Nie taki bobas straszny, jak go malują
Pojawienie się na świecie pierwszego dziecka jest dla rodziców wyjątkowym przeżyciem. Najpierw towarzyszy im ogromna radość, do której z czasem dochodzą wątpliwości i obawy. Świeżo upieczeni rodzice nie wiedzą, jak poradzą sobie w nowej sytuacji, jak oni sami się zmienią i w jakim stopniu zmieni się ich życie.
Przyjście na świat małego człowieka sprawia, że muszą oni na nowo zorganizować życie rodziny, zrezygnować z wielu własnych wygód i przyjemności. Im później dziecko się pojawia, tym trudniej przychodzi zmienić swoje przyzwyczajenia, styl życia, sposób spędzania wolnego czasu. Od teraz jego sen, kąpiel, jedzenie, pielęgnacja wyznaczają rytm ich życia. Zazwyczaj przez kilka pierwszych miesięcy w sposób naturalny maleństwem zajmuje się mama. Aż wreszcie nadchodzi moment, w którym musimy zdecydować, kto dalej będzie opiekował się naszą pociechą.
Nie mieli raczej takich dylematów nasi dziadkowie. Gdy w domu było kilkoro dzieci, naturalną koleją rzeczy było pozostanie w domu mamy. Nasi rodzice, podobnie jak my, stawali już jednak przed trudnymi decyzjami. Najczęściej wybierali między pozostawieniem dziecka w żłobku a opieką ze strony mamy, która musiała zrezygnować z pracy zawodowej. Nasze pokolenie jest chyba dziś w bardziej komfortowym położeniu. Prócz żłobków niektórzy mogą zdecydować się na opiekunkę do dziecka (jest ich dziś zdecydowanie więcej niż dawniej), a niektórzy szczęśliwcy mogą też liczyć na opiekę babci nad pociechą.
Pierwsze miesiące życia
Przez pierwsze miesiące życia nasz synek był pod opieką żony; ja sporo pracowałem. Sytuacja całkowicie się zmieniła, gdy dowiedziałem się, że stracę w szkole znaczną część godzin na rzecz koleżanki, która wraca akurat z urlopu wychowawczego. W najmniej odpowiednim momencie, kiedy nasz pierworodny miał kilka miesięcy, znalazłem się w dość niewygodnym położeniu. Chcąc nie chcąc, stałem się początkującą nianią.
Ranki i przedpołudnia nasz synek spędzał z opiekunką z sąsiedztwa, a całe popołudnie był "skazany" na tatę, a tata na niego. Nie będę ukrywał - początkowo nie byłem tym zachwycony. I nie chodzi tu wcale o zmienianie pieluch i tym podobne "atrakcje", ale o bardzo zakorzenione w naszej świadomości przekonanie, że mężczyzna powinien być w pracy, a nie zajmować się dzieckiem.
Ucieczka w pracę
Czasy się trochę zmieniają, ale nadal w naszym społeczeństwie najczęściej powielany jest schemat, w którym dziecko jest od początku swojego życia przy mamie. Kiedy po kilku miesiącach urlop macierzyński się kończy, mama zazwyczaj wraca do pracy albo (jeśli może sobie na to pozwolić) zostaje z dzieckiem aż do momentu, gdy można pociechę posłać do przedszkola. Wprawdzie mężczyźni mogą obecnie pójść zamiast kobiet na "tacierzyński", ale wśród rodziny czy znajomych próżno szukać takich śmiałków. Zazwyczaj oboje rodzice pracują, z tym że młode mamy jak najszybciej wracają po pracy do domu, a tatusiowie wracają późnymi wieczorami…
Część par jest zadowolona z takiego układu. Jak to się jednak dzieje, że wraz z pojawieniem się dziecka, mężczyźni nagle zaczynają pracować dłużej? Nie wynika to wbrew pozorom z faktu, że narodziny potomka dodają im nowych sił do pracy czy ich domowy budżet bardzo ucierpiałby bez nadgodzin głowy rodziny. Panowie wolą nieraz zostać dłużej godzinę czy dwie w pracy, bo wtedy omijają ich obowiązki, których nie uniknęliby w domu. Praca zapewnia im bezpieczne schronienie. W pracy nie muszą przewijać, pilnować, karmić dziecka. Zapewne nie wszyscy młodzi ojcowie uciekają przed urokami wczesnego rodzicielstwa, ale spora część albo nie broni się przed nadgodzinami, albo wręcz prosi pracodawcę o dodatkowe zajęcia.
Zaskakujący scenariusz
Życie pisze nam nieraz zupełnie zaskakujące scenariusze. Kilka lat temu do głowy by mi nie przyszło, że jako młody tata wcielę się w rolę opiekunki. Nie zadecydowały o tym ani moje lenistwo, ani fakt, że chciałem na własnej skórze sprawdzić, jak wyglądają uroki samodzielnego zajmowania się małym dzieckiem. Zadecydował przypadek. Dzięki zrządzeniu losu znalazłem się w roli, w której na pewno nie czułem się pewnie. Musiałem zmienić swoje przyzwyczajenia i spróbować oswoić się z niespodziewaną sytuacją. W pewnym sensie moje położenie przypominało położenie mojego synka. Obaj uczyliśmy się nowych umiejętności, spędzania ze sobą czasu, zabawy, bycia razem, tak żeby się sobą nie znudzić. Krok po kroku poznawaliśmy tajniki pielęgnacji, jedzenia i picia. Jeśli komuś wydaje się, że całe popołudnie opieki nad raczkującym "sprinterem" jest czasem relaksu, pozostaje w wielkim błędzie.
Nie wiem, czy dam radę
Zanim regularnie sam zacząłem zajmować się moim pierworodnym, jak prawie każdy młody ojciec, miałem mnóstwo obaw. Najbardziej bałem się tego, że nie będę umiał właściwie odczytać potrzeb mojego syna. Rozpoznanie u półrocznego malca, kiedy chce mu się jeść, spać, a kiedy go coś boli, bywa nie lada wyzwaniem, nie tylko dla nieopierzonego taty. Wkrótce okazało się, że nie taki bobas straszny, jak go malują.
Przewijanie od początku nie sprawiało mi większych trudności, bo z konieczności przeszedłem przyspieszony kurs przez pierwsze dni życia mojego potomka. Karmienie, przewożenie autem, ubieranie na spacer, nie daj Boże przebieranie, nie było już tak łatwe, zwłaszcza na początku. W miarę jak upływały kolejne tygodnie, nabierałem coraz większej pewności i sprawności w opiece nad Tomusiem.
Jedną z najważniejszych barier, które musiałem pokonać, było wyzwolenie się ze stereotypu, że zajmowanie się małym dzieckiem jest niemęskie. Wprawdzie podział na obowiązki typowo męskie czy damskie coraz bardziej się zaciera, jednak w społecznym odbiorze mężczyzna, który poświęca dziecku więcej czasu niż kobieta, traktowany jest z pewną podejrzliwością. Coś z nim musi być nie tak, skoro postanawia opiekować się dzieckiem. Albo go żona zmusiła, albo to jakiś fajtłapa, który z braku zajęcia musi opiekować się swoją pociechą. W gruncie rzeczy najtrudniejsze było nie tyle obalenie tego stereotypu, ile przekonanie samego siebie, że opieka nad Tomusiem odbierze mi część męskości i sprawi, że stanę się bardziej zniewieściały.
Bilans zysków i strat
Daleki jestem od idealizowania sytuacji, w której zamiast rozwijać się zawodowo, więcej czasu spędzam z synkiem. Jeśli ktoś twierdzi, że opieka nad niemowlakiem to tylko radość, satysfakcja i beztroskie spędzanie czasu, nie ma pojęcia o "urokach" rodzicielstwa: zmęczeniu, znużeniu, czasem braku cierpliwości i zniechęceniu. Współczesny człowiek cierpi na chorobę zachłanności: wydaje mu się, że może mieć w życiu wszystko, a przecież doskonale wiadomo, że jest to nierealne. Życie polega na umiejętnym podejmowaniu wyborów, rezygnowaniu z tego co mniej ważne na rzecz wartości ważniejszych. W moim przypadku o wyborze tego co ważniejsze zadecydowało za mnie życie.
Nie da się ukryć, że zawodowo czy finansowo w ostatnim czasie straciłem. W dłuższej perspektywie te straty raczej będą miały niewielkie znaczenie. W przeciwieństwie do zysków, które powinny być widoczne na długie lata. Z korzyści obopólnych - dla synka nieoceniona jest dłuższa obecność rodzica przy nim w początkowym okresie życia. Dla mnie - mocna więź, która wytworzyła się między nami, podpatrywanie, jak syn się zmienia i uczy nowych rzeczy.
Skomentuj artykuł