Przestrogi byłego mieszczucha

Barbara Rotter-Stankiewicz / "Dziennik Polski"

Emerytura na wsi jest urokliwa, ale czy rozważamy codzienne niedogodności mieszkania na wsi?

Ale ci zazdroszczę! Świeże powietrze, przestrzeń, święty spokój... Tak mówią zwykle znajomi, gdy dowiedzą się, że mieszkam poza Krakowem. Wielu, zwłaszcza starszym ludziom, wieś kojarzy się z tym, czego brakuje im w mieście - ciszą, swobodą, przyrodą. I marzą, że gdy przejdą na emeryturę, zafundują sobie parę lat egzystencji w takich komfortowych warunkach.

Warto jednak wziąć pod uwagę nie tylko niewątpliwe pozytywy takiej decyzji, lecz i codzienne niedogodności, z którymi trzeba się liczyć. Dla rodzimych mieszkańców wsi są one zwykłą codziennością, ale dla osób przyzwyczajonych od urodzenia lub przez dziesięciolecia do innych warunków, bywają uciążliwe. I trzeba o tym pamiętać.

Świeże powietrze

Faktycznie. Szczególnie na wiosnę aż przyjemnie odetchnąć pełną piersią. Wczesną wiosną rozgrzana słońcem ziemia nigdzie nie pachnie tak pięknie. Ale nie zawsze, bo po pierwsze kilka razy w roku dookoła pachnie wcale nieświeżo. Na pola wywożony jest obornik. Jeszcze pół biedy, gdy "tradycyjny" - najgorzej, gdy jest to nawóz kurzy. Smród jest naprawdę nie do zniesienia i to nie tylko dla byłych mieszczuchów. Świeże powietrze bywa też zatruwane dymami z ognisk. I nie chodzi tu o urokliwe watry, w których płonie drewno, ani nawet o palenie starych liści i ogrodowych pozostałości, co - nawiasem mówiąc - potrafi zamglić dokładnie całą okolicę, ale o pozbywanie się różnego rodzaju śmieci, łącznie ze starymi oponami. Taki sam odór unosi się wcale nierzadko z kominów, zwłaszcza w soboty. Na weekend przyjeżdżają z miasta dzieci, by rozkoszować się urokami wsi, a tymczasem sąsiedzi utylizują w swoich piecach odpadki z całego tygodnia. Jest jeszcze inne źródło balsamicznej woni: latem, w czasie upałów, gdy w pobliżu znajduje się kurza ferma, a w nocy kurniki są wietrzone, odór roznosi się w promieniu kilku kilometrów.

Przestrzeń

To rzeczywiście nieodparty atut mieszkania poza miastem. Oczywiście pod warunkiem, że w pobliżu nie ma innych domów. A tu zdarzają się przykre niespodzianki. Bo nagle okazuje się, że właściciel pobliskiego pola odrolnił je, podzielił na działki budowlane i za parę lat znajdziemy się w samym środku wiejsko-miejskiego osiedla. Po pięknym, rozległym widoku zostanie tylko wspomnienie, a na co dzień oglądać będziemy bramę garażową albo mur sąsiedniej posesji. Jeszcze gorzej, gdy sąsiad całkiem spory kawałek pola sprzedał firmie, która za naszym płotem zapragnęła produkować drewniane palety. Tiry z transportem dowożą materiał o każdej porze dnia i nocy, a maszyny milkną tylko w niedzielę. To i tak lepsze niż kurza ferma za miedzą...

Święty spokój

Cisza. Czasem aż dzwoni w uszach. Nikt z sąsiadów nie zagląda - nie mają czasu. Wpadają tylko, gdy zmusi ich jakaś potrzeba. Wbrew utartej opinii nasze życie ich nie obchodzi. Moglibyśmy spokojnie zakończyć żywot i jedyną osobą, która by się zorientowała w sytuacji, byłby listonosz. Nawet gdyby wył alarm (przy założeniu, że szarpniemy się na ten zbyteczny luksus), nikogo to nie zainteresuje. Wyje to wyje. Pewnie się coś zepsuło... Nawet gdyby działo się coś złego, to przecież nie warto się narażać.

A nasi miejscy znajomi? Wszyscy deklarują, że będą nas odwiedzać. Ale to przecież dla nich cała wyprawa. Nie można przebiec piechotą ani podjechać tramwajem. Konieczny jest samochód, bo busy nie docierają na samo miejsce. Jeszcze na początku jakoś się zmobilizują, bo chcą zobaczyć, jak mieszkamy, "poachać" i "poochać", jak nam dobrze. I pozazdrościć, że możemy sobie wyhodować własne truskawki i kwiatki, chociaż jedyne, co nam naprawdę na działce rośnie, to pokrzywy. Bo do uprawy czegokolwiek innego trzeba mieć po prostu umiejętności i zapał.

Zima zła, a jesień...

Zima na wsi trwa naprawdę znacznie dłużej niż w mieście - przynajmniej tak się to odbiera. Problemy z komunikacją to nie wszystko. Na ogół bocznymi drogami przejeżdża pług, chociaż bywa i tak, że trzeba się na niego złożyć. Ale zostaje jeszcze własny podjazd, któremu odśnieżanie drogi wcale nie służy, bo na brzegu rośnie właśnie pryzma zwalona przez gminny pług. Trzeba więc najpierw odkopać ten zwał, a potem zająć się resztą podjazdu. Najlepiej łopatą, bo małe odśnieżarki nie dają zbyt dobrych efektów, a gdy podjazd jest np. wyżwirowany, rozrzucają kamyczki po okolicy i... po nas. Z kolei jesienią prześladuje nas błoto i liście, które zatykają rynny. Wychodzenie na drabinę i wygarnianie ich, nie każdemu służy. Przynajmniej po pięćdziesiątce.

Zdrowie

Owszem, do przychodni nie jest daleko, lekarze tacy sami, a nawet ci sami, co w Krakowie. Ale przychodnia jest jedna, nie działa "na okrągło", bo nie ma pieniędzy na całodobowe dyżury. Do specjalistów trzeba jeździć do sąsiednich miejscowości, a terminy są jeszcze odleglejsze niż w mieście. O wizytach domowych należy zapomnieć. W razie nagłej potrzeby pozostaje wezwanie pogotowia ratunkowego, które zawiezie nas do najbliższego powiatowego szpitala. Gdybyśmy mieli pod opieką małe dzieci, sytuacja byłaby znacznie gorsza - który pediatra będzie jeździł po wsiach wieczorową albo nocną porą?

Komunikacja

Z dojazdem, nawet do najbardziej zapadłych dziur, jest coraz lepiej, ale przejechanie nawet kilkuset metrów złej drogi, które trzeba pokonać co najmniej dwa razy dziennie, nie służy zdrowiu samochodu lub samochodów, bo mieszkając na wsi łatwo się przekonać, że auto potrzebne jest właściwie każdemu członkowi rodziny. Oczywiście, jeśli prowadzi się w miarę aktywny tryb życia. Samochód zastępuje bowiem... buty. Jechać trzeba zwykle i do sklepu, i do kościoła, i do urzędu. A jeśli jeszcze od czasu do czasu ma się zajęcia w Krakowie albo w charakterze "pogotowia opiekuńczego" jeździ do wnuków czy po prostu w odwiedzinki do rodzinki, kilometry lecą jak woda - nawet przy dieslach lub instalacji gazowej koszty eksploatacji są wielokrotnie wyższe, niż w okresie "miejskim". Czas podróży potrafi zaskoczyć - czasem pokonanie 35 kilometrów do centrum Krakowa zajmuje 40 minut, a bywa, że dwa razy tyle.

Przejazdy busami też nie rozwiązują sprawy do końca, chociaż są ogromnym ułatwieniem. Gdy w podróż wyrusza kilka osób, sprawa przestaje być opłacalna. Bilety z podkrakowskich miejscowości kosztują wprawdzie 3-4 złote, ale jeśli wybieramy się "do miasta" we trójkę, tam i z powrotem - robi się już z tego spora kwota. A do przystanku na wsi trzeba się jakoś dostać, bilety na przejazdy po Krakowie też nie są za darmo. Gdy wraca się wieczorem i trzeba dojść do domu przez wieś, konieczna jest dobra latarka, bo przy bocznych dróżkach panują egipskie ciemności.

Handel

Na co dzień z zakupami nie ma problemów. Sieć supersamów jest już tak gęsta, że nawet w małych mieścinach bywa ich kilka. Uzupełniają je małe sklepiki, otwarte niemal na okrągło, bo funkcjonujące w domach właścicieli. Ale ceny w wielu przypadkach są wyższe niż na identyczne towary w mieście. Choć brzmi to paradoksalnie, droższe są przede wszystkim... warzywa i owoce. A poza artykułami spożywczymi - produkty techniczne, np. związane z komputerami, artykuły AGD. Wybór niewielki, cena wysoka - jednym słowem - znów trzeba się wybrać do Krakowa.

To co, przeprowadzacie się Państwo? Na wsi naprawdę jest pięknie, malowniczo, spokojnie, zdrowo i wygodnie. Wiem, co mówię, bo mieszkam tam już prawie dwa lata.

Źródło: Przestrogi byłego mieszczucha, dziennikpolski.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Przestrogi byłego mieszczucha
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.