Wszystko zostanie podważone

Roman Bielecki OP

 Dotąd wiedziałem, kim jestem, i nagle mam jakieś wątpliwości. Część ludzi nie chce się z tym konfrontować, stąd te trampki, samochody wyścigowe, gadżety i stylizacje na nastolatków.

Z Joanną Heidtman rozmawia Roman Bielecki OP

JOANNA HEIDTMAN: Z punktu widzenia psychologa chodzi o czas między trzydziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia. Nazwałabym to drugim dojrzewaniem - rewoltą, która nas czeka, niezależnie od tego, co się dzieje w naszym życiu.

W psychologii kryzys ma bardzo konstruktywne znaczenie, choć potocznie kojarzy się z czymś ewidentnie złym. Za kryzysem stoi proces, który fachowo nazywamy dezintegracją pozytywną. Mówiąc prościej - żeby dokonała się w nas jakakolwiek przemiana i coś się w naszym wnętrzu ułożyło, a - co najważniejsze - żebyśmy sami dojrzeli w przeżywaniu życia i siebie samych, musi nastąpić tąpnięcie. I to jest kryzys.

Obawy przed definiowaniem naszych stanów jako kryzysowe wynikają z tego, o czym często zapominamy, że nasz rozwój nie jest linearny. Patrząc na chronologię życia - dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały, starość - wszystko idzie niby jak po sznurku, jedno za drugim. Tymczasem osiąganie dojrzałości, w której integrują się różne elementy naszej osobowości, takie nie jest. Są sytuacje, i kryzys do nich należy, kiedy zmiana dokonuje się za pomocą pewnego przewrotu, którego skutki widać zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz nas.

Wtedy doświadczyliśmy zmiany ilościowej - dorastaliśmy, zaczęliśmy inaczej wyglądać, zmienił się nam tembr głosu. Oprócz tego dokonywały się też zmiany jakościowe - staliśmy się innymi osobami, inaczej zaczęliśmy przeżywać emocje i uczucia. I nie miało na to wpływu bycie w takiej czy innej szkole, w takiej czy innej sytuacji domowej. To była nasza wewnętrzna przemiana.

Podobnie jest z kryzysem wieku średniego. Zmiana jest niezależna od tego, co dzieje się w naszym życiu. Ona nie zaczeka, aż będziemy mieli dorosłe dzieci, stabilną sytuację finansową, ustatkujemy się w małżeństwie. Po prostu przyjdzie.

Łudzimy się, że skoro już raz przeszliśmy przez okres dojrzewania, umocowaliśmy w jakiś sposób naszą pozycję w świecie, to tak już będzie do końca. Nie. Wszystko jeszcze raz zostanie podważone. Mniej więcej w okolicach statystycznej połowy życia. I to jest trudne, bo około czterdziestki mamy już jakąś pewność, której nie ma nastolatek, że sprawdziliśmy się w rolach - matki, ojca, żony, pracownika, szefa etc., a jednak…

Tak jak w dziecku istnieje zalążek dorosłego człowieka i jego osobowości, z którą musi się skonfrontować w wieku 13-18 lat, tak samo jest z człowiekiem dorosłym. W pewnym momencie zaczyna się odzywać wszystko, co do tej pory było naszym ukrytym potencjałem. Nie wykorzystywaliśmy go, zajmując się walką o pozycję zawodową, pełnieniem ról społecznych, udowadnianiem sobie i światu, jacy jesteśmy świetni. Tym potencjałem mogą być bardzo różne rzeczy, dotyczące duchowości, talentów, potrzeb i pragnień. Dlatego bardzo często obserwujemy ludzi, którzy zbliżają się do czterdziestki, i choć życie mają ustawione, nagle zmieniają pracę, wyznanie, związki.

To akurat jest przejaw lęku i ucieczka od kryzysu, udawanie, że wszystko jest po staremu i że panujemy nad sytuacją. Mamy w tym względzie dobrze rozwinięte mechanizmy obrony. Niektórzy ludzie nie chcą się konfrontować ze swoimi niepokojami i uciekają do czasu, kiedy mieli dwadzieścia pięć lat i wiedzieli, kim są. Tamto było znane i oswojone. Natomiast przyszłość jest nieznana. Stąd te samochody wyścigowe, gadżety i stylizacje na nastolatków. Znów jesteśmy piękni i młodzi. Tyle że to udawanie ma katastrofalne skutki dla naszej psychiki. Kończy się nerwicą albo depresją.

Jeżeli myśleć o człowieku w kontekście przeciwieństw: introwertyk - ekstrawertyk, logicznie myślący - bardziej refleksyjny, to ze swoją osobowością umiejscawiamy się gdzieś na ich przecięciu. Do połowy życia działa to najczęściej jednostronnie - wiem, jaki jestem, wiem, czego chcę. Ale w okolicach środka życia zaczyna się do nas dobijać nasze przeciwieństwo, które też w nas tkwi. Ktoś, kto do tej pory był typem analityka, wzorem logicznego myślenia, nagle zaczyna odczuwać potrzebę tworzenia czegoś abstrakcyjnego, działania dla ludzi. Albo jeśli był biznesmenem, menedżerem firmy, to teraz marzy mu się podróż dookoła świata, najlepiej autostopem - wcale nie all inclusive, raczej zaplanowana samodzielnie, z nutką niewiadomej.

Kryzys bowiem uruchamia w nas powrót do pasji, które zarzuciliśmy w przeszłości, o realizacji których marzyliśmy albo na które nigdy nie było czasu. Myślę o inspiracjach artystycznych, takich jak muzyka, malowanie czy taniec. Ale także zmianach w życiu zawodowym, w którym co prawda nadal chcemy być aktywni, ale nagle staje się ważny także sens i autentyczne zaangażowanie w to, w co inwestujemy tyle czasu i energii, czyli własne życie.

To nie jest kwestia woli. Raczej tego, że do mniej więcej czterdziestego roku życia żyjemy naprawdę bardzo na zewnątrz, posługujemy się głównie logiczną świadomością, troszczymy się o "ja" społeczne, mało zaglądając w nas samych. A potem to, co stłumione, samo do nas przychodzi. Do tej pory chowaliśmy to, kierując się wymogami otoczenia, takiej czy innej roli społecznej, aż nagle pojawia się możliwość powiedzenia: w porządku, skoro to, co najważniejsze, zostało wykonane, teraz mogę zrealizować to, o co mi tak naprawdę chodzi.

Symptomów może być wiele, mogą występować w różnych konfiguracjach i natężeniu. Najbardziej typowe jest poczucie wypalenia zawodowego. Mam zawód, robię to, co lubię, a jednak czuję się nie na miejscu. Po drugie, mogą to być pytania o sens tego, co jeszcze niedawno było oczywiste, mojego miejsca w życiu, tego, z kim i co robię. To może być także spadek energii życiowej. Czujemy, że mniej możemy zrobić, że mniej nam się chce. To może być także nieskonkretyzowany niepokój objawiający się nagłymi zrywami emocjonalnymi. Czasem impulsem pchającym nas w kierunku zmian jest jakieś dramatyczne wydarzenie, np. śmierć rodziców albo choroba, która może prowadzić do utraty życia.

Mało rzeczy może nam wtedy pomóc. Zawodne jest nasze wszechstronne wykształcenie, nasza wiedza i dotychczasowe osiągnięcia. To dobrze widać na przykładzie systemu wartości, który w czasie kryzysu często staje się bezwzględny. Do tej pory byliśmy w stanie pójść na kompromis, a nagle któregoś dnia mówimy - nie mogę tak dalej.

Problem w tym, że o duchowość tutaj chodzi. Nawet jeśli jesteśmy religijni, spora część tej religijności jest skierowana na zewnątrz, na konkretne zachowania czy rytuały. To są drogowskazy naszych codziennych wyborów. Trzeba jednak pamiętać, że uniwersalna duchowość człowieka, niezależnie od wyznawanej przez niego religii, jest silnie zakorzeniona w podświadomości. Nie bez powodu odróżniająca nas od całego świata przyrody świadomość śmierci stała się podstawą innej naszej charakterystyki. Jako ludzie jesteśmy "poszukiwaczami sensu". Jeden z czołowych psychologów dwudziestego wieku Viktor Frankl twierdził, że odnalezienie sensu ma uzdrawiający wpływ na ludzką psychikę. Dzięki duchowości odkrywamy sens swojego życia i ustalamy rzeczywiste priorytety. Stąd też dopóki sfera duchowa nie stanie się scalającym centrum naszej osobowości, dopóty pozostajemy w dużym rozproszeniu.

Przeżywając kryzys wieku średniego, możemy od tej duchowości uciekać albo bardzo mocno w nią uciec - w sposób konstruktywny lub nie. Możemy wejść w mistycyzm, sektę lub zmianę religii.

Sensu życia. Brzmi to banalnie, ale o to chodzi.

Oczywiście, że nie. Tyle tylko, że w pewnym momencie przestaje nam wystarczać zbudowanie domu, zasadzenie drzewa i spłodzenie syna. Musimy się zmierzyć z pytaniami zasadniczymi: Po co jestem na świecie? Co powinienem zrobić? Czego szukam? To jest ta słynna Conradowska "smuga cienia", która domaga się integracji. Ten proces to ruch do wnętrza siebie. Już nie ma stwierdzeń: "Ja chcę coś mieć", "To jest moje", tylko padają pytania: "Kim jestem?", "Po co tu jestem?", "Dlaczego się tu znalazłem?".

Niektórzy uciekają przez resztę życia. Wieczni chłopcy, zawsze młode i wysportowane dziewczyny. Nie dojrzewają. Wypierają wszystko, co się w nich budzi, i często umierają rozgoryczeni i zagubieni. Bo życie nagle się skończyło, ktoś zgasił światło, a oni są zaskoczeni, że to już.

Problem polega na tym, że w stanie kryzysu chcielibyśmy otrzymać szybką i wyczerpującą odpowiedź. Najlepiej bardzo praktyczną. Stąd wizyty u księdza albo u terapeuty i pytania o to, co zmienić, żeby było dobrze. Tak się nie da. To musi w człowieku dojrzeć samodzielnie. Sami musimy zaakceptować zmianę. Stan kryzysowy to dialog ze sobą. W końcu to my nie możemy się ze sobą dogadać. To nam zaczynają przeszkadzać różne blokady, które umiejscowiły się w nas jeszcze w młodym wieku. To my zaczynamy nie akceptować dokonanych wyborów. I trudno nam przyjąć, że to jest proces, w którym sami musimy znaleźć odpowiedzi. Nikt za nas tego nie zrobi.

Żyjemy w bardzo niecierpliwych czasach, chcielibyśmy już i natychmiast.

Można tak powiedzieć. W końcu im więcej mamy lat, tym bardziej szansa na wykorzystanie zdolności maleje. Robimy się bardziej lękliwi, utrzymujemy pewne status quo. Trzymamy się iluzji, że tak, jak jest teraz, będzie zawsze, aż do śmierci w wieku lat osiemdziesięciu czy nawet dziewięćdziesięciu. Z drugiej strony nie chodzi o to, jak to nazwiemy - "stratą" czy "niewykorzystaną szansą". Ważniejsze jest, co z tym robimy. To znaczy, czy zanurzamy się w nurcie zmiany i staramy się płynąć, czy też stoimy ciągle na brzegu, wahając się i przeżywając wewnętrzne konflikty, męcząc znajomych i przyjaciół kolejnymi narzekaniami na życie, związek, pracę i dzieci.

Przypomina mi się pewna kobieta, z którą prowadziłam rozmowy w czasie, gdy przeżywała kryzys. Od lat czuła, że chce coś zmienić w swoim życiu zawodowym. Od 25. roku życia pracowała z dużym sukcesem w biznesie. Wiedziała, że choć jest świetna, to nie ma w niej pierwotnej pasji i poczucia "bycia na swoim miejscu". Przez kilka lat szukała swojej drogi - jeździła na rozmaite kursy doradztwa i pomocy psychologicznej, by w końcu trafić na metodę wspierania osób chorych na nowotwór. Od początku czuła, że to jest to. Potem zaczęła się walka z myślami - co ja zrobię? Jak ja i mój mąż poradzimy sobie z tym, że będę mniej zarabiać? Czy będę w tej nowej funkcji wystarczająco dobra? Czy podołam? Trochę to trwało, ale dziś ta 43-letnia kobieta jest na nowej drodze zawodowej, czuje się spełniona i szczęśliwa, rozwija się, uczy każdego dnia.

To oczywiście przykład - zawężony i jednostkowy, który pokazuje, że taki proces może się zakończyć pozytywnie.

Podobnie jak towarzyszymy nastolatkowi, uznając, że to, co się dzieje w jego życiu, jest w dużej mierze naturalne. Warto podkreślać pozytywny aspekt całego zamieszania, czyli to, że dzięki kryzysowi stajemy się pełnymi i dojrzałymi osobami. Złym doradcą jest panika, bo akurat w przypadku wieku średniego trzeba raczej pogodnie godzić się z pewnymi doświadczeniami, więcej słuchać siebie, zbliżać się do współmałżonka, zamiast się od niego oddalać. To jest też w gruncie rzeczy pierwszy moment, w którym możemy zaakceptować naszą niedoskonałość.

Dobrze to widać na przykładzie mężczyzn. Obok lęków związanych ze zmianą przeżywania samych siebie, często zdają sobie sprawę, że mają już swoje lata i na plecach czują oddech młodych wilków. Młodzi pracownicy są niebezpieczni, bo zaraz wygryzą nas ze stanowiska i nie zdążymy wykorzystać wszystkich swoich możliwości. Stąd się bierze klasyczny schemat mężczyzn uciekających w ramiona młodszych kobiet, które mają im dodać więcej energii, wigoru i siły. I znowu można na to patrzeć z dwóch stron - jako na mechanizm wyparcia lub jakiejś szansy. Skoro mężczyzna był do tej pory zdobywcą - czy to w sferze zawodowej, czy społecznej, to sam pełnił rolę młodego wilka. Ale teraz przyszedł moment, w którym pojawił się ktoś nowy, z kim oczywiście można się ścigać, ale na dłuższą metę nie ma to sensu. Po pierwsze, dlatego że nie ma się już tej energii, co na starcie, po drugie, dlatego że lepiej przejść na pozycję mentora wobec tych młodych ludzi, co w gruncie rzeczy jest naturalnym procesem.

Nie sądzę. Nikt nas nie uczy, że odczujemy kryzys w połowie życia. Stąd nasza świadomość nadchodzącej zmiany jest nikła. Mamy błogie poczucie, że to, co w życiu zbudowaliśmy, jest raz na zawsze, że nigdy tego nie zanegujemy, że wszystko pozostanie mniej więcej takie samo. Nasze umysły preferują ideę stałości i niezmienności. Kiedy jest nam źle, to chcemy, żeby się to jak najszybciej skończyło, ale jeśli jest nam dobrze, to pragniemy, by trwało jak najdłużej. Dlatego jesteśmy tak bezradni wobec naszych kryzysów. Przyszłość przychodzi zawsze za szybko, wtedy, kiedy nie jesteśmy na nią gotowi.

Chyba właśnie dlatego. I choć to tylko ludowe porzekadło, wyczuwamy, że kiedy dokona się w nas przełom połowy życia, będziemy mogli powiedzieć bez obaw - pewne rzeczy są mniej ważne, już nie muszę sobie nic udowadniać, a tym młodszym mogę otworzyć drzwi i powiedzieć - państwo przodem. I to jest piękne. Zauważmy, że wiele osób, które mają kryzys za sobą, mówi - nie chcę mieć znów dwudziestu lat, bo teraz naprawdę jestem szczęśliwy. •

Joanna Heidtman - doktor nauk humanistycznych, psycholog, socjolog, doradca personalny i trener motywacyjny. Kilkanaście lat pracowała na Uniwersytecie Jagiellońskim. Obecnie prowadzi indywidualne sesje doradcze oraz warsztaty i treningi dla grup. Opublikowała m.in. W zgodzie z sobą, w zgodzie z innymi. Mieszka w Warszawie. Prowadzi stronę www.heidtmanj.com

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Wszystko zostanie podważone
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.