Nie żegnam się na skróty
Kiedykolwiek kreślę krzyż na piersiach i ramionach, wraca scena z dzieciństwa. Stara plebania w Żdżannem z dworkowymi kolumnami, wokół sad i ogród pełen kwiatów.
Katechezy w plebanijnym podcieniu w przedwieczorne, majowe dni, przed Pierwszą Komunią Świętą – poznawanie wiary i kościoła. Pamiętam, że na te katechezy trzeba było przemaszerować 4 km.
Gromadziliśmy się całą grupą z parafii, liczącą około 40 osób. Był rok 1965, mokry i chłodny maj. Ks. Henryk Pawłowski, żdżański proboszcz, dużo opowiadał nam o wierze. Zatopiony w bujaku, miał zawsze przy sobie stare książki. Wymagał posłuszeństwa. Zdarzyło się, że pod nieobecność księdza Henryka katechizowała nas jego matka – Maria Pawłowska. Starsza, energiczna pani otulona w popielaty, wełniany szal spięty broszką. Najczęściej odpytywała ze znajomości pacierza. Niektórzy chłopcy mówili pospiesznie i żegnali się niedbale.
– Jak się żegnasz? To Chrystus wyciągał ramiona na krzyżu, ścięgna trzeszczały i bolało mocno, a ty tak niedbale? Zastanów się...
Rozgniewana i poważna, poprawiała dziesięć razy młodego petenta, aż zrozumiał.
Te słowa pozostały mi na całe życie. Nie żegnam się na skróty i byle jak, żeby ten krzyż ukryć, kiedy patrzą inni. Matka księdza nauczyła nas żegnać się na całe życie, ofiarnie i z namaszczeniem. Dzisiaj ubolewam, patrząc na kaleczony krzyż i niedbale wykonywane gesty – nawet w kościele, przez wiele osób... Jeśli wierzę, to z przekonaniem i z szacunkiem czynię znak krzyża. I myślę o tych, którzy nie przykładają do tego wagi – co powiedziałaby im matka księdza Henryka?
Skomentuj artykuł