Naprotechnologia a in vitro
Wywiad z Agatą Izabelą Szadkowską, instruktorką Modelu Creightona pracującą z dr Tadeuszem Wasilewskim w Klinice Leczenia Niepłodności Małżeńskiej NaProMedica w Białymstoku.
Przede wszystkim należy zadać sobie pytanie, czy istnieje coś takiego jak prawo do posiadania dziecka. Czy ogromne pragnienie przekazania życia może usprawiedliwić posiłkowanie się metodami, które w dramatyczny sposób wkraczają w sferę tabu, czyli tam, gdzie to życie bierze swój początek. Żyjemy w czasach, kiedy technologia i nauka otwierają przed ludzkością nieograniczone możliwości. Tym ważniejsza staje się rola bioetyków, którzy staliby na straży granic, których przekroczenie z punktu widzenia samej nauki jest możliwe, ale z punktu widzenia etycznego rodzi szereg wątpliwości.
Aby każdy z nas lepiej poczuł tę problematykę, warto sparafrazować to pytanie: w którym momencie JA zacząłem być człowiekiem? Od którego momentu, będąc teraz świadomym człowiekiem, pragnąłbym być otoczony troską i opieką rodziców i lekarzy? Kiedy zadamy sobie te pytania w ten właśnie, osobisty sposób, nagle zaczynamy inaczej rozpatrywać cały problem, cofamy się do momentu gdzie sięga nasza pamięć, wyciągamy stare zdjęcia z okresu niemowlęctwa, ale myśl szybuje głębiej i dalej, do łona naszej mamy - tam też już istnieliśmy - dokładnie my, mali i bezbronni, jeszcze nieświadomi. I kiedy spróbujemy znaleźć moment, w którym my to nie byliśmy my, ale, jak to dzisiaj wmawiają niektórzy - "zlepek komórek" - być może poczujemy wewnętrzny opór, i łatwiej zrozumiemy, że nasza ziemska wędrówka rozpoczęła się nie później i nie wcześniej, jak tylko w momencie połączenia dwóch gamet: męskiej i żeńskiej.
Tymczasem około 90% wytworzonych zarodków ginie. Jest to liczba szokująca, a jednak prawdziwa, myślę że mało kto słyszał takie dane, ponieważ są one po prostu niewygodne. Dzieje się tak dlatego, że aby uzyskać jak najwyższą efektywność zabiegu in vitro, należy wytworzyć około 6-8 zarodków, z których po kilku dniach wybiera się te, których podział komórkowy przebiega - według laborantów - najsprawniej. Najlepiej rokujące - zazwyczaj dwa - podaje się do jamy macicy, dając im szanse na dalszy rozwój. Pozostałe zarodki trafiają do ciekłego azotu, gdzie są przetrzymywane na wypadek gdyby pierwszy transfer nie powiódł się.
W klinikach in vitro takich niewykorzystanych, "osieroconych" zarodków są tysiące. W praktyce są one skazane na śmierć. Nie jest to śmierć bolesna ani spektakularna. Ale bezsprzecznie - giną ludzie, którzy są pozbawienie ochrony prawnej tylko dlatego, że są bezbronni, niemi i nieświadomi. Ludzie na najwcześniejszym stadium rozwoju, którzy,gdyby dostali szansę na rozwój w łonie matki, rozwinęliby się i płynnie przeszli kolejne etapy ludzkiego rozwoju: płodu, noworodka, niemowlęcia, dziecka, nastolatka, dorosłego, starca…To niezwykła perspektywa.
W encyklice "Fides et ratio" Jan Paweł II pięknie napisał, że wiara i rozum są jak dwa skrzydła, które unoszą człowieka do poznania prawdy, przy czym rozum zdobywa coraz to nowe możliwości, czyni świat poddanym, a wiara pomaga mu się poruszać i nie przekraczać pewnych granic. To właśnie wiara w niezbywalną godność każdego człowieka od chwili poczęcia do naturalnej śmierci pozwala zauważyć i szanować granice o których wspomniałam na początku. Innymi słowy - wiara zapewnia bazę moralną, bez której nauka może łatwo się zamienić w laboratorium Frankensteina.
Nie bardzo rozumiem, skąd wzięło się przekonanie, że in vitro jest wyjątkowo skuteczną metodą. Tymczasem skuteczność jednego zabiegu in vitro w dobrych klinikach nie przekracza 25%. Para, która zgłasza się do kliniki in vitro ma tego świadomość, ale pragnienie posiadania potomstwa jest tak wielkie, że decydują się wydać często bardzo duże pieniądze na kolejne zabiegi, aby osiągnąć upragniony cel. Odbywa się to kosztem nie tylko kieszeni, ale przede wszystkim zdrowia kobiety. Mam na myśli nie tylko szkodliwe dla naturalnej płodności stymulacje hormonalne przygotowujące kobietę do zabiegu in vitro, ale również fakt, że nie przykłada się wagi do dobrze pojętej diagnostyki, której celem jest zlikwidowanie problemu, który może powodować problemy z poczęciem.
Po rozmowach z wieloma parami, które na własnej skórze doświadczyły zabiegów in vitro, można dojść do przykrego wniosku, że celem diagnostyki wykonywanej w wielu klinikach in vitro jest psychiczne przygotowanie pary na wiadomość, że w ich przypadku jedyną szansą na potomstwo jest zabieg.
Bardzo ważną różnicą między in vitro a naprotechnologią jest fakt, że chociaż ani w jednym, ani w drugim przypadku nikt nie może dać parom stu procent pewności powodzenia, to w przypadku naprotechnologii kładziemy mocny akcent na przywracanie zdrowia ginekologicznego i prokreacyjnego kobiet, czyli - traktujemy kobietę jako pacjenta z jej problemami, niewyregulowanymi hormonami, endometriozą, napięciem przedmiesiączkowym, które diagnozujemy i leczymy - a nie tylko, używając być może trochę niedelikatnego skrótu myślowego - jako "inkubator" do podania zarodków i urodzenia dzieci.
Z własnego doświadczenia wiem, jak ta różnica jest istotna. Kobiety chcą wiedzieć, co jest przyczyną ich problemów, chcą, aby ktoś nazwał ich choroby i podjął próbę leczenia. Drugą ważną różnica jest to, że sam moment poczęcia pozostawiamy małżonkom. Zadaniem lekarza naprotechnologa jest zoptymalizować cykle kobiety, jej zdrowie ogólne i ginekologiczne, i jeśli trzeba - męskie również, natomiast sam moment przekazywania życia jest sam w sobie na tyle wyjątkowy, że żadna osoba trzecia nie powinna w te rejony wkraczać. Naprotechnologia szanuje intymność małżonków, widząc w momencie poczęcia wielką tajemnicę, w której oprócz małżonków bierze również udział Dawca Życia.
To bardzo ważne, aby pary wiedziały, jakie procesy zachodzą w organizmie kobiety podczas cyklu miesięcznego, o czym mogą świadczyć określone objawy, i jak je interpretować, w jaki sposób określić, czy tak zwane okienko płodności charakteryzuje się optymalnymi warunkami w których może dojść do poczęcia.
Obalamy też wiele stereotypów, jak na przykład ten, że naturalne metody obserwacji cyklu to to samo co dawno nieużywany "kalendarzyk małżeński", że miesiączka jest czasem niepłodnym, że owulacja mamejsce w dniu 14 cyklu, jak to się zwykło uważać… Cykl kobiety jest sam w sobie zagadką, a naszym zadaniem jest odkryć jak działamy, odczytać sygnały, jakie codziennie wysyła do nas nasze ciało, i potrafić je zinterpretować według indywidualnego klucza. Tę wiedzę o nas samych wykorzysta lekarz, który opiera diagnostykę, oraz podawanie leków o wykres cykli danej kobiety, traktując jej zapiski bardzo poważnie, jak źródło bezcennych informacji na temat tego, w jaki sposób przebiegają jej cykle, oraz - czy zastosowane leczenie korzystnie na nie wpływa. Jest to również fascynujące dla mężów,którzy dopiero zaczynają tak naprawdę rozumieć, jakim cudem jest ciało ich żon. Chcemy, żeby pacjenci wiedzieli, na czym będzie polegało leczenie, jak powinien wyglądać prawidłowy cykl, do czego dążymy w trakcie leczenia.
Procedura leczenia zazwyczaj przebiega bardzo podobnie: przez pierwsze trzy miesiące kobieta obserwuje swoje cykle za pomocą modelu Creightona, który w standaryzowany sposób pozwala na monitorowanie stanu zdrowia oraz płodności kobiety. W trakcie pierwszych trzech miesięcy można już zbadać poziomy hormonów, oraz wykluczyć infekcje w obrębie szyjki macicy, które często przebiegają bezobjawowo, a mogą w znaczący sposób obniżyć parametry śluzu szyjkowego, który jest niezbędny przy poczęciu. Po trzech miesiącach para wraca do lekarza, który na podstawie wykonanych badań hormonalnych, usg oraz zapisu cykli decyduje jakie leczenie zastosować.
W trakcie leczenia kobiety również wnikliwie monitorują przebieg swoich cykli. Możemy więc śmiało powiedzieć, że pary są współautorami leczenia.
To prawda. W tym miejscu warto rozróżnić dwa pojęcia: naprotechnologię i model Creightona. Naprotechnologia jest dziedziną medycyny, która jakoby wyrasta z modelu Creightona, ponieważ ten model obserwacji cykli stał się bezpośrednią inspiracją dla profesora Hilgersa (twórcy naprotechnologii, ginekologa i położnika pracującego w USA, założyciela Instytutu Pawła VI w Omaha, w Nebrasce) dla stworzenia naprotechnologii.
Skąd się wziął model Creightona? W 1968 roku młody doktor Hilgers pewnego dnia usłyszał wiadomość w radiu o tym, że papież Paweł VI w encyklice "Humanae Vitae" wbrew powszechnym oczekiwaniom potępił pigułkę antykoncepcyjną. Jego postawa wywołała falę krytyki, w której przodowały argumenty jakoby pigułka nie była niczym złym, ponieważ nie niszczy życia poczętego. Paweł VI już wówczas w swojej wielkiej mądrości wiedział, że pigułka antykoncepcyjna to klucz do całkiem nowego, a przy tym niezwykle groźnego podejścia do kobiety i jej płodności, który w ostatecznym rozrachunku czyni z niej przedmiot seksualny. Oczywiście mam świadomość, że używam tutaj mocnych słów, ale nie są one bezpodstawne. Dzisiaj wiemy już, że w krajach z największym użyciem pigułek antykoncepcyjnych wprost proporcjonalnie rośnie liczba aborcji. Tak więc pigułka jest czymś więcej niż "lekarstwem na płodność", jest otwarciem się na pewien model życia,który jednocześnie zamyka kobietę, parę, na dar nowego życia. Warto się nad tym zastanowić, bo pigułka to nie tylko chemia, ale pewna idea.
Paweł VI w 1968 roku wezwał lekarzy i naukowców do stworzenia metody, która pozwoli kobietom na planowanie rodziny bez zaburzania ich naturalnej płodności. Model Creightona powstał dla par, które chciały odpowiedzialnie podchodzić do poczęcia dzieci, jest to system planowania rodziny oparty na metodzie Billingsów (obserwacja śluzu szyjkowego), dający bardzo precyzyjny obraz cykli. Hilgers zauważył, że u par, które decydują się na dziecko, a mają z tym problem, powtarzają się pewne schematy cykli. Rozpoczął badania naukowe, które wykazały, że z samego zapisu na karcie obserwacji można wyciągnąć wiele wniosków, popartych badaniami diagnostycznymi.
Dla przykładu: jeżeli kobieta obserwuje u siebie brązowe plamienie przed miesiączką, może to wskazywać na niski progesteron, problemy z tarczycą, lub infekcję w obrębie endometrium. Jeśli faza lutealna (poowulacyjna) jest nieregularna, czyli w każdym cyklu ma inną długość, to bardzo często wskazuje to na początkowe stadium mięśniaków i polipów w obrębie macicy, które oczywiści zawsze należy potwierdzić badaniem ultrasonograficznym oraz histeroskopowym.
Istnieje cały szereg schorzeń lub nieprawidłowości, które możemy "wyłapać" dzięki obserwacji cykli i odpowiedniemu, standaryzowanemu sposobowi ich zapisu. Tak więc model Creightona ma trzy główne zastosowania: po pierwsze, planowanie rodziny i monitorowanie płodności w cyklu, po drugie, monitorowanie zdrowia ginekologicznego i prokreacyjnego, a po trzecie, monitorowanie przebiegu leczenia.
Dzieci nie edukuje się prawidłowo i nie rozmawia z nimi. Jak powszechnie wiadomo, istnieją dwa modele edukacji seksualnej: pierwszy promuje wstrzemięźliwość seksualną - jest to model, który nie wypacza złożonego charakteru ludzkiej seksualności, sprowadzając ją do aktów kopulacji, technik seksu oralnego, i sposobów zapobiegania niepożądanej ciąży, jak to promuje model drugi. Jestem zdecydowaną zwolenniczką modelu pierwszego, nie tylko przez wzgląd na moje osobiste przekonania, ale również dlatego, że znam wyniki badań przeprowadzane w krajach, gdzie drugi model liberalny został wprowadzony w życie. I tak, np. w Wielkiej Brytanii okazuje się, że im prostszy jest dostęp młodych dziewczyn do pigułki antykoncepcyjnej, tym więcej - wydawałoby się paradoksalnie - jest niechcianych ciąż, stosowania pigułek wczesnoporonnych i aborcji wśród młodzieży.
Dzieciaki są niestety zagubione w dzisiejszym świecie, i jestem przekonana, że pragną silnych autorytetów, mocnych punktów odniesienia, wobec których mogłyby podejmować mądre decyzje. Seks w formie podawanej przez nasz dzisiejszy świat - jest wręcz nudny, powtarzalny, mechaniczny, oderwany od miłości, a już zupełnie - od daru przekazywania życia, który przecież jest w akt seksualny wpisany. Seksualność człowieka to pojęcie szerokie, i uważam za prymitywne sprowadzanie jej jedynie do sfery jednowymiarowo pojętej fizyczności.
Dzieciaki chcą słyszeć i wiedzieć, gdzie są granice, wydaje mi się, że to był jeden z powodów dla którego młodzi ludzie tak lgnęli do Jana Pawła II, który był wobec nich stanowczy, kochał surową miłością i właśnie wyznaczał granice. Jeżeli my, dorośli, stanowiący prawo i wprowadzający takie a nie inne modele edukacji seksualnej pozwalamy nastolatkom na szybki seks, na jakąś pigułkę, jeśli nie pokażemy wyraźnie, że to, co robią w wieku 16 lat będzie miało wpływ na ich zdrowie w wieku lat 30, jeśli nie będziemy mówili o zagrożeniach płynących z wczesnej inicjacji seksualnej i częstej zmiany partnerów, to mamy tych młodych ludzi na sumieniu. Bo nie wiem, czy dotarły do nich słowa Jana Pawła II: Wymagajcie od siebie, nawet jeśli inni od was nie wymagają.
Za każdą decyzją, podjętą spontanicznie lub nie - idą konsekwencje. Nie bez powodu mówi się, że śpiąc z jedną osobą śpisz ze wszystkimi jej partnerami - w tym znaczeniu, że choroby weneryczne przenoszą się na wszystkich kolejnych partnerów. Jest to ogromny, i często bagatelizowany problem, który może mieć wpływ na późniejsze życie, a pośrednio - nawet na płodność, ponieważ każda infekcja może wywołać nieodwracalne szkody w zdrowiu i obniżyć potencjał prokreacyjny. Nie wspominam tu o środkach antykoncepcyjnych i tak zwanej "pigułce po", która zawiera ogromną dawkę hormonów, i może w znaczącym stopniu zaburzyć cykle kobiety.
Skomentuj artykuł