Uprowadzanie Europy
Jeszcze rok temu sprawa przypadającej na drugą połowę roku 2011 prezydencji Polski w Unii Europejskiej wydawała się rządzącym tak ważna, że postulowali przesunięcie wyborów parlamentarnych z jesieni tegoż roku na jego późną wiosnę. Dzisiaj jednak przewodniczenie UE wydaje się tracić na znaczeniu mimo tego, iż każdy dzień zbliża nas do chwili, gdy w Warszawie Donald Tusk, lub jego następca, inaugurować będzie sześciomiesięczne przewodniczenie pracom Rady Unii Europejskiej. Co się w tym czasie stało? Czy słusznie prezydencja Polski traci na politycznym znaczeniu? Jak ją lepiej wykorzystać w interesie Polski?
Urojenia i realia
O czekającej Polskę prezydencji informowano początkowo, jakby to był okres, w którym nasz kraj zyskuje niepowtarzalną możliwość poprowadzenia Unii Europejskiej ku ważnym dla nas celom, narzucenia jej i utrwalenia naszych priorytetów. Możliwość dokonania decydującego pchnięcia, oczarowania i uwiedzenia.
Była to jednak propagandowa przesada. Wprawdzie wcześniejsze traktatowe ustalenia oraz ukształtowana praktyka eksponowały rolę prezydencji, lecz rola ta tylko teoretycznie polegała na nadawaniu kierunku politycznego Unii. W praktyce sprowadzała się do odpowiedzialności za organizację spotkań UE oraz dbałości o jej reprezentowanie w relacjach z resztą świata. Niezależnie bowiem od tego, kto formalnie sprawował prezydencję, faktyczne działania UE zależały od woli i zgody największych krajów, w tym przede wszystkim Francji i Niemiec. To w ich rękach znajdowała się swoista "stała prezydencja". Wiedzieli o tym Grecy, Finowie, Irlandczycy czy Portugalczycy. Nikt nie miał złudzeń.
Pomimo powszechnej świadomości rozkładu realnych wpływów, prezydencja tworzyła wizerunkowe zamieszanie. Ktoś mógł pomyśleć, że priorytety UE podążają za zmieniającą się prezydencją; że dzisiaj są priorytetami włoskimi, a za kilka miesięcy staną się priorytetami brytyjskimi. Ktoś mógł pomyśleć, że w pilnych sprawach należy dzwonić do szefa państwa sprawującego prezydencję, a nie do prezydenta Francji czy kanclerza Niemiec.
Jak to się robi po Lizbonie
Od 1 grudnia 2009 roku, czyli od dnia wejścia w życie Traktatu z Lizbony, znika ta formalna konfuzja, gdyż z tym dniem UE faktycznie przeszła od prezydencji rotacyjnej do powierzenia stałego przewodniczenia Radzie Europejskiej i Radzie Spraw Zagranicznych - najważniejszym ośrodkom decyzyjnym UE - osobom, które na stałe, lecz kadencyjnie, sprawują te funkcje. Zostali nimi: były premier Belgii Herman van Rompuy oraz Catherine Ashton, była brytyjska komisarz UE ds. handlu. To oni faktycznie przewodniczą, zaś przedstawiciel państwa sprawującego prezydencję - celebruje.
Można powiedzieć, że zmiany traktatowe przyznając formalne uprawnienia nowo stworzonym urzędom nieco maskują prawdę o rozkładzie sił w kształtowaniu polityk uniijnych. (Jednakże wybór na te stanowiska osób, które deklarują brak chęci aktywnego przywództwa jest z pewnością zgodny z interesem głównych rozgrywających). Pozbawia to jednak złudzeń mniejsze państwa, którym od czasu do czasu (prawie co 14 lat) przypada prezydencja. Złudzenia rozwiewa także sposób, w jaki przebiegały ostatnie dwie prezydencje. Sprawująca prezydencję w pierwszej połowie 2009 roku Republika Czech najpierw zapowiadała, że forsować będzie liberalizację mechanizmów regulujących funkcjonowanie wspólnego rynku, i zgodnie z tą zapowiedzią prezydent Czech Wacław Klaus wysyłał ostrzeżenia prezydentowi Sarkozyemu z powodu jego protekcjonistycznych prób wspierania przemysłu samochodowemu, ale Waclaw Klaus szybko przestał, skarcony słownie przez prezydenta Francji i osłabiony przez wewnętrzny kryzys polityczny oraz zmianę rządów. Czesi zaczęli więc od wielkich (rzec by można: ponad miarę) zapowiedzi, aby dość pasywnie i bezbarwnie "dowieźć prezydencję do końca".
Sprawująca prezydencję w drugiej połowie 2009 roku Szwecja składała szerokie deklaracje: utrzymania wiodącej roli UE w zwalczaniu zmian klimatycznych; obrony siły UE, a nawet jej wzmocnienia - pomimo konfliktów płynących z bieżącego kryzysu gospodarczego i finansowego; przyjęcia Traktatu z Lizbony; ogłoszenia Strategii UE dla Morza Bałtyckiego, której celem jest wzrost czystości morza oraz uzgodnienia wizji bezpieczniejszej i bardziej otwartej Europy, w której chronione są prawa jednostki. Przeczytajmy powyższą listę krytycznie raz jeszcze. Czy są to cele przekładalne na wyraźne wskaźniki sukcesu? Czy fiasko szczytu klimatycznego w Kopenhadze jest potwierdzeniem przywództwa klimatycznego UE? Czy Bałtyk stał się w tym krótkim czasie choć trochę czystszy? Cele te są wciąż niezrealizowane, i wciąż ważne. I pewno takimi pozostaną przez najbliższą dekadę.
Zapatero nie zrozumiał
Kilka tygodni temu swoją prezydencką kadencję zaczęła Hiszpania. Premier Jose Zapatero zaczął od buńczucznych deklaracji, że doprowadzi do zwiększenia rygoryzmu polityk unijnych. A zatem doprowadzi do sytuacji, w której - jeśli Komisja Europejska nałoży karę na Niemcy za nadmierny deficyt lub na Francję za niedozwoloną pomoc publiczną - to kary te zostaną wyegzekwowane. Zapowiedzi Zapatero natychmiast spotkały się z ironicznym komentarzem prasy niemieckiej i francuskiej uświadamiającym mu, że nie rozumie swojej roli, że nie rozumie nowej funkcji prezydencji. Jest więc bardzo prawdopodobne, że Hiszpania skupi się więc na realizacji następującego jasnego i precyzyjnego celu: na pełnym i efektywnym wprowadzeniu w życie Traktatu z Lizbony, "na umacnianiu odbudowy gospodarki europejskiej poprzez skoordynowanie działań Państw Członkowskich i zatwierdzenie europejskiej strategii zrównoważonego rozwoju na 2020 r., która ma zastąpić Strategię Lizbońską". Hiszpania, innymi słowy, zgadza się na rytualizację swojej prezydencji.
Lepszy konkret od splendoru
Jak w tych nowych okolicznościach powinna wyglądać prezydencja Polski? Łatwo odgadnąć, że rząd do ogólnie słusznych celów, takich jak: wzmacnianie światowej roli UE, dołoży ważne dla Polski kwestie "wschodniej polityki UE", czy "solidarności energetycznej". Na jakie działania się te cele przełożą? Jak wydana powinna zostać wcale niemała kwota 430 milonów złotych, przeznaczonych na przygotowania oraz realizację polskiego przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej? Nie ma jeszcze szczegółowej listy wydarzeń składających się na program polskiej prezydencji. Być może Polska sfinansuje "szczyt wschodni UE" z udziałem naszych wschodnich sąsiadów, być może "szczyt energetyczny". Nasz prezydent i premier będą, jeśli zechcą, obecni na spotkaniach grupy G-9 czy G-20. Będą się mogli grzać w świetle kamer światowych telewizji i serwisów informacyjnych.
Czy jednak przybliży to członkostwo w UE naszym wschodnim sąsiadom? Czy zmniejszy ryzyko przerwania dostaw gazu? Jeśli prezydencja nie zwiększa szans osiągnięcia specyficznych celów, to na co i jak przekuć wysiłek finansowy i organizacyjny Polski? Prezydencja, mając - przyznajmy to - cechy wędrownego festiwalu UE, powinna służyć wzmocnieniu międzynarodowej pozycji Polski. Prezydencja nie ma oczywiście wpływu na podstawowy czynnik, wpływający na międzynarodową pozycję państwa - na jego gospodarczą siłę; Hiszpania okresu gospodarczego boomu mogła grymasić, Hiszpania z dwudziestoprocentowym bezrobociem i wielkim deficytem musi milczeć. Prezydencja będzie jednak sprzyjać poprawie pozycji i wizerunku Polski, jeśli przede wszystkim będzie służyć wzrostowi kompetencji polskich polityków, urzędników, ekspertów i badaczy akademickich w sprawach procedur i polityk europejskich. Tylko wtedy, gdy z Polski płynąć będą realistyczne, dobrze uzasadnione, odnoszące się do istniejących ram prawnych inicjatywy polityczne, tylko wtedy, gdy prowadzone przez polskie instytucje projekty europejskie będą wysokiej próby, tylko wtedy, gdy wśród liczących się badaczy integracji europejskiej pojawią się pracujący w Polsce polscy badacze, nasz kraj będzie się liczył w kształtowaniu celów i polityk UE. Pewno nie unikniemy organizacji kilku spektakularnych, nastawionych na przychylny odbiór światowych mediów wydarzeń. Ich efekt jest jednak tak ulotny, jak ulotna jest uwaga elektronicznych mediów. Niech zatem gros wydatków z budżetu prezydencji przeznaczone zostanie na organizację dziesiątków warsztatów, seminariów i konferencji sprzyjających edukacji i wzrostowi kompetencji polskich elit i zwykłych obywateli. Niech polską polityką wschodnią staną się stypendia na studia w polskich uczelniach oferowane młodzieży państw, które w UE chcielibyśmy wiedzieć. Niech konkret zwycięży nad pokusą szukania splendoru.
Skomentuj artykuł