Radamsa, radamsa

Tego wyznania nie składam po raz pierwszy: mimo upływu lat towarzyszą mi ciągle niektóre książki z dzieciństwa. Należy do nich między innymi Zima Muminków Tove Jansson. Opowiada o tym, „co nie zdarzyło się nigdy, odkąd pierwszy troll z rodziny Muminków zapadł w sen zimowy” (trwający, jak się dowiadujemy, od października do kwietnia), a mianowicie: „Muminek obudził się i nie mógł już zasnąć”.

Prawdę mówiąc, w dzieciństwie wolałem inne tomy z tej samej serii: ten uważałem za zbyt ponury. Czy coś jest smutne, czy wesołe, oceniamy – zdaje się – przez porównanie z własnymi przeżyciami, trudno więc się dziwić, że dziś zamarznięcie na śmierć wiewiórki, opisane oględnie w jednym z rozdziałów, nie budzi we mnie aż takiego przygnębienia, a całość wydaje mi się nie smutniejsza, lecz po prostu mądrzejsza od wielu moich najdawniejszych lektur.

Przypominając sobie w tym roku Zimę Muminków, zwróciłem uwagę, że historię nieprzystosowanego do zimy trolla, który musi stawić czoło wszystkim zjawiskom, żyjątkom i zjawom harcującym, gdy cała rodzina Muminków śpi, wypełniają opowieści o kłopotach z komunikacją.

Właśnie o tym mówi też moja ulubiona scena książki. Samotny Muminek odkrywa któregoś dnia, że coś żyje pod szafką w kuchni, żywiąc się okruchami knäckerbröd (czyli skandynawskiego sucharka). Ogromnie jest ciekaw tego nadprogramowego mieszkańca domu, aż w końcu udaje mu się go spotkać na zewnątrz podczas święta, jakie organizują sobie zimowe istoty.

Było to dość małe zwierzątko z krzaczastymi brwiami; siedziało samotnie, wpatrując się w ogień.

Muminek przysiadł się do niego i powiedział:
– Mam nadzieję, że knäckerbröd nie był za stary?
Zwierzątko spojrzało na niego, ale nic nie odrzekło.
– Ma pan niebywale krzaczaste brwi – zagaił Muminek, próbując uprzejmie nawiązać rozmowę.

Wówczas zwierzątko z krzaczastymi brwiami odrzekło:
– Snadaff umuh.
– Co takiego? – spytał Muminek zaskoczony.
– Radamsa – odrzekło zwierzątko ze złością.
– On mówi swoim własnym językiem, a teraz myśli, że go obraziłeś – wyjaśniła Too-tiki.
– Zupełnie nie miałem tego zamiaru – powiedział Muminek i dodał błagalnie: – Radamsa, radamsa.

Wtedy zwierzątko z krzaczastymi brwiami już zupełnie wyszło z siebie, wstało i znikło.
– I co ja teraz mam zrobić! – powiedział Muminek. – Ono będzie mieszkało pod szafką jeszcze cały rok, nie wiedząc, że chciałem mu tylko powiedzieć coś miłego!

Wydaje mi się, że nie bez powodu dziś cała Zima Muminków stała się dla mnie historią o nieporozumieniach, zresztą tym boleśniejszych, gdy nie wiążą się z używaniem rozmaitych języków, lecz gdy te same słowa, na podstawowym gruncie niby zrozumiałe, przywołują odmienne od znanego bohaterowi systemy skojarzeń, emocji, wartości.

Ponieważ to ostatnie zdanie może wydawać się zbyt poważne jak na relację z dziecięcej lektury, jeszcze jeden cytat. Muminek ze swoją przewodniczką po zimie, Too-tiki, idzie przez zmrożony sad.

– Tu rosły jabłka – powiedział Muminek uprzejmie.
– Ale teraz rośnie tu śnieg – odpowiedziała Too-tiki obojętnie, idąc dalej.

Z tego rodzaju sytuacjami mam w ostatnich miesiącach coraz częściej do czynienia i, doprawdy, w rozmowach z bliźnimi chce mi się niekiedy burknąć „radamsa”, jawnie rezygnując z prób porozumienia, które i tak zdaje się nieosiągalne. A skojarzenie z książeczką dla dzieci stanowi emocjonalną tarczę, osłaniającą przed całkiem dorosłym lękiem. Coś niepokojącego bowiem dzieje się z polszczyzną: używamy wszyscy tych samych dźwięków, bywa jednak, że – jak przeczuwam – w uszach rozmówców niosą one odmienne, stopniowo oddalające się od siebie treści, o ile w ogóle jakieś treści jeszcze niosą. Dla człowieka pracującego w słowach to zjawisko naprawdę rodem z horroru, przy którym mrożące wszystko i wszystkich nadejście Lodowej Pani z trzeciego rozdziału Zimy Muminków to drobiazg, niewarty wzmianki.

Z takim właśnie narastającym niepokojem wysłuchałem jesienią listu pasterskiego Episkopatu Polski na Dzień Papieski, który przy oczywistej i przecież zakładanej przeze mnie zacnej intencji autorów wydał mi się tekstem tak ogólnikowym, że aż w rezultacie nic lub niewiele znaczącym. W roku, w którym nasza ojczyzna została dotknięta tak „dramatycznymi wydarzeniami” (to trafne wyrażenie z listu), gdy tak często – z rozmaitych zresztą stron – słychać tęsknotę za papieskim autorytetem, który przecież ucywilizowałby nasze spory, o świętości Jana Pawła II mówi się tam na przykład, że „było to widoczne podczas jego modlitwy, pracy, studium, twórczej aktywności, spotkań z ludźmi, uprawiania sportu, zauroczenia pięknem przyrody, sprawowania posługi kapłana, biskupa czy papieża. Mogli to dostrzegać wszyscy podczas jego spotkań indywidualnych i podczas wielkich liturgii, w chwili medytacji i w kierowaniu Kościołem oraz kiedy pochylał się z miłością nad biedą człowieka; również wtedy, gdy w trosce o jego dobro obnażał poglądy tych, którzy chcieli wyprowadzić człowieka na błędne drogi”. Co to znaczy? – zastanawiałem się, słuchając. Jak wyglądałoby zdaniem naszych arcypasterzy zaaplikowanie myśli Jana Pawła II do naszej obecnej sytuacji? Też, rzecz jasna, pamiętam, że Jan Paweł II był „zauroczony pięknem przyrody” – ale czy w niedzielę 2 października 2010 roku właśnie myśl o tym winna przepełniać serca katolików w Polsce, którzy od wielu miesięcy skłonni są patrzeć na siebie wilkiem, pełni pretensji, że ten obok popiera zupełnie niewłaściwą partię? Dlaczego dopuściliśmy, by oficjalne wypowiedzi naszego Kościoła tak często popadały w ton mowy rytualnej, niosącej nie myśl, lecz, co najwyżej, chwilowe poczucie przynależności – i ile jeszcze trzeba, by bez złośliwości zacząć określać ją mianem swoistej katolickiej nowomowy?

Przykładem bodaj jeszcze groźniejszego zjawiska jest wspominana już przeze mnie w poprzednim odcinku tego felietonu „zbrodnia w sensie potocznym”, jak środowisko polskiej prawicy określa katastrofę pod Smoleńskiem. Rzecz nie w tym, czy prezydenturę śp. Lecha Kaczyńskiego oceniamy dobrze, czy źle, ani czy mamy na scenie politycznej partię, której gotowi jesteśmy zaufać. Chodzi o opis faktów, których byliśmy świadkami: słowo „zbrodnia”, jak mi się zawsze wydawało, sugeruje świadome i złowrogie w intencjach sprawstwo, nie zaś efekt organizacyjnej indolencji, zbiegów okoliczności i brawury – a to one odsłaniają się coraz wyraźniej jako najbardziej prawdopodobna przyczyna katastrofy.

Słowa nie występują w izolacji, tworzą całe siatki, zwane przez uczonych filologów „narracją”, której używa się dla opisania jakiegoś fragmentu rzeczywistości – i też w tym przypadku, „zbrodni pod Smoleńskiem” zaczyna towarzyszyć taka relacja o współczesnej Polsce, dla której nie znajduję żadnej analogii w znanych mi bezpośrednio faktach: żyjemy jakoby w „niemiecko-rosyjskim kondominium”, czyli fasadowym państwie, rządzonym z Berlina i Moskwy, w którym trzeba nam śpiewać „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”, „patriotyzm i religijność są prześladowane gorzej niż w stanie wojennym”, a zaakceptowane przez kurię warszawską przeniesienie krzyża do kaplicy w Pałacu Prezydenckim jest jego „internowaniem” (sama kaplica okazuje się „magazynem”). Towarzyszą temu symbole, które z całą pewnością są przez ich użytkowników rozumiane inaczej niż przeze mnie, choć do niedawna zdawało mi się, że wspólna historia pozwala na zbieżne rozumienie tej sfery: mnie na przykład nocne marsze z pochodniami kojarzą się jednoznacznie z Parteitagami, a przecież nie umiem sobie wyobrazić, by jakiś Polak (w dodatku podkreślający swój patriotyzm) świadomie chciał do tej tradycji nawiązywać.

Z całą pewnością analogiczny mechanizm pustoszy też język polski w środowiskach lewicowych. Jeśli się nad nimi nie zatrzymuję, to dlatego, że ich specyficzny sposób operowania na przykład pojęciem „państwa wyznaniowego” czy „faszyzmu” jest nam znany od dłuższego czasu. Męczy mnie przy tym traktowanie tego jako alibi dla własnych językowych manipulacji. Jakby właściwą odpowiedzią na – nazywając rzeczy brutalnie – bełkot adwersarza było to, że sami zaczynamy bełkotać.

Jeszcze innym przejawem tej choroby języka, która tląc się zapewne i wcześniej, wybuchła w tym roku z całą mocą, jest osobliwe użycie terminu „cenzura”.

Z wolności słowa korzystamy od dwudziestu lat w sposób właściwy dla kogoś, kto nagle oswobodzony z ograniczeń nie rozumie jeszcze, że także w świecie ludzi wolnych istnieją (istnieć powinny) jakieś reguły gry, nie narzucane, lecz przestrzegane spontanicznie. Reguły te – proszę wybaczyć, że przypominam kwestie, chciałbym wierzyć, oczywiste – to obowiązek mówienia prawdy lub przynajmniej tego, co uznało się za prawdę po sumiennym i uczciwym zbadaniu faktów; to zakaz używania obelg i potwarzy; to uwzględnianie podczas polemik tego, co mówi adwersarz, bez uporczywego przypisywania mu poglądów, których nie wygłaszał, i tak dalej. Otóż „cenzurą” określa się dziś coraz częściej domaganie się przestrzegania tych zasad. Tymczasem to chroniczne ich naruszanie stanowi niszczenie debaty publicznej równie groźne, jak wprowadzenie cenzury w sensie ścisłym, doprowadza bowiem do tego, że debata zostaje sparaliżowana.

Mówię o tym jako dziennikarz z prawdziwym przerażeniem: chciałbym pełnić swoją funkcję w sposób uczciwy, ale w narastającym szumie, by nie powiedzieć – bełkocie, coraz trudniej mi identyfikować stanowiska, którym należy oddać głos i umożliwić społeczne zaistnienie. W świecie, w którym zakrólował nagle praktyczny relatywizm, pozwalający nazywać rzeczy nie zgodnie ze słownikowym znaczeniem słów, ale „w sensie potocznym”, dla grupowej identyfikacji, dla wzmożenia efektu retorycznego, skazany jestem na podejmowanie decyzji o doborze rozmówców zgodnie z własną intuicją, a dla tej warunki obecne są niszczące. Jeśli nie możemy dogadać się w kwestii najprostszych faktów, każdy z nas staje się więźniem własnego widzimisię. W tych okolicznościach naprawdę najbezpieczniej jest powtarzać błagalnie „radamsa, radamsa”.

Może ktoś się domyśli, że chcieliśmy powiedzieć tylko coś miłego…

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Radamsa, radamsa
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.