Św. Jadwiga jadała bułeczki, czyli święci schodzą z obrazków

"List" październik 2009

Z ks. Grzegorzem Rysiem,mediewistą, historykiem Kościoła, rozmawiają Anna Dąbrowska i Marcin Jakubionek

Księże Profesorze, dlaczego życiorysy świętych tak często przedstawiają ich jako osoby pozbawione jakiejkolwiek niedoskonałości czy słabości? Nieraz są one tak „przesłodzone", że aż nierealne, i zamiast przybliżać, jeszcze bardziej oddalają nas od świętych.

Wiele zależy od tego, jakie teksty mamy na myśli, mówiąc o życiorysach świętych. Najstarsze świadectwa o nich to tzw. akta męczenników, czyli protokoły z przesłuchań, które sporządzano podczas publicznych procesów pierwszych chrześcijan. Rzym był państwem zbudowanym na prawie, więc procesy były nie tylko publiczne, ale też skrupulatnie protokołowane. Taki protokół, sporządzony przez cesarskiego urzędnika, chrześcijanie odkupywali albo sami sporządzali w trakcie przesłuchania. Niektóre z nich zachowały się do naszych czasów. Z pewnością nie znajdziemy tam nic „cukierkowatego". Wręcz przeciwnie, mogą one przyprawić czytelnika o dreszcze.

DEON.PL POLECA

Istnieje także druga grupa tekstów, która powstała mniej więcej w tym samym czasie co akta męczeństwa. Są to tzw. passiones, czyli opowiadania o męczeństwie. Ich autorzy odwołują się niejednokrotnie do wyobrażeń i symboli znanych wspólnocie wierzących. Niektóre motywy wydają się nam wręcz nieprawdopodobne, więc je lekceważymy, a zawierają one często w sobie ukryty przekaz teologiczny. Przykładowo już w Starym Testamencie spotykamy motyw osoby oddanej Bogu, której ogień się nie ima. Tak jest m.in. w biblijnej historii trzech młodzieńców w piecu ognistym, spisanej w II w. przed Chr., podczas prześladowań Żydów w czasach wojen machabejskich. Motyw taki trafił potem do hagiografii chrześcijańskiej. Przykładem może być męka św. Polikarpa, przedstawiająca go na stosie, na którym ogień nie czyni mu żadnej szkody. Nie sądzę, żeby autorowi opisu męczeństwa Polikarpa chodziło o przekonanie czytelników, że Polikarp był „ognioodporny”. Ważne było raczej pokazanie Pana Boga jako Tego, który potrafi człowieka ć nawet przez ogień, wybawić z każdej opresji. Polikarp natomiast został pokazany jako chleb (materia Eucharystii!) wypiekany w ogniu cierpienia. Najwyraźniej dla autorów passiones ważny był także motyw dydaktyczny.

Mijali się z prawdą?

Odpowiedź nie jest taka prosta. Średniowieczne koloryzowanie życiorysów związane było nie tylko z pasją dydaktyczną autorów. Trzeba pamiętać, że społeczeństwo było wówczas w dużej mierze niepiśmienne, więc zanim powstała jakakolwiek książka o danej postaci, opowieść o niej przekazywano sobie ustnie. Zdarzało się, że historię taką tworzyło kilka kolejnych pokoleń. Niewiele żywotów świętych powstało tuż po śmierci świętego. Wyjątkiem jest np. żywot Marcina z Tours. Autor, Sulpicjusz Sewer, napisał we wstępie, że żywot ten był ponoć przedstawiony Marcinowi do swoistej „autoryzacji". Znajdziemy w nim opowieści o tym, jak święty z Tours odstąpił swoją tunikę żebrakowi albo stanął sam przeciwko całej armii barbarzyńców. Rzeczy niesłychane opowiadano także o Bernardzie z Clairvaux. W czasie zwoływania II krucjaty Bernard głosił Słowo Boże, a za nim szli ludzie, którzy mówili: „Widziałem wczoraj, jak Bernard uzdrowił piętnastu, z dwóch wyrzucił demony, a jednego wskrzesił”. To, co o nim mówiono, nijak miało się do tego, co on sam twierdził o świętości”.

W Polsce przykładem żywotów pisanych z bliskiej perspektywy czasowej są „Żywoty św. Wojciecha”, które powstały niedługo po jego śmierci. Autorzy – Brunon z Kwerfurtu i Jan Kanapariusz – należeli do pierwszego pokolenia po Wojciechu. Odwiedzili miejsca, gdzie żył święty, mieszkali w tych samych co on klasztorach, uczyli się w tych samych szkołach, przeszli podobną drogę duchową - Bruno z Kwerfurtu aż po męczeństwo. Natomiast np. pierwszy żywot św. Jana Kantego powstał dopiero jakieś siedemdziesiąt lat po jego śmierci. Wcześniej spisywano tylko cuda, które działy się za jego wstawiennictwem. Autorem pierwszego żywota był prawdopodobnie Sakran (Sakranus). Jego dzieło nie jest książką historyczną w dzisiejszym rozumieniu, bo nie ma tam ani jednej daty. Innym zachowanym świadectwem o tym świętym jest bulla kanonizacyjna, w której zebrano wszystkie przekazy związane z Janem Kantym. Co ciekawe, nawet ona myli się o kilka lat, podając jego datę urodzenia. Są w niej zaś opisane niezwykłe wydarzenia związane ze świętym, które już wtedy były powszechnie znane. Dowiadujemy się z nich, że każdy doktor teologii miał prawo raz w życiu ubrać togę Jana Kantego albo że św. Jan Kanty wprowadził zwyczaj, kultywowany potem przez profesorów uniwersyteckich, zapraszania na codzienny obiad jednego ubogiego z krakowskiego Rynku. Niestety w bulli znajdziemy też przekazy nieprawdziwe, np. opisy pielgrzymek do Rzymu i Ziemi Świętej, które święty miał odbyć. Z innych źródeł wiemy, że najprawdopodobniej Kanty nigdy w tamtą stronę nie podróżował.

Po Janie Kantym pozostało też sześć napisanych przez niego tzw. kazusów sumienia, czyli rozstrzygnięć w trudnych kwestiach spowiedniczych. Wyłania się z nich człowiek dobry, o wnikliwym osądzie moralnym, który wie, że od surowości pokuty ważniejsze jest nastawienie serca, z jakim się ją wypełnia. Wydaje mi się, że najlepszym sposobem poznania prawdy o jakimś świętym jest czytanie tego, co on sam napisał.

Jeśli w ogóle coś napisał...

Niektórzy rzeczywiście napisali niewiele albo nie napisali nic. Dlatego w odkrywaniu świętych mogą też pomóc świadectwa pozostawione przez tych, którzy mogli mieć z nimi bezpośredni kontakt. Szwajcarski święty, Mikołaj z Flüe, znany jako Brat Klaus, był niepiśmienny. Zostawił jedną „książkę do modlitwy" - jak sam o niej mówił - którą był schematyczny rysunek streszczający jego głęboką mistykę. Pod koniec życia Klaus gościł w swojej pustelni pielgrzyma z Niemiec, któremu pokazał ten rysunek. Pielgrzym ów postarał się o to, aby jeszcze za życia Klausa ukazał się w Niemczech wydruk rysunku z krótkim komentarzem, jaki usłyszał i zanotował w czasie rozmowy z Mikołajem.

A jak traktować przekazy o świętych, takich jak np. Krzysztof, co do których nie mamy nawet pewności, że istnieli, a ich życiorysy przypominają zbiór baśniowych opowieści?

Popularność kultu św. Krzysztofa tłumaczy się najlepiej średniowiecznym podejściem do spraw najważniejszych - takich, jak życie i śmierć. Ludzie, nękani przez różne choroby, zarazy i wojny, bali się śmierci, a jednocześnie byli świadomi, jak ważnym jest ona wydarzeniem. Krzysztof ł dla nich przede wszystkim tym, który pomoże im przez nią przejść. Niemal w każdym kościele można było zobaczyć jego obraz. Trzeba pamiętać, że żyjący wówczas ludzie nie zadawali sobie pytań o wiarygodność historyczną czy źródła, które zadajemy sobie my. To współcześni historycy próbują zbadać, na ile w tradycji średniowiecznej ukryty jest prawdziwy człowiek, a na ile model świętości pożądany w tym okresie.

To znaczy, że później bardziej dbano o rzetelność historyczną?

Bliższe nam „Żywoty świętych" Piotra Skargi uwydatniają cnoty, które autor chciałby polecić swoim czytelnikom. Co więcej, święci są najczęściej posiadaczami tych cnót już od poczęcia. Święty zaraz po urodzeniu, chociaż nie umie jeszcze mówić ani chodzić, ale za sprawą cudownej łaski na klęczkach recytuje „Zdrowaś Mario". Nie ssie piersi matki w piątki, bo wie, że jest post.

Takiemu modelowi świętego odpowiadał też model heretyka - człowieka, który już od pierwszych chwil życia szkodził Kościołowi. Budowano w ten sposób wzorzec pozytywny albo negatywny, ważny był przekaz dydaktyczny. Dlatego ówcześni autorzy żywotów raczej nie bawili się w subtelności, nie starali się pokazać, że święty jak każdy inny walczył ze swoją słabością albo że heretyk, antybohater, miał jakieś ludzkie odruchy. To osłabiłoby wymowę dydaktyczną dzieła. Przykładem takiego spojrzenia jest historia św. Stanisława i Bolesława Śmiałego. W miarę upływu czasu Stanisław stawał się coraz bardziej posągowy, a Bolesław coraz gorszy. Po dwustu, trzystu latach ż nikt nie pamiętał żadnych zasług króla dla Kościoła w Polsce. Obraz musiał być czarno-biały.

Istnieje jednak drugi - równie popularny - model świętego grzesznika, który przeżył radykalne nawrócenie i od tego momentu już nie ulegał żadnym słabościom.

W tym wypadku również ważne jest o jakim okresie w historii Kościoła mówimy. W Kościele pierwszych wieków podkreślano wagę nawrócenia, z którym wiązało się przyjęcie chrztu. Wtedy pokutę po chrzcie można było odbyć raz w życiu. Do chrztu podchodzono w sposób bardzo zasadniczy, po nim musiała się pojawić jakaś inna jakość w życiu nawróconego. Dopiero w IV w. pokuta stała się powtarzalna, dostrzeżono, że nawrócenie nie dokonuje się raz na zawsze. Większość życiorysów powstawała jednak nadal według klucza: życie grzeszne - nawrócenie - życie bezgrzeszne. Świętym konwertytą jest np. Augustyn, ale o jego życiu po chrzcie wiemy niewiele. Nie słyszałem nigdy kazania o słabościach i zmaganiach Augustyna jako biskupa i na pewno nie przeczytamy o nich w literaturze hagiograficznej. Żeby odkryć ludzką twarz świętego, któremu nieobca jest słabość, trzeba dotrzeć do rozmaitych dodatkowych źródeł. Ciekawej informacji o św. Jadwidze dostarczają nam np. rachunki jej dworu. Okazuje się, że św. Jadwiga nie jadała w ogóle ciemnego pieczywa. Gdy dwór królewski bawił w Nowym Korczynie, zabrakło jasnego chleba. Wówczas posłaniec musiał gnać co koń wyskoczy do Krakowa po świeże białe pieczywo dla królowej. Biorąc pod wagę dzisiejsze wyobrażenie o ascezie, można by Jadwidze z tego powodu czynić wyrzuty.

W hagiografii często podkreśla się, że jedną z najważniejszych cnót jest pokora. Czy święci rzeczywiście pokornie znoszą wszelkie trudy życia?

Nie jestem przekonany, że pokora jest najważniejszą cnotą w życiu świętych. Być może pokorę podkreśla się, przeciwstawiając ją pysze, która w katalogu grzechów głównych zajmuje pierwsze miejsce. Wydaje mi się, że w żywotach najważniejszą cnotą jest jednak miłość. Każdy święty jest też przede wszystkim jałmużnikiem, kimś, kto potrafi zadbać o człowieka potrzebującego. Wahałbym się więc powiedzieć, że święci byli przede wszystkim pokorni.

A czy byli niepokorni?

To zależy, co rozumiemy pod słowem „pokora". Na pewno mieli charakter i to, co nazywamy „własnym zdaniem". Potrafili je też zdecydowanie wypowiadać. Tomasz More więziony w Tower pisał kilka tygodni przed swoją śmiercią o biskupach

angielskich, że różnią się od Apostołów śpiących w ogrodzie oliwnym tylko tym, że zamiast spać jak tamci, leżą w błocie jak świnie. Czy to była „pokorna" diagnoza Kościoła angielskiego? Święta Katarzyna ze Sieny pisała o współczesnym sobie, czternastowiecznym papiestwie, że jest zbiorem wad, poczynając od symonii, przez próżność i pychę, po głupotę. Nie pisała tego w poczuciu, że jest mądrzejsza od papieża. Za jej słowami stała miłość do Chrystusa, w imię której była gotowa na męczeństwo. W listach Katarzyna pisze o tym, że wysyłani przez nią do papieża dominikanie - jej spowiednicy - mieli wątpliwość, czy z takim poselstwem mogą w ogóle iść na dwór papieski.

Tomasz More bał się tego, co go czeka, nie pozował na bohatera, nie umierał w poczuciu własnej wyższości nad światem. Działał jednak w trosce o większe dobro, nie ze względu na swoje racje. Przypomina mi się powiedzenie ks. Tischnera, który mawiał: „Może masz rację, ale jakie z tego dobro?". Doskonały przykład tak rozumianej pokory znajdziemy w Dziejach Apostolskich. W piętnastym rozdziale tej księgi opisany jest spór o stosowanie prawa żydowskiego wobec ochrzczonych pogan. Paweł postulował, aby nawróceni na chrześcijaństwo poganie nie musieli wypełniać reguł żydowskiego prawa. Apostołowie na soborze w Jerozolimie rozstrzygnęli problem po jego myśli. Co wtedy zrobił Paweł? Obrzezał Tymoteusza! Jako człowiek pokorny nie powiedział: „Wygrałem, mam rację, nie będę się już wygłupiał z żadnym obrzezaniem". Wiedział, że Tymoteusz

miał głosić Ewangelię ludziom, dla których prawo żydowskie było ważne, dlatego go obrzezał. Potrafił

zadać sobie pytanie o dobro.

Obawiam się, że Jan Paweł II nie będzie „jak z obrazka”, ale „jak z telewizji”, bo głównie dzięki niej jest znany młodszemu pokoleniu. Niestety żyje coraz mniej osób, które znały go jako człowieka z krwi i kości. Dlatego kilka lat temu zaczęto

realizować projekt archiwum medialnego Jana Pawła II, w którym gromadzone są wypowiedzi osób pamiętających Papieża jako np. czterdziestoletniego, dojrzałego człowieka. Przeglądając dokumenty dotyczące Karola Wojtyły zgromadzone

w archiwum krakowskiej kurii odkryłem, że Karol Wojtyła jako biskup, a potem arcybiskup i kardynał odpisywał codziennie na siedem listów (średnio). Przy takiej liczbie innych zajęć i obowiązków! Codziennie znaleźć czas, by odpisać na siedem listów, to dla mnie wyczyn. Nie potrzebuję niczego więcej, żeby zobaczyć, jakim był człowiekiem. Wierzę, że takich cech dostrzeżemy dużo więcej, zwłaszcza po zakończeniu procesu, gdy tego typu dokumenty będzie można bez problemu publikować.

A czy beatyfikacja nie spowoduje, że nie będzie już można mówić krytycznie o Janie Pawle II, że zostaną usunięte wszystkie rysy na jego życiorysie?

Nie wiem, czy zostaną usunięte, ale wiem, że trzeba znaleźć odpowiedzi na kilka ważnych pytań dotyczących pontyfikatu Jana Pawła II, np. nie dla wszystkich jasna było przesłanie obydwu spotkań asyskich zwołanych z inicjatywy Papieża.

W poszukiwaniu prawdy o Janie Pawle II nie chodzi o to, żeby mówić o nim czy o jego pontyfikacie krytycznie lub entuzjastycznie, ale żeby mówić prawdę. Podam przykład, który pokazuje, jak łatwo można zacząć posługiwać się medialną kalką. Kiedy wybrano Karola Wojtyłę na papieża, media uparcie powtarzały: „Przyszedł papież z dalekiego kraju, to sensacja”. Dziennikarz Radia Watykańskiego, który komentował na bieżąco wydarzenia z konklawe, nie był przygotowany do mówienia o Karolu Wojtyle, dlatego w świat poszło powtarzane przez niego w kółko zdanie: „E cardinale Wojtila, cardinale Wojtila, cardinale Polacco”.

Dobrze, że wiedział chociaż, że Polacco...

No tak, ale to, że media nie umiały nic powiedzieć o Wojtyle, nie oznacza, że był nikomu nieznanym biskupem. Wystarczy przejrzeć krakowskie archiwum, aby się przekonać, że był człowiekiem znanym nie tylko w polskim Kościele, ale również, a może przede wszystkim w Kościele powszechnym.

Istniał wręcz nieoficjalny podział funkcji: kardynał Wyszyński był odpowiedzialny za wszystko, co dzieje się wewnątrz, natomiast kardynał Wojtyła reprezentował nasz Kościół w świecie. Od czasu powołania go na biskupstwo przez Pawła VI był na wszystkich (z wyjątkiem jednego) posiedzeniach

Synodu biskupów w Rzymie. Miał trzydzieści osiem lat, kiedy został biskupem, niedługo potem zaczął się Sobór Watykański II. Zawiózł na ten sobór m.in. cały schemat dokumentu XIII, który potem stał się jednym z najważniejszych tekstów soborowych – Konstytucją o Kościele w świecie współczesnym. O tym, że był znany, świadczy także to, z kim korespondował, jak wiele dokumentów przygotowywał. Zachowały się rękopisy łacińskie dokumentów napisanych przez Wojtyłę liczące kilkadziesiąt stron, niemal bez skreśleń.

Zupełnie bez poprawek?

Czasami jakaś się zdarza, mniej więcej jedna na stronę. Wiemy jednak, że radził się innych albo prosił o tłumaczenia, np. na włoski, w którym czuł się nie do końca pewnie, chociaż miał ogromny talent językowy.

Kiedyś jedna z gazet opublikowała zdjęcie Karola Wojtyły ukazujące go jako mężczyznę o potężnej posturze. Był w tej fotografii uchwycony jakiś autentyzm.

Dziennikarz Andre Frossard pisze w „Nie lękajcie się”, pierwszym wywiadzie rzece z Janem Pawłem II, że kiedy wchodziło się do papieskiej kaplicy, to najpierw widać było potężną górę modlącą się na klęczniku, jakby człowieka ze skały.

Mam nadzieję, że tak jak powstały takie fotografie, będą powstawać także niecukierkowe autentyczne książki o Janie Pawle II. Wystarczy sięgnąć do korespondencji Papieża. Jeśli historycy rzetelnie ją przeczytają, będą mieli, o czym pisać.

Kiedy jednak część jego korespondencji ukazała się ostatnio, zrobił się wokół niej taki szum medialny, że trudno było zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi.

To prawda, ale cokolwiek by o tym szumie nie mówić, to pytanie, które przy jego okazji zostało postawione, jest właśnie pytaniem o prawdziwego Karola Wojtyłę. W reakcji na tę publikację widać też ciekawość ludzi, którzy chcą wiedzieć, jaki był Papież prywatnie. Ojciec Święty robił wiele, żeby przełamać stereotyp księdza odgrodzonego od ludzi murem plebanii. Kuria krakowska za jego czasów była miejscem, do którego, jeśli nie dało się wejść przednimi drzwiami, to wchodziło się przez kuchnię. Dla wielu hierarchów kościelnych było – i myślę, że jest nadal – nie do pomyślenia, że można tak po prostu przyjść i porozmawiać z biskupem, nie umawiając się na specjalną audiencję. Kardynał Wojtyła zmieniał wiele takich zwyczajów, nie chował się przed ludźmi.

Może ta ciekawość dotycząca życia prywatnego Papieża bierze się z tego, że szukamy czegoś bliskiego, jakiegoś podobieństwa do naszego życia, bliskości doświadczenia.

Zapewne, bo nie każdy z nas będzie papieżem, ale każdy odpoczywa i jeździ na wakacje. Dlatego interesuje nas to, jak on je spędzał. Wierzę, że po zamknięciu procesu beatyfikacyjnego powstaną prace, które ukażą go jako człowieka „z krwi i kości”. Obraz telewizyjno-kinowy zawsze będzie obrazem uproszczonym. To trochę tak jak w średniowiecznych żywotach świętych, tzn. ktoś, kręcąc film, chce w nim najczęściej zawrzeć jakiś przekaz dydaktyczny, dlatego w jednej scenie coś doda, a w innej odejmie.

Czy w historii Kościoła można wskazać moment, kiedy krytycznie podchodzono do życiorysów świętych, poszukiwano czegoś bardziej autentycznego niż laurek?

Po Soborze Watykańskim II zreformowano kalendarz liturgiczny. Usunięto z niego świętych, co do których istnienia nie było pewności. Powstały też zespoły naukowe, które zajmowały się hagiografią w nowoczesny, krytyczny sposób, postulując powrót do źródeł - do nauki Ojców Kościoła. Można powiedzieć, że były to też próby krytycznego spojrzenia na własną pobożność. To nie jest łatwe. Obecnie mamy rok kapłaństwa, jego patronem jest św. Jan Vianney. Krytyczny historyk musi jakoś pogodzić to, że Proboszcz z Ars z jednej strony czcił św. Franciszka i Jana Chrzciciela, a z drugiej św. Koletę, która ponoć nigdy nie istniała. Miał też w swoim kościele figurę Jana Chrzciciela z napisem, że jest to święty, który stracił głowę przez taniec, i dlatego zabraniał tańca. Źródła historyczne mówią jednak, że gdy Vianney modlił się za wstawiennictwem Kolety, działy się cuda.

Przecież to niemożliwe...

A właśnie, że możliwe! Modlitwa przecież kierowana jest zawsze do Boga. Krytyczne podejście jest fajne, ale trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z rzeczywistością, która wymyka się naukowemu poznaniu. O proboszczu z Ars Jan Paweł II powiedział, że był człowiekiem, którego nie da się naśladować przez kopiowanie jego sposobu życia. Trzeba natomiast wcielać w życie jego ideały, te bowiem są niezwykle aktualne. Np. obecnie, wobec narastającego kryzysu spowiedzi ktoś, kto spowiadał szesnaście godzin w laickiej Francji, gdzie się już nigdzie poza Ars nie spowiadano, zmusza do szukania odpowiedzi na pytanie, jak to było możliwe. Być może nie znajdziemy dziś księdza, który na wzór proboszcza z Ars będzie sobie gotował ziemniaki raz w tygodniu, a poza tym będzie pościł o chlebie i wodzie, ale nie o to chodzi. Biada, jeśli każdy ksiądz nie postawi sobie pytania, co w jego życiu znaczy ubóstwo, post czy radykalizm ewangeliczny. Jest wielu świętych, których postawa wzywa nas do zastanowienia się tym, co dla nas oznacza świętość. Brat Albert się biczował. Dziś nikt nikomu by tego nie zalecił. Każdemu życzyłbym jednak świętości na miarę brata Alberta. Nie kopiując dosłownie jego form życia - dla większości z nas jest to przecież niemożliwe - trzeba sobie zadać pytanie o te wartości, które głębiej się za nimi kryją.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Św. Jadwiga jadała bułeczki, czyli święci schodzą z obrazków
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.