Rozpoznać Boga dzisiaj
Bóg jest pośród nas nie tylko w święta Bożego Narodzenia. Ta prawda powinna nam towarzyszyć nieustannie, a jednak tak często o niej zapominamy. Jak możemy Go rozpoznać? Jak sprawić, żeby - gdy przychodzi - nie przeszedł niezauważony?
Świadectwa
Człowiek w skórzanej kurtce
Przypomina mi się pewna Wigilia w moim rodzinnym domu kilka lat temu. Zbliżał się wieczór, śnieg obficie spadał na ziemię i skrzypiał pod butami przechodniów. Wieczerza świąteczna była prawie gotowa, w garnkach czekały ciepłe potrawy. Tata miał wrócić z pracy, więc wypatrywaliśmy jego powrotu, by usiąść razem do stołu. Wreszcie przyszedł. Zza jego pleców wyłoniła się postać mężczyzny z długimi włosami lekko przyprószonymi siwizną, ubranego w czarną, skórzaną kurtkę.
Wszyscy znali w naszej miejscowości tego człowieka. Budził niepokój. Nawet nie wiem, jak się nazywał, bo - nie bez powodu - nazywano go kryminalistą. Wiele razy siedział w więzieniu i gdziekolwiek się pojawiał na ulicy, przechodnie ostrożnie omijali go z daleka. I teraz, w takim dniu, ktoś taki wchodzi do naszego domu… Mojej mamie opadły ręce, bracia poszli do swoich pokoi. Ja sparaliżowana stałam przy wigilijnym stole i nie wiedziałam, co zrobić. Była we mnie złość na tatę, bo w tym momencie przeszedł samego siebie. Pamiętam w swoim życiu Wigilie od rana naznaczone atmosferą kłótni rodziców. Pamiętam takie, które były zakrapiane alkoholem. Ale ta wydawała mi się już szczytem wszystkiego. Jeśli jeszcze panowała w tym domu jakakolwiek aura świąteczności, to w tym momencie prysła.
Tata zaprosił gościa do stołu, tłumacząc na stronie mamie, że spotkał go błąkającego się po pustej ulicy. Jak go tam miał zostawić samego? Mężczyzna przeprosił za najście, widać czuł się nieco skrępowany, tym bardziej że tata zaczął już mu nakładać na talerz pierwsze potrawy i zachęcać do jedzenia. Wyjął nawet alkohol, ale w tym momencie zaprotestowałam. Alkohol wylądował w szafce, a tata troszczył się, by gość częstował się wszystkimi daniami. Rozmawiali ze sobą. W którymś momencie jego skrępowanie minęło i ustąpiło miejsca śmiałości. Podziękował tacie za zaproszenie i bezinteresowność. Nagle usłyszałam historię życia człowieka, o którym tylko tyle wiedziałam, że jest kryminalistą. Żona pokłóciła się z nim rano i wyrzuciła z domu. A tam czekają na niego dwie córeczki, które są dla niego wszystkim. Szczególnie młodsza, dwuletnia, której kupił misia, takiego, jakiego chciała. Nie może dzisiaj z nimi być. Po policzku mężczyzny spłynęły łzy. Wtedy zobaczyłam w tym kryminaliście człowieka z krwi i kości, z jego uczuciami, tęsknotami, samotnością i bólem. I było mi wstyd, że godzinę temu, gdybym miała więcej odwagi, najchętniej wyrzuciłabym go za drzwi.
Agnieszka
Potyczki z życiem
Dziwne czasy i dziwne miejsce, z którego przyszło mi pisać. Dziwne czasy, w których przesuwa się granica norm moralnych, etycznych i religijnych. Dziwne miejsce - bo piszę z więzienia, w którym, jak w soczewce, skupiają się nietypowe czy wręcz patologiczne zachowania, gdzie uwarunkowania zewnętrzne (zamknięta przestrzeń, ograniczona możliwość poruszania się itp.) oraz przekrój społeczny grupy narzucają swoiste normy zachowań. Pozornie sam nie jestem inny - odmienność tkwi oczywiście w szczegółach.
Moja rodzina była na wskroś dziwna. Funkcję mojej głównej opiekunki pełniła babcia, ewangeliczka (matka zajmowała się swoim życiem), a funkcję ojca - syn, który - jako najmłodszy z dzieci babci - był "przeznaczony" do pomocy starzejącej się, coraz bardziej zniedołężniałej matce. Tak prezentował się pozbawiony towarzystwa i własnego życia, zdziwaczały, dobrotliwie pedantyczny świat mojego dzieciństwa. Dysfunkcyjny? Może tak, ale z przejawami normalności - chodziłem na lekcje religii do sali katechetycznej, jak inne dzieci. Potem, po nieszczęśliwej miłości, odrzuciłem kontakt ze społeczeństwem i światem zewnętrznym. Chciałem zostać dominikaninem. Okazało się to totalną porażką - to nie było powołanie, tylko zwyczajne poszukiwanie swojej drogi. Kolejny raz przegrałem potyczkę z życiem. Teraz zakład karny, kolejny rozwód…
I nagle wydarzyło się coś odmiennego od beznadziejnej rutyny codzienności więziennej. Z nudów poszedłem na spotkanie Bractwa Więziennego, łasy na każdy przejaw inności łamiący uciążliwą monotonię. Poszedłem też z bagażem pewnych doświadczeń - ze wspólnotowym przeżywaniem adoracji, ze wspomnieniami religijnych uniesień (modlitwa w językach), z wiedzą zdobytą na fakultatywnych wykładach z rozumienia i interpretowania Pisma Świętego.
Modlę się. To dziwne uczucie, ale modlę się inaczej niż dotychczas - pomagam innym, uczę się kochać, dostrzegam Boga w każdym człowieku. Myślę, że trochę wstydzę się uzewnętrzniać przejawy religijności, kryję się czasami z czytaniem Pisma Świętego czy artykułów w prasie katolickiej. Ale proces postępowania w wierze trwa. Podsycam ogień cotygodniowymi spotkaniami - odżywają wspomnienia oazowych rekolekcji ze wspólnotowym przeżywaniem, modleniem się i śpiewaniem. Ale przede wszystkim siłę daje mi wspomnienie pielgrzymki ze Swarzewa do Częstochowy - 600 km dźwigania swoich słabości dla Niej i do Niej. Wiem, że to Ona, Matka Boża Częstochowska, wspomoże maluczkiego zagubionego, chociaż droga Dobra jest trudna.
Jacek
Bez męża i ojca
Przygotowanie do świąt Bożego Narodzenia było smutne, bo bez męża. Pomagali mi synowie: dwóch starszych i najmłodszy, czterolatek. Szykowałam wszystko, jak co roku. Chłopcy ubierali choinkę. A wieczorem zasiedliśmy do wigilii. Smutna była ta wieczerza bez męża i bez ojca. Wolne miejsce przy stole zostało puste. Popłakałam sobie, razem pomodliliśmy się i pośpiewaliśmy kolędy. Potem poszłam z dziećmi na pasterkę. W pewnym momencie poczułam, że nie jestem sama - nowo narodzony Pan był z nami. Od chwili rozstania z mężem odmawiałam różaniec i przez cały ten czas nie zaprzestałam tej praktyki. Matka Boża przychodziła nam z pomocą. Kochałam synów całym sercem, ale też wymagałam posłuszeństwa i modlitwy. Dzięki Bogu wyrośli oni na dobrych ludzi i prawych Polaków. Pokończyli szkoły. Starszy został tokarzem i kierowcą, młodszy skończył szkołę sztukaterską i ma firmę, trzeci poświęcił się służbie Bogu. Przez te lata zbliżyłam się do Boga przez modlitwę, pracę i zajęcia w domu. Doświadczałam radości i smutków, ale Bóg dał mi cierpliwie wytrwać. To było jak szkoła przeciwstawiania się zwątpieniu i wytrwałości w tym okresie mojego życia. Mąż przyjeżdżał do dzieci. Został zaproszony na ślub jednego i drugiego syna oraz na prymicję najmłodszego. Przesyłał mi pozdrowienia na imieniny. W końcu powiedziałam, żeby przyjechał i żebyśmy się pojednali, bo już zbliża się starość. Pojawił się z kwiatami, popłakał się i zapytał, czy mu przebaczę. Przebaczyłam. Wrócił schorowany. Byliśmy ze sobą trzy i pół roku, zanim umarł. Nie mógł chodzić. Woziłam go na wózku inwalidzkim. W pierwszy piątek miesiąca mówiłam, że pojedziemy do spowiedzi i Komunii świętej. Początkowo był zaskoczony, nie chciał iść. Ale powiedziałam: "Nie chcesz, to nie. Ja będę chodziła". Gdy zobaczył, że idę do kościoła, powiedział, że on także by chciał. Szybko go ubrałam. Odbyłam spowiedź i on też wstał z wózka i wyspowiadał się. Dla mnie była to wielka łaska, że się zgodził. Wszystko się zmieniło, radość wstąpiła w moje serce. Byliśmy w separacji 35 lat. Dziękuję Panu Najwyższemu, że sprawił, iż mój mąż się nawrócił i odszedł z tego świata pojednany z Bogiem i z nami.
Ciężko było, ale warto trwać przy Bogu, zaufać Mu i jak najczęściej prosić Matuchnę Najświętszą o pomoc. Mój tatuś mi przypominał, bym nie popełniła zła i te słowa do śmierci pozostaną w moim sercu. Bóg zabrał ode mnie wszelkie złości, bo czasami miałam pretensję do Niego, że zostawił mnie samą z dziećmi. Dziękuję Mu za wszystko.
Zofia
Jezus w trzeciej ławce
Dziś przyszedł do mnie Jezus. W niedzielny ranek poszedłem do kościoła trochę wcześniej niż zazwyczaj. Przygotowywałem się do Mszy świętej w zakrystii mego wiejskiego kościoła. Wszedł. Ubrany w wytartą, ale czystą marynarkę i zbyt krótkie spodnie. Pewnie jego najlepszy, niedzielny strój, pomyślałem.
Oto Król. Znam go. Jego żona umarła. Mieszka sam z dziećmi. Alkoholicy. Pewnie jest głodny, jak zawsze. Poprosił o spowiedź. Takiego żalu jeszcze nigdy nie spotkałem, takiego pragnienia dobra i bliskości. Nie miał grzechu. Po co więc przyszedł? Zaszedł do mnie, aby w niedzielny poranek pokazać mi moje kapłaństwo, jego sakramentalną moc. Wszedł do kościoła, usiadł w ławce, klęknął. Cały pogrążył się w rozmowie z Ojcem. Zapaliłem wszystkie światła. W kościele był tylko On i ja. Jezus klęczał w trzeciej ławce. Właściwie tam powinienem ustawić żłóbek. Obok dostawić figurę Maryi, Józefa, pasterzy i na końcu stanąć sam, niosąc pustą patenę.
Przyszedł do mnie Jezus. Wkroczył w prostocie i pokorze w moją posługę, w moje życie. Nie może mnie nic od Niego oddzielić. Nawiązał ze mną bliskie relacje bez słów. Zamieniliśmy niewiele zdań, ale wszystko nas połączyło. Rozpoznałem Go, wcielonego, ukrytego w ciele jednego z tych najmniejszych.
Skąd wiem, że to był Jezus? Po radości, która wypełniła moje serce, gdy kreśliłem znak krzyża nad Jego głową. Po Bożym pokoju, który rozlał się w moim sercu. Po mocy, z jaką wygłosiłem niedzielne kazania. Ja tak nie mówię. Tak mawia On przeze mnie. Byłem sługą Króla, jestem sługą… Jesteś tak blisko, Panie! Potrzebujesz mnie. Ja potrzebuję Ciebie. Przychodzisz, Panie, Panie…
ks. Rajmund Ponczek
Hiob i ja
Przez długie lata byłem uzależniony od hazardu, od gry we wszystko, o wszystko, wszystkim i z wszystkimi. To nie było życie, ale pasmo krzywd wyrządzanych innym i dotkliwie odczuwanych. Pamiętam, jak łatwo było mi postrzegać siebie jako ofiarę, jak łatwo było mi czuć się skrzywdzonym. Rzeczywistość odbierałem jako zagrożenie z zewnątrz. Mój powrót do Kościoła wiódł przez wspólnotę neokatechumenalną, a wcześniej przez mityngi Wspólnoty Anonimowych Hazardzistów, do której trafiłem po terapii zamkniętej. Czułem się w obu tych wspólnotach jak Hiob. Chciałem, by rozumiano mój ból, moją krzywdę oraz moje poczucie straty. Ten czas pozwolił mi w pełni przemyśleć moje życie, pozwolił mi dojść do prawdy o sobie, rozpoznać własne uczucia, nazwać je, dojść do tego, że za bólem, rozumianym jako skrzywdzenie przez świat, kryła się inna prawda. Nagle zrozumiałem, że Hiob był święty. Jego przeżycia związane ze stratą i skrzywdzeniem, które tak późno objawił wobec Pana Boga, były zasadne. Miał prawo, a nawet obowiązek je wyrazić. Ja nie byłem świętym! Całe moje życie opierało się na bożku "ja". Dojmujące poczucie krzywdy, zawód, frustracja, bunt i złość były skierowane do tego bożka, a nie do Boga.
Boże Narodzenie uobecniało się przez całe moje życie. W zagłuszanym hazardem głosie sumienia słyszałem kwilenie Dziecięcia. Moje małe chwile dobra, niestety bardzo rzadkie i krótkie, powodowały, że obecność Jezusa nie została we mnie zatracona i dawała mi cały czas szansę na powrót. Ten kwiat Życia zdeponowany we mnie przez Pana Boga - przez chrzest i Eucharystię - wykiełkował późno, ale bezustannie rozkwita, wypuszczając coraz to nowe pąki kolejnych nawróceń, coraz bardziej świadomej i stałej łączności z Panem Jezusem. Ta łączność daje niezwykłą jasność widzenia prawdy, rozumienia zdarzeń oraz poczucia wartości w metafizycznej komunii z innymi, często nieznanymi ludźmi, którzy widzą i czują Boga w sercu tak samo jak ja. Bóg jest miłością. Dobrze, że się narodził w nas i dla nas.
Jacek Ręcicki
Skomentuj artykuł