Wygrajmy razem

Krzysztof Szczerski / "Dziennik Polski"

Sondaż TNS OBOP dotyczący tego, jak Polacy oceniają rok 2010, nie przyniósł zaskoczenia. Podobnie jak w minionych latach badani uznali, że był to dla nich rok "osobiście udany" (50 proc.), ale jednocześnie był to zły rok dla Polski (44 proc).

Ten rozdźwięk pomiędzy ocenami życia prywatnego i sfery publicznej niektórzy komentatorzy wyjaśniają stwierdzeniem o rzekomej "narodowej przywarze Polaków", która nakazuje nam tak ogólnie narzekać, ale gdy przyjdzie do oceny swojej własnej sytuacji, to okazuje się, że nie ma do tego powodów. Odrzucam ten typ argumentacji.

Wyniki sondaży nie dowodzą polskiej schizofrenii, lecz wskazują na to, że Polska to zarazem kraj względnego indywidualnego sukcesu i wielkiej zbiorowej porażki. Kraj, w którym coraz bardziej ekskluzywne samochody jeżdżą po coraz bardziej dziurawych drogach, gdzie nowoczesne telewizory odcinają od prądu walące się słupy energetyczne, gdzie eleganckie businesswomen marzną w stojących w polu nieogrzewanych pociągach, a ubodzy pacjenci w gigantycznych kolejkach czekają na wizyty u bogatych lekarzy.

Rok 2010 przyniósł wiele nowych przykładów pogarszającej się kondycji polskiego życia zbiorowego, państwa jako instytucji mającej służyć dobru wspólnemu i polityki rozumianej jako roztropna troska o owo dobro.

Po pierwsze, mogliśmy dostrzec jak na naszych oczach rozpada się publiczna infrastruktura. O ile jeszcze na początku roku państwo przestawało funkcjonować przy minus 20 stopniach (awarie wodociągów, sieci ciepłowniczych, energetycznych, kolei), o tyle pod koniec roku załamanie nastąpiło już przy minus 10, a dodatkowo sama kolej obróciła zmianę rozkładu jazdy w klęskę żywiołową. Letnie powodzie przyniosły dramatyczne obrazy ludzi zmagających się z żywiołem w warunkach porównywalnych z krajami Trzeciego Świata, gdzie rozpacz wyziera z oczu tych, którzy tracąc jedyną krowę tracą wszystko, a inni dramatycznie bronią nie tyle siebie, co huty szkła, bo to ostatni pracodawca w okolicy.

Na koniec roku okazało się, że nie powstanie wiele z planowanych dróg, a lista skreślonych nie jest tworzona w sposób racjonalny, tylko w oparciu o kalkulację najniższych odszkodowań za unieważnienie przetargów. A to wszystko ma miejsce w samym szczycie zapowiadanego boomu inwestycyjnego, związanego z największymi w historii środkami rozwojowymi na infrastrukturę, jakie Polska miała do dyspozycji, czyli funduszami strukturalnymi UE przyznanymi na lata 2007-2013. Jak to więc jest, że na ekranach telewizorów panie i panowie o znanych twarzach reklamują sukcesy tych funduszy, a jednocześnie po trzech latach ich wydatkowania infrastruktura jest w stanie rozpadu, plany budowy dróg są ograniczane, a jedyne osiągnięcie, które obecny rząd pozostawi następnym pokoleniom, to kilka wielkich stadionów piłkarskich wyglądających jak tymczasowo zaparkowane pojazdy kosmiczne pośród bieda-architektury, błotnistych dróg i podeptanych skwerów? Czy Polski naprawdę nie stać na wielkie projekty infrastrukturalne, na prawdziwą bazę do nowoczesnych badań naukowych, czy na rozwój przemysłu, który wytwarzałby innowacyjne produkty, a nie montował przywiezione części? Czy mamy poczucie, że wspólnie dokonujemy cywilizacyjnego skoku?

Po drugie, rok 2010 przyniósł zapaść sfery społecznej. Zapaść widoczna jest w dramatycznym stanie służby zdrowia, poddanej rynkowym eksperymentom, gdzie rządzi rozdający kontrakty NFZ, a nie dobro publiczne. Tylnymi drzwiami wprowadzono pod koniec roku dawny zamysł PO, tylko w zdegenerowanej formie: prywatne, nowopowstałe biznesy medyczne zostały hojnie obdarzone publicznymi środkami kosztem starych podmiotów publicznych, które przez to upadną i za rok środki publiczne będą transferowane do prywatnych kieszeni, bez pytania o preferencje pacjentów.

Społeczna sfera symboliczna to sfera komunikacji, języka i dialogu społecznego. W tym przypadku zaszły dwa niepokojące procesy: nastąpiła dalsza degeneracja części mediów, otwarcie porzucających rolę pośrednika między polityką i instytucjami państwa a obywatelem, a jednocześnie nastąpił dalszy rozrost propagandy, państwo się utajniło, stało mniej przejrzyste, a do polityki wkroczył język agresji, w czym czempionami okazali się politycy partii rządzącej. Najlepiej widać było te zjawiska w związku z tragedią smoleńską. Polacy z niedowierzaniem patrzyli jak z dnia na dzień wyszydzany i łapany w mediach na każdym drobnym potknięciu "mały Prezydent" stał się "szanowanym i po ludzku ciepłym śp. Prezydentem Lechem Kaczyńskim". Ta szokująca zmiana dowodziła jednego - przez większość kadencji prezydenta Kaczyńskiego znaczna część mediów nie była obiektywnym pośrednikiem między nim a obywatelami, tylko częścią opozycji politycznej wobec urzędującej Głowy Państwa. Co ciekawe, środowisko medialne nie przeprowadziło głębszej refleksji nad tym, jak było możliwe prowadzenie tak niezgodnej z etyką i standardami działalności, wręcz odwrotnie, aby "zatrzymać PiS", szybko wszystko zaczęło się od nowa, a potem nastąpił, pierwszy w Polsce po 1989 roku, politycznie motywowany mord na działaczu opozycyjnej partii...

Po trzecie, rok 2010 był, przede wszystkim, rokiem straszliwej tragedii państwowej. 10 kwietnia i to, co po nim nastąpiło, obnażyły słabość polskiego przywództwa politycznego i słabość państwa jako instytucji gwarantującej bezpieczeństwo. Polska po tragedii smoleńskiej, w wyniku błędów, ale i świadomych wyborów ludzi władzy, jest państwem, dla którego utrata, na terenie obcego kraju, Głowy Państwa, szefów sił zbrojnych, szefów ważnych instytucji publicznych, parlamentarzystów, postaci będących historycznymi symbolami jego najnowszych dziejów, nie oznaczała sygnału do pełnej, międzynarodowej i krajowej mobilizacji wszystkich sił w celu zabezpieczenia swoich suwerennych praw do dochodzenia prawdy o tym wydarzeniu oraz do uzyskania gwarancji swojej podmiotowości i statusu w relacjach międzynarodowych. Dlaczego?

Rok szansy

Gorzkie wspomnienie ubiegłego roku nie może prowadzić do poczucia bezradności. Powinno być lekcją, którą musimy przepracować wspólnie, razem, jako polityczna wspólnota, a nie zbiór lepiej lub gorzej radzących sobie w życiu codziennym jednostek. Nadszedł moment na refleksję, czy chcemy taką żywą wspólnotą być, czy zależy nam na podmiotowej modernizacji, w którym zaistniejemy razem, jako nowoczesny naród i nowoczesne społeczeństwo o własnych celach i ambicjach. Czy też każdy ucieknie do jednostkowej strategii sukcesu, a nasz rozwój będzie wypadkową indywidualnych egoizmów.

Ta druga droga prowadzi donikąd, o czym świadczy jeden szczególny element, który wyróżnia sondaż oceniający 2010 rok. Otóż wyraźna większość respondentów uznała, że w roku 2010 nie zaszły w ich życiu żadne zmiany a prawie połowa sądzi, że nic też nie zmieni się w najbliższej przyszłości. W połączeniu z zadowoleniem z prywatnej sytuacji, taki wynik to sygnał narastającej społecznej bierności (jestem szczęśliwy, że nic się nie zmienia) i braku ambitnych celów (cieszę się, że nic się u mnie nie wydarzy). Nie jest zatem tak, że jeśli postawimy na indywidualne ścieżki rozwoju, to popchnie to nas wszystkich do przodu. Bez przywództwa politycznego - rozumianego szeroko, jako kreowanie wspólnych celów - może się okazać, że duża część z nas wybierze drogę "małej stabilizacji", a wówczas także cały nasz rozwój gospodarczy, bazujący na wewnętrznym popycie, może się załamać. Nie wiadomo zatem, jak długo jeszcze będzie można stawiać na indywidualny sukces, jednocześnie degradując sferę zbiorową, wyprzedając resztki własności publicznej, różnymi sztuczkami księgowymi pudrując zły stan finansów państwa. Wbrew pozorom mówienie o potrzebie wspólnotowości i ambitnych celach narodowych to nie zajęcie dla pięknoduchów, lecz realny napęd rozwojowy, także współczesnego świata.

Dlatego po wyborach roku 2011 Polska albo będzie państwem odradzającej się wspólnoty politycznej, świadomej swych zbiorowych celów, albo nie będzie jej w ogóle.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Wygrajmy razem
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.