Polska szkoła na zakręcie
Szkoły są masowo likwidowane, klasy nadal przepełnione, tysiące nauczycieli traci pracę, a ci, którzy ją mają, zamiast poświęcać swój czas uczniom, tracą go na papierkową robotę - obraz polskiej edukacji u progu kolejnego roku szkolnego nie maluje się w zbyt kolorowych barwach.
Z końcem sierpnia, gdy oficjalnie zakończy się obecny rok szkolny, pracę straci co najmniej 7,7 tys. nauczycieli. Ponad 15 tys. z nich będzie miało zmniejszony wymiar godzin lekcyjnych. Według szacunków Zarządu Głównego Związku Nauczycielstwa Polskiego, zwolnionych w całym kraju może zostać 8-10 tys. nauczycieli. Związkowcy zastrzegają, że ostateczna liczba zwolnionych będzie znana na początku nowego roku szkolnego.
Pracownicy mogą bowiem odwołać się do sądu pracy lub pójść na urlopy dla poratowania zdrowia.
Zwalniani mają być przede wszystkim nauczyciele szkół ponadgimnazjalnych, co związane jest z wejściem w życie nowej podstawy programowej. Samorządy uzasadniają zwolnienia przede wszystkim kwestiami finansowymi, niżem demograficznym i związaną z nim polityką likwidowania klas oraz całych szkół.
1,5 miliona uczniów mniej
Nieco mniej pesymistyczne, choć równie alarmistyczne, są dane Ministerstwa Edukacji Narodowej, które przewiduje, że wypowiedzenia z powodu całkowitej likwidacji szkół albo zmian organizacyjnych w szkołach otrzyma ponad 6800 nauczycieli (1,2 proc. spośród nauczycieli zatrudnionych w szkołach prowadzonych przez samorządy). "W ubiegłym roku według takich samych deklaracji przewidywano zwolnienie ok. 7 tys. nauczycieli (...) co potwierdziło się we wrześniu 2012 r." - napisano w komunikacie. Ministerstwo przywołuje dane demograficzne, z których wynika, że od roku szkolnego 2004/2005 do roku 2012/2013 liczba uczniów w szkołach dla dzieci i młodzieży (bez policealnych) zmalała o 1,5 mln.
Zwolnienia w szkołach nie oznaczają, że wszyscy nauczyciele zostaną bezrobotni. Część z nich może przejść na emeryturę. Inni będą szukać pracy w szkołach niepublicznych.
Jak wynika z danych zebranych przez Polską Agencję Prasową najwięcej nauczycieli zwolnionych może zostać w Małopolsce - ok. 1500 i na Mazowszu - ok. 1000. W województwie podlaskim pracę może stracić ponad 650 nauczycieli, w podkarpackim - blisko 550, w śląskim - ok. 500, w kujawsko-pomorskim - 400. W województwach pomorskim, zachodniopomorskim, dolnośląskim, świętokrzyskim i warmińsko-mazurskim po 300.
W województwie wielkopolskim wypowiedzenia otrzymało dotąd ok. 670 nauczycieli, a 80 nie przedłużono wygasającej umowy - poinformowała Joanna Wąsala z Wielkopolskiego Okręgu ZNP. To - według niej - liczba porównywalna do tej z poprzedniego roku, ponieważ wtedy zwolniono 702 nauczycieli, a 135 nie zaproponowano nowej umowy. Ograniczenie etatu w różnym wymiarze zaproponowano 1618 osobom, czyli większej liczbie niż w zeszłym roku. Wtedy zapowiadano to w stosunku do 1138 osób, ostatecznie etaty zmniejszono 975 nauczycielom.
Fala likwidacji szkół
Zwolnienia nauczycieli wiążą się bezpośrednio z innym niepokojącym zjawiskiem w oświacie, a mianowicie prawdziwą falą likwidacji szkół, z jaką mamy w ostatnich latach do czynienia. Zwłaszcza tych w mniejszych miejscowościach.
- Ze wstępnych analiz wynika, że zlikwidowanych zostanie ok. 700 szkół. Nie uwzględniamy w tym tych, które zostały zamknięte w efekcie reformy szkolnictwa zawodowego lub od lat nie prowadziły naboru - potwierdza MEN.
Gdyby jednak wziąć je pod uwagę (chodzi o licea i technika uzupełniające oraz licea profilowane), to łącznie w ciągu ostatnich sześciu lat samorządy już zamknęły ponad 4,7 tys. szkół.
- Dane samorządów pokazują, że w ciągu dwóch najbliższych lat likwidacją zagrożone jest aż 5 tys. szkół, w tym 4 tys. to podstawówki i gimnazja w małych miejscowościach - wylicza z kolei Alina Kozińska-Bałdyga z Federacji Inicjatyw Oświatowych.
Przedstawiciele lokalnych władz tłumaczą, że muszą zamykać szkoły, bo samorządów po prostu nie stać na ich utrzymanie, a przy coraz większym zadłużeniu gmin i coraz mniejszej pomocy ze strony władz centralnych ich sytuacja często jest dramatyczna.
Jak wielokrotnie podkreślają przedstawiciele resortu edukacji, zwolnienia nauczycieli i zamykanie szkół to głównie efekt niżu demograficznego. To jednak jest jedynie część prawdy. Od 2008 r. resort edukacji kilkakrotnie "majstrował" przy podstawie programowej nauczania, doprowadzając do tego, że liczba godzin niektórych przedmiotów ulegała systematycznemu pomniejszaniu. Według przedstawicieli samorządów zwolnienia mają również związek z faktem, że znacznie zmniejszyła się subwencja oświatowa, która w 2012 r. została obcięta aż do poziomu 1,4 mld zł.
Krzysztof Baszczyński, wiceprezes Związku Nauczycielstwa Polskiego, który monitoruje zamykanie szkół, twierdzi, że niż to wymówka. - Do likwidacji są typowane szkoły, które nie cierpią na brak uczniów. Niestety, na oświatę patrzy się poprzez koszty. Nie widzi się roli szkoły. Niż powinien być zachętą do stworzenia lepszych warunków nauki - uważa.
Niewykorzystana szansa
- Gdyby najważniejszym czynnikiem, który sprawia, że zamyka się szkoły, była demografia, to klasy nie miałyby dziś ponad 30 uczniów. Po prostu samorządy, dzięki likwidacjom, tną koszty. Nawet szkoły, w których jest kilkuset uczniów, gdzie wszystko dobrze funkcjonuje, są dziś zamykane. Nie dlatego, że szkoła jest pusta czy na niskim poziomie. Dla gminy taniej jest wrzucić wszystkich uczniów do jeszcze większej placówki, gdzie uczy się po 2 tys. dzieci. Wtedy wprowadza się naukę na zmiany, klasy są przeładowane, a dziecko staje się numerkiem w dzienniku. Nikt nie ma szansy dostrzec jego uzdolnień czy słabości. To nie jest już szkoła, ale hurtownia oświatowa - zwracał uwagę Tomasz Elbanowski ze Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodziców.
Ludzie, którzy na edukacji "zjedli zęby", załamują ręce nad zmarnowaną szansą na uzdrowienie polskiej szkoły, jaką było pojawienie się niżu demograficznego. Zamiast likwidować szkoły, można było przejść na nauczanie w mniejszych klasach, w których to - jak udowodniono naukowo - przyswajanie wiedzy jest znacznie skuteczniejsze. Mniejsze szkoły mogły stać się też bardziej przyjazne zarówno dla uczniów, ich rodziców, jak i samych nauczycieli. By tak się stało, potrzebna jest jednak ze strony państwa konsekwentna wizja rozwoju szkół. A tej od lat wyraźnie brakuje.
- Fala likwidacji szkół przypomina falę zamykania przedszkoli, jaka przeszła przez Polskę w latach 90. Teraz próbujemy tę sieć przedszkoli odbudowywać. To pokazuje, jak niespójna jest polityka edukacyjna w kraju - twierdzi Alina Kozińska-Bałdyga, prezes Federacji Inicjatyw Oświatowych. Jej zdaniem każda szkoła na wsi powinna być uratowana, bo jej zamknięcie oznacza degradację danej miejscowości. Likwidacja w mieście prowadzi zaś do tworzenia placówek z setkami anonimowych uczniów. - Szkoły powinny być miejscami działalności edukacyjnej, kulturalnej i przedsiębiorczości - uważa.
Jeszcze dalej idzie wybitny pedagog prof. Aleksander Nalaskowski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, który uważa likwidację szkół za wybitnie szkodliwą nie tylko dla systemu edukacji, ale i dla państwa polskiego jako całości. - Tak długo, jak przy drogach napotykamy polskie urzędy pocztowe czy szkoły, tak długo wiemy, że jesteśmy u siebie. Likwidacja szkół to odcinanie po kawałku polskiej państwowości, to w gruncie rzeczy powolna likwidacja państwa. W takim przypadku minister edukacji staje się syndykiem masy upadłościowej, a nie kreatorem procesów kulturowych - podkreśla.
- Bardzo często likwidacji placówki, jako jednostki organizacyjnej, towarzyszy wyzbycie się przez samorządy budynków. Historia pokazuje, że już nigdy nie wracają one do oświaty. Nawet jeśli nie stanowią zbyt wielkiej wartości, to grunt pod nimi bywa cenny. Znam losy szkół przerobionych na hurtownie, magazyny czy rezydencje - dodaje prof. Nalaskowski.
Rodzice walczą o szkoły
Szkół próbują bronić zdesperowani rodzice. Tak jak kobiety z Dąbek, które przez ponad 20 dni prowadziły głodówkę, protestując przeciwko likwidacji tamtejszej szkoły podstawowej. Jednak wójt gminy Darłowo, na terenie której leżą Dąbki, pozostał nieugięty.
Czasem protesty przynoszą jednak skutek. Tak jak w przypadku łódzkiej szkoły podstawowej nr 61 przy ul. Okólnej w Lesie Łagiewnickim. Samorząd dopłaca do niej więcej niż do innych placówek, bo połowa spośród 130 uczniów jest spoza Łodzi, głównie ze Zgierza. A sąsiednie gminy odmówiły partycypowania w kosztach (według obliczeń UMŁ powinny dokładać rocznie 380 tys. zł). Tej finansowej kuli u nogi miasto postanowiło się więc pozbyć. Ogłosiło, że szkołę zlikwiduje - stopniowo, wstrzymując nabór.
Rodzice nie chcieli o tym słyszeć. Na grudniową debatę o reformie przyszli uzbrojeni w prezentację multimedialną. Pokazali m.in. drogę, którą musiałyby iść ich dzieci do innej najbliższej szkoły. W śniegu, przez las. W styczniu wyszli na ulice. Chodzili po przejściu dla pieszych na ul. Okólnej, uniemożliwiając przejazd. Zablokowali też ulicę. Nie zraził ich mróz. W końcu miasto się ugięło i szkołę zostawiło. Przynajmniej na razie.
W wielu przypadkach nauczyciele i rodzice zakładają stowarzyszenia, żeby ratować małe placówki, które są obciążeniem dla samorządów. Wiele z nich bardzo dobrze sobie radzi. Z danych opolskiego kuratorium wynika, że pięć lat temu działało ich tam zaledwie 110. Obecnie jest ich już 176 i świetnie sobie radzą. Dla przykładu niepubliczna szkoła w Grodzisku pod Strzelcami Opolskimi wybudowała własną halę gimnastyczną za ponad 2 mln zł, co wcześniej nie udało się nawet gminie.
Stowarzyszeniom opłaca się prowadzić szkoły bardziej niż samorządom, bo nie zatrudniają one pracowników na podstawie Karty Nauczyciela. To oznacza, że mogą im płacić nawet o połowę mniej, niż zarabiają nauczyciele w publicznych placówkach. Mogą też dawać im znaczne premie motywacyjne uzależnione od wyników.
Zatrudnią, by zwolnić
O tym, że zbyt pochopna likwidacja szkół już wkrótce może odbić się czkawką, przekonamy się już w 2014 r. Wówczas szkoły w Polsce zostaną zalane gigantyczną falą uczniów. Do placówek edukacyjnych trafi, jak obliczył "Dziennik Gazeta Prawna", nawet 680 tys. dzieci. Czyli dwukrotnie więcej niż obecnie. Za dwa lata do 7-latków dołączą obowiązkowo 6-latki. Na domiar złego, kumulacji ulegną roczniki z większą niż dzisiaj liczbą dzieci. Do tej pory do szkół trafiały grupy liczące ok. 350 tys. W 2014 r. teoretycznie będzie ok. 400 tys. 6-latków i podobna liczba 7-latków.
Samorządy i dyrektorzy szkół w wielu wypadkach już dzisiaj nie mają złudzeń, że nie zawsze będą w stanie poradzić sobie z takim obciążeniem. Jeszcze większy kłopot czeka szkoły z zatrudnianiem nauczycieli. Będą ich potrzebowały więcej, ale tylko dla tych uczniów, którzy rozpoczną edukację w roku 2014. Dyrektorzy i samorządowcy przyznają wprost, że będą zatrudniać, aby potem zwalniać.
To wszystko efekt uboczny "reformy" polegającej na posłaniu sześciolatków do szkół, którą od kilku lat z uporem realizuje Ministerstwo Edukacji Narodowej. Na nic zdały się masowe protesty rodziców (zebrano niemal milion podpisów pod wnioskiem o ogólnopolskie referendum w tej sprawie), ministerstwo pozostaje nieugięte.
Spór o sześciolatki to obok tradycyjnej już wojny o Kartę Nauczyciela najgorętszy obecnie konflikt w polskiej oświacie. Tymczasem spór o kartę wkracza ostatnio w kolejną fazę.
Samorządowcy domagają się wprowadzenia 40-godzinnego tygodnia pracy z wyższym pensum - minimum 20 godzin, a także ewidencjonowania i rozliczania czasu pracy również tego poza godzinami lekcyjnymi.
Zmniejszona ma zostać także liczba dni płatnego urlopu nauczycieli. Obecnie mają wolne w wakacje, ferie oraz podczas świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy. MEN wyliczyło, że to w sumie 54 wolne dni w ciągu roku. Rząd chce ten okres skrócić do 47 dni.
Rządzący i samorządy powołują się na dane opublikowane przez Komisję Europejską, z których wynika, że polski nauczyciel szkoły podstawowej spędzał przy tablicy 14 godzin tygodniowo. Dla porównania, w Niemczech było to - 26, Hiszpanii - 25, Francji i Finlandii po 24, w Grecji natomiast co najmniej 21 godzin. Ma z tego wynikać, że nasi pedagodzy pracują najkrócej w Europie.
Związki nauczycielskie przytaczają z kolei wyniki badań Instytutu Badań Edukacyjnych, według których realny czas pracy nauczyciela w Polsce (nie tylko zajęcia w klasie, ale też praca w domu, przygotowywanie się do zajęć itp.) to ponad 46 godzin tygodniowo.
Papierkowa robota
Skąd się biorą aż takie różnice? Jedną z przyczyn może być olbrzymia biurokracja, jaka w wyniku kolejnych reform opanowała polskie szkoły. Warto przytoczyć tutaj opowieść jednego z nauczycieli, który nie mogąc się pogodzić z tym, że zamiast uczyć, zajmuje się wypełnianiem druczków i tabelek, odszedł z pracy.
- Pełen zapału i pomysłów zostałem szybko sprowadzony na ziemię. Biurokracja - wszechobecne papierki, papierki i jeszcze raz papierki. Gdy zaczynałem pracę, wydawało mi się, że gorzej już w tej kwestii być nie może - myliłem się. To, co jest dzisiaj, to absurd w pełnej krasie. Sprawozdania, raporty, analizy, ewaluacje i ostatnia perełka - pomoc psychologiczno-pedagogiczna w rozbiciu na każdego ucznia słabego i zdolnego, czyli praktycznie dla każdego ucznia z osobna - przytacza swoje doświadczenia.
- Szczególnym przykładem biurokratycznej bzdury jest ewaluacja. Chciałbym osobiście poznać osobę, która to wymyśliła. System mający pomóc ocenić szkole jakość jej pracy w efekcie dezorganizujący jej pracę i zmuszający nauczycieli do tworzenia masy papierów, ankiet i analiz prowadzących do raportu, który można by napisać w pół godziny na posiedzeniu rady pedagogicznej bez tego całego zamieszania. Miałem okazję przeżyć ewaluację zewnętrzną - przez dwa tygodnie szkoła praktycznie przestała działać, bo nauczyciele skupiali się na tym, by dobrze wypaść. Cyrk na kółkach - podsumowuje.
Głównym problemem polskiej szkoły, obok absurdalnej biurokracji, jest brak długofalowego myślenia wśród decydentów. Tak jak lekką ręką praktycznie zlikwidowano szkolnictwo zawodowe, by teraz z trudem je odtwarzać, tak obecnie likwiduje się małe szkoły. Zwalnia się nauczycieli, których jeszcze kilka-kilkanaście lat temu zatrudniano na potęgę, wiedząc przecież, że niedługo do szkół trafią roczniki z niżu demograficznego. Jeśli za jakiś czas pojawi się znów wyż demograficzny (oby tak się stało), okaże się, że szkół jest za mało i będzie kolejny problem do rozwiązania. I tak wygląda błędne koło w polskiej oświacie.
Jeśli za jakiś czas pojawi się znów wyż demograficzny (oby tak się stało) okaże się, że szkół jest za mało i będzie kolejny problem do rozwiązania.
Skomentuj artykuł