacznie mnie obserwowano: wyjdzie czy zostanie. Bo po Mszy mogłem opuścić żałobników i zaczekać na cmentarzu. Zostałem jednak w namiocie, gdzie odbywała się ceremonia pożegnania ciała. Okazało się, że gdybym wyszedł, bardzo bym ich uraził. Pozostanie z nimi było bowiem okazaniem szacunku dla zmarłego i dla nich wszystkich.

Testowali mnie później w wielu innych sytuacjach. W niektórych momentach nawet sobie nie zdawałem z tego sprawy. Jakiś drobny gest, ciepłe słowo, okazana wobec nich cierpliwość stawały się bardzo ważnymi dla nich znakami mojej życzliwości. Dzięki temu wiedzieli, że jestem z nimi i dla nich, że ich słucham. Później już w jakimś stopniu zaczęto mnie darzyć zaufaniem. Zdarzyło mi się nawet odbierać w nocy telefony z prośbą o wsparcie, bo ktoś miał silną pokusę, by na przykład popełnić samobójstwo.

W kontakcie z nimi trzeba być bardzo uważnym, by ich nie urazić. Nie można na przykład wprost zwracać im uwagi czy narzucać swojego sposobu myślenia. Są na tym punkcie bardzo wyczuleni. Doprowadzenie do bezpośredniej konfrontacji tylko pogorszy sytuację. Jeśli widzę jakiś problem, zwracam się z nim do starszyzny, którą tworzą głównie kobiety, i dopiero ta przewodząca społeczności starszyzna przekazuje uwagi konkretnym "winowajcom".

Indianie Innu to wspólnota matriarchalna. O pochodzeniu dziecka decyduje tu pochodzenie matki. Bardzo szanuje się w ich społeczności starsze kobiety, w ogóle ludzi starszych, ale szczególnie właśnie kobiety, babcie. Innu mają wielkie nabożeństwo do św. Anny i św. Joachima - dziadków Pana Jezusa. Kiedy na jakiś czas wyjechałem z rezerwatu do Ziemi Świętej, Indianie prosili mnie, bym przywiózł im stamtąd obrazki św. Anny. Bardzo lubią prosić ją o wstawiennictwo.

Byłem zaskoczony tak wielkim szacunkiem, jakim darzy się u Innu ludzi starszych. Ich prosi się o radę, ich głos najbardziej się liczy. Wystarczy ruch ręki, jakiś gest, spojrzenie starszej kobiety, a dzieci i młodzież zamierają w milczeniu. Młodzi czują wielki respekt przed doświadczeniem i mądrością starszych. W naszej, zachodniej, kulturze już niestety z tym się nie spotkamy.

Z pewnością istotne było zrozumienie i zaakceptowanie ich mentalności, a nie narzucanie im europejskich standardów. Na przykład tak długa celebracja eucharystyczna, która przyprawiłaby pewnie o ból głowy wiernych z Zachodu, wymaga od misjonarza wielkiej cierpliwości, pokory i wiary, że ten sposób modlenia także jest miły Bogu. Bo przecież ludzie Zachodu nie mają wyłącznego patentu na modlitwę.

Przyznam jednak, że pełna akceptacja ich stylu i mentalności nie jest dla mnie łatwa. Czasami chciałoby się jednak zmienić coś w sposobie ich myślenia. Bo na przykład poszanowanie starszych, o którym mówiłem - bardzo przecież piękne i chwalebne - wiąże się także z pewnym spychaniem młodych na drugi plan. W czasie Eucharystii, gdzie prym wiodą właśnie starsi, młodsze pokolenie nie włącza się do wspólnych modłów i śpiewów. Boją się w kościele odezwać z szacunku do dziadków i rodziców. Starsi śpiewają więc tradycyjne pieśni w języku Innu, które mają po szesnaście zwrotek i wszystkie muszą być odśpiewane, bo jedna pieśń to jedna historia. Młodzi tymczasem pozostają bierni, a przecież chciałoby się, by i oni do wspólnej modlitwy się włączyli.

Cały czas zastanawiam się, jak połączyć te dwa pokolenia w czasie liturgii, by także młodzi poczuli się w kościele "u siebie".

Moja posługa nie różni się zbytnio od pracy w zwykłej niewielkiej polskiej parafii na wsi. Msza święta rano lub wieczorem, katecheza, spotkanie z wiernymi, wizyty duszpasterskie w domach. W niedzielę często jestem zapraszany przez Indian na obiad z upolowanego przez nich karibu lub złowionego łososia. To - można powiedzieć - bardzo spokojna praca duszpasterska. Mam dużo czasu na modlitwę i medytację.

 

W Innu. Teksty liturgiczne i Pismo Święte zostały przetłumaczone na język Indian Innu. Kazanie natomiast głoszę w języku angielskim. Moja homilia jest przez kogoś tłumaczona na język Innu, ponieważ wielu starszych ludzi nie zna angielskiego. Młodsi po angielsku rozmawiają tylko z księdzem i na lekcjach angielskiego, choć muszę przyznać, że niezbyt chętnie uczą się tego języka. Zresztą jeśli chodzi o naukę, to oczywiście problemem są tu kilkumiesięczne pobyty w lesie, o których mówiłem. Wówczas dzieci Innu nie chodzą do szkoły i nauka zostaje przerwana, przynajmniej ta szkolna. Dlatego poziom edukacji szkolnej nie jest za wysoki. Tylko nieliczni tak naprawdę przykładają się do nauki.

Naprawdę niewielu z nich. Tylko jednostki udają się na studia do Toronto czy Montrealu. Później jednak nie wracają, by w jakiś sposób kształtować swoje rodzinne środowisko. Większość w ogóle nie myśli o swojej przyszłości, nie planuje życia. Co więcej - uważają to za chwalebne. Nieraz pytam: "Masz dwadzieścia pięć lat. Co zrobisz ze swoim życiem?". "I don’t care". "Tylko biały człowiek się przejmuje. Ja się nie przejmuję". Żyją z dnia na dzień.

Nie, nigdy nie zostałem tam zaproszony. W jakimś stopniu jest to pewnie związane z owym ograniczonym zaufaniem do białego człowieka. Obawiam się zresztą, że tego "egzaminu" bym nie zdał, a Innu mieliby świetną zabawę, patrząc, jak bezradny jestem w tej gęstej kanadyjskiej puszczy, po której oni nawet zimą poruszają się z ogromną swobodą. Przewidują pogodę po kolorze nieba czy z kierunku wiatru, znają zwyczaje zwierząt, potrafią dostrzec znaki przyrody, zinterpretować je i wykorzystać do tego, by przetrwać. Dla nich wyjście do lasu jest bardzo naturalne i niezmiernie ważne. Towarzyszy temu ogromna ekscytacja, zarówno starszych, jak i dzieci.

Wzdłuż drogi przecinającej Labrador widać wtedy co jakiś czas - przy wejściu do lasu - pomarańczowe chorągiewki, które oznaczają, że w tym kierunku poszła jakaś rodzina Innu i że idąc w tę stronę, napotkamy ich namiot. Kiedy ich pobyt w lesie kończy się, podchodzą na skraj lasu do swojej chorągiewki i tam czeka na nich transport.

Można tak powiedzieć, ale pobyt w lesie to również swoista szkoła - szkoła życia i przetrwania, a także budowania wspólnoty. Po powrocie z lasu są naprawdę odmienieni. W lesie czują się u siebie, w rezerwacie bywają nierzadko przygnębieni. Stąd owe pokusy popełnienia samobójstwa, o których wspomniałem.

Rzeczywiście mają też przerwę w regularnym przyjmowaniu sakramentów. Jednak nawet kiedy są w rezerwacie, nie wszyscy przychodzą na Mszę. Nieraz długo trzeba bić w dzwon, by obudzić ich sumienia. Są jednak mimo wszystko religijni. To - jak już wspomniałem - ludzie ducha. Lubią się modlić, śpiewać, adorować Najświętszy Sakrament. Ich modlitwa może trwać nawet kilka godzin - o tym też już mówiłem. Proszą także o modlitwę w swojej intencji, o sakramenty, zapraszają księdza, by poświęcił ich mieszkania czy miejsca pracy. W swojej modlitwie nie odmawiają formuł, ale po prostu rozmawiają z Bogiem o swoim życiu. Mają naprawdę wrażliwe dusze i dobre serca.

Ich surowy wyraz twarzy, niemal kamienne indiańskie oblicza zdają się temu przeczyć, ale naprawdę nie są twardzi. To ludzie bardzo wrażliwi, także na drugiego człowieka. Porusza ich krzywda i cierpienie innych, potrafią się dzielić z potrzebującymi. Kiedy ktoś z rezerwatu musi udać się do szpitala, towarzyszą mu inni mieszkańcy rezerwatu, nie tylko krewni. Szpitalne korytarze są wówczas wypełnione Indianami Innu. Wszyscy trwają przy chorym dzień i noc, modląc się, pocieszając go, trzymając za rękę. Są razem z nim. Mają poczucie, że ich obecność potrzebna jest choremu. O tym także wspominałem - obecność drugiego człowieka jest dla nich bardzo ważna. To wyraz niezwykłych więzi, jakie łączą Innu. Kiedy ktoś z nich umiera, cała wspólnota pomaga rodzinie zmarłego i nie opuszcza jej. Powiedzielibyśmy za św. Pawłem, że płaczą z płaczącymi i radują się z radującymi.

Zobaczyłem zupełnie inny styl życia - prosty i tajemniczy zarazem. Mimo różnic, o których mówiłem, czuję się wśród nich bezpiecznie. Doświadczam od nich wiele życzliwości i ciepła. Widzę, że jestem im potrzebny, że czekają na misjonarza. To daje mi wiele radości. Ich wrażliwość, tradycyjna kultura i obyczajowość osobiście bardzo mnie ubogacają. W zupełnie nowym świetle widzę wiarę, Ewangelię i Kościół.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Ludzie ciszy i ducha
Komentarze (2)
M
marek
29 listopada 2011, 19:06
...nie lekka to praca,ale dająca wiele do myślenia, kontakt z nimi zmienia czlowieka...nasunęło mi sie mnostwo refleksji... moze uczmy sie od Indian... kultywuja swoje tradycje, szacunek do starszych, szacunek i czesc zmarłym...do lasu chętnie z Nimi bym sie wybrał - zachowali tam swoją tożsamość, myślę że sa tam na prawde WOLNI i sa SOBĄ !!... znam ich tylko z książek i filmów, np "tańczący z wilkami" - myslę ,że troche z tego ducha tego filmu we mnie zostało, szkoda ,że biały człowiek na przestrzeni wieków przejechal po nich jak walec - wie nie dziwie się troche ,że są nieufni, wg mnie sa bardzo deliktni po tym co doznali. Nasz świat i cywilizacja będzie dla nich zawsze obcy.Jest tylko nadzieja w tym,że przekazując im wiarę w Jezusa może zmienia o nas troche zdanie gdyz w końcu dojda do wniosku ,że to nie przypadek,że Dobrą Nowine przynosi im wlaśnie biały człowiek - widocznie jednak mamy jeszcze zaufanie u Boga..
28 października 2011, 14:06
Krzywda wyrządzona rdzennym mieszkańcom obu Ameryk przez białych ludzi jest chyba nie do zmierzenia...I nadal wielu potrafi w Indianach dostrzec tylko dzikusów kryjących się we współczesnych ubraniach.