Żeby prawda naprawdę była prawdą

Zbigniew Nosowski / "Więź"

Rzadko się zdarza redaktorom, by cytowano i komentowano ich słowa ze wstępniaków. Mnie się to szczęście właśnie przydarzyło. W lipcowej WIĘZI, w editorialu, wyjaśniałem koncepcję bloku materiałów pod wspólnym tytułem Jaki plon "Złotych żniw". Ten krótki wywód przykuł uwagę polemistów, i to dużej klasy ekspertów.

Gwoli ścisłości trzeba przypomnieć, o co chodzi. Stwierdziłem w editorialu:

W sporach o przeszłość polsko-żydowską ujawniają się radykalne różnice w podejściu do historii. Niewątpliwie "kustosze narodowej niewinności" nie zrozumieją się z "tropicielami narodowej winy", świadomie rozbijającymi polskie samozadowolenie. Wydaje się, że oba te podejścia zdominowały całą debatę. Obie strony twierdzą, że występują w imię prawdy. Chodzi im jednak tylko o tę część prawdy, która potwierdza ich stanowisko.

Jan Grabowski pisał w poprzednim numerze WIĘZI:

Słowa red. Nosowskiego niemile mnie zdziwiły, gdyż bije z nich tzw. moral equivalence, czyli "równoznaczność moralna". Ot, ci mówią jedno, tamci ¬coś innego, a prawda leży zapewne gdzieś pośrodku - zdaje się sugerować redaktor.

Niestety, prawda nie leży pośrodku. Prawda leży w tysiącach płytkich (z reguły nieoznakowanych) mogił, którymi usłana jest polska prowincja. W mogiłach tych znajdują się szczątki polskich Żydów wymordowanych przez Polaków bądź też wydanych na śmierć przez Polaków w ręce polskich "granatowych" policjantów lub w ręce niemieckich żandarmów.

Grabowskiego wsparł Jacek Leociak, który w "Gazecie Wyborczej", przy okazji innej polemiki, zauważył:

Zbigniew Nosowski apeluje o przełamanie logiki skrajności reprezentowanej przez "kustoszy narodowej niewinności" i "tropicieli narodowej winy". Apel to szlachetny, ale oparty na błędnych przesłankach, że... prawda zawsze leży pośrodku. Odpowiada mu Jan Grabowski, pisząc, że jeśli chodzi o obrzeża Zagłady, prawda leży w mogiłach .

Co ciekawe, cytowane zdanie zainteresowało także Barbarę Engelking, która jednak nie oburzała się na wprowadzone przeze mnie kategorie, lecz stosując je - o ile rozumiem - potwierdziła moje obserwacje:

Jesteśmy bardziej przeciwnikami niż sojusznikami w tej dyskusji, mamy bowiem zupełnie inne motywacje, potrzeby, cele oraz poglądy na świat. Spór wydaje się fundamentalny, dotyczy bowiem naszej tożsamości, poczucia własnej wartości, wizerunku Polski i polskości. Niewątpliwie "kustosze narodowej niewinności" nie zrozumieją się z "tropicielami narodowej winy", w grę wchodzi bowiem raczej psychologia i polityka, a nie prawda.

Moralny szantaż?

Polemiczne uwagi Grabowskiego i Leociaka częściowo, jak mi się wydaje, wynikają z nieporozumienia. Ale tylko częściowo.

Nieporozumienie polega na tym, że obaj panowie doszukali się w mojej - naszkicowanej zaledwie typologii - równoznaczności moralnej i przekonania, że prawda leży pośrodku. A przecież nigdzie nie twierdziłem, że prawda leży "pośrodku", tym bardziej "zawsze". Opis, że we współczesnej Polsce dominują dwa sposoby podejścia do historii polsko-żydowskiej - "kustosze narodowej niewinności" i "tropiciele narodowej winy" - nie oznacza też przyznawania im takiej samej rangi moralnej. Oznacza co innego: dostrzeżenie, że obie skrajne narracje potrzebują siebie nawzajem; żal, że żaden inny nurt myślenia nie potrafił skutecznie przebić się do szerszej opinii publicznej; nadzieję, że można tę sytuację zmienić poprzez rzeczową rozmowę na argumenty. Powtórzę tu inny fragment lipcowego editorialu:

Warto przełamać logikę zderzania skrajności (uwielbiają ją, niestety, współczesne media). Może spokojne skupienie na faktach i wysiłek ich zrozumienia pozwolą pełniej poznać prawdę - dostrzec, że w naszej przeszłości było i bohaterstwo, i podłość; i Westerplatte, i Jedwabne; i złote serca Sprawiedliwych, i "złote żniwa"? Że i jedno, i drugie powinno być częścią składową naszej świadomości zbiorowej? Nie jedno przeciw drugiemu - np. troska o Sprawiedliwych przeciwko książkom Grossa czy odwrotnie - lecz jedno i drugie razem.

Reakcja Jana Grabowskiego potwierdza, niestety, moje obawy. Autor Judenjagd gwałtownie argumentuje, że prawda leży nie pośrodku, lecz w tysiącach mogił, w których "znajdują się szczątki polskich Żydów wymordowanych przez Polaków bądź też wydanych na śmierć przez Polaków".

Takie stawianie sprawy odbieram jako moralny szantaż. Wobec takiego dictum jakakolwiek próba nawet delikatnej polemiki będzie bowiem oznaczała w oczach prof. Grabowskiego szarganie pamięci niewinnych ofiar Holokaustu. Wystarczy stwierdzić, że w tych grobach leży część prawdy, bardzo ważna i często nieznana, ale tylko część; że jakaś część prawdy leży również gdzie indziej (np. w grobach tych Polaków, którzy zostali zamordowani za pomaganie Żydom); że część prawdy nie leży w żadnych grobach, lecz, Bogu dzięki, nadal żyje: w Polsce, Izraelu, USA, Kanadzie, Australii, Szwecji, Francji czy gdziekolwiek indziej…

Nie rozumiem takiego podejścia do historii, zwłaszcza u badacza, który - jak Grabowski - potrafi tygodniami mozolnie przedzierać się przez archiwa w poszukiwaniu prawdy, spotykając tam zapewne całą paletę ludzkich postaw. Co sprawia, że w publicystyce ten sam autor upraszczająco sprowadza te różne postawy do jednej? A może jest rzeczywiście przekonany, że całą prawdę o "obrzeżach Zagłady" można sprowadzić do tych mogił? Wtedy jego argumentacja nie byłaby szantażem.

Problem ten nie dotyczy oczywiście tylko Jana Grabowskiego. O wiele wyraźniej atmosfera moralnego szantażu widoczna jest wokół publikacji Jana Tomasza Grossa. Każda z dominujących stron dyskursu podchodzi do tych książek inaczej. "Kustosze narodowej niewinności" świętym oburzeniem reagują na każdą pozytywną opinię o twórczości autora Sąsiadów, wpychając automatycznie jej wyraziciela do grona stronników Grossa, czyli do obozu zdrady narodowej. "Tropiciele narodowej winy" natomiast w każdej uwadze krytycznej widzą przyłączenie się do katoendeckiego chóru prowadzącego Grossa na szafot. Pierwsze z tych zjawisk jest dobrze znane i opisane, warto więc bliżej przyjrzeć się drugiemu, a raczej jego konsekwencjom.

W rozmowie ze mną Adam Michnik przyznał, że trudno mu publicznie mówić o różnicach, jakie występują między nim a Grossem - nie tylko dlatego, że są przyjaciółmi. Michnik nie jest jedyną osobą, która ma podobny problem, lecz on w końcu zdecydował się o tych różnicach opowiedzieć . Od części osób zapraszanych do redakcyjnej ankiety Jakie żniwa? otrzymywaliśmy natomiast odpowiedzi odmowne z charakterystycznym uzasadnieniem. Cytuję jedno z nich: "Mam do książek Grossa stosunek ambiwalentny, ale od Sąsiadów nie napisałem ani słowa, bo uważałem zarazem, że jego eseje odgrywają bardzo ważną rolę. Muszę pewien czas jeszcze dojrzewać, aby coś napisać". Ktoś inny wyraził to prościej: "nie chcę być z Jerzym Robertem Nowakiem przeciwko Grossowi".

Takie odpowiedzi trzeba oczywiście szanować, ale ich obecność - i to w ustach wybitnych intelektualistów, niebojących się kiedy indziej wypowiadania prawd niepopularnych - świadczy, że debata wokół Złotych żniw nie była w pełni rzetelna. Pewne osoby nie zabierały w niej głosu z obawy, aby ich krytyczne uwagi wobec książki nie zostały wykorzystane przeciwko autorowi, a także im samym. Nie takie sytuacje zapewne miała na myśli Barbara Engelking, stawiając tezę, że zbyt często w grę wchodzi "raczej psychologia i polityka, a nie prawda“ - ale fakty te potwierdzają obserwację szefowej Centrum Badań nad Zagładą Żydów.

Sam autor Strachu sytuacji nie ułatwia, gdyż uczestnicząc w polemikach, nie podejmuje wątków dla siebie mniej wygodnych. Wybiera sobie polemistów, którym odpowiada, a innych przemilcza. Tak się zazwyczaj składa, że przemilcza tych, z którymi byłoby mu trudniej się zmierzyć.

Również odpowiedź prof. Grossa opublikowana w poprzednim numerze WIĘZI potwierdza powyższe uwagi. Tekst ten miał być odpowiedzią na publikacje w lipcowym numerze naszego pisma. Gross postanowił jednak - nie wiedzieć czemu - "odnieść się do zarzutów powtarzanych na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat" pod jego adresem, a za jedyne "dwie w miarę rzeczowe polemiki" wokół swoich książek uznał spory z Tomaszem Strzemboszem i Tomaszem Szarotą. Dzięki tym zabiegom udało się mu przemilczeć choćby ciekawe komentarze, jakie wobec jego ostatniej książki wypowiedzieli na tych łamach autorzy niewątpliwie uznający winy Polaków wobec Żydów, ale (w różnej mierze) krytyczni wobec jego pisarstwa, jak m.in.: Władysław Bartoszewski, Adam Michnik, Bożena Szaynok, Paweł Machcewicz, Piotr M.A. Cywiński czy Sebastian Duda. Czyżby to nie były rzeczowe polemiki?

Zachęcam więc prof. Grossa: łamy WIĘZI nadal stoją otworem, naprawdę chcemy tu poważnie rozmawiać o bardzo ważnych sprawach. Chodzi nam bowiem nie o co innego niż - jak sformułował to Adam Michnik - "żeby prawda naprawdę była prawdą. To znaczy, żeby obejmowała i dobro, i zło, które się ludziom przydarza" .

Wybrana przez Jana Tomasza Grossa w ostatnich latach metoda publicystyki historycznej oparta jest na prowokacji i, jak trafnie to określił Stanisław Krajewski, terapii szokowej. Ma to swoje zalety - głównie skuteczność w przebiciu się z przesłaniem do szerokiej opinii publicznej. Ma jednak również wady. Posługując się tą metodą, jedną ręką przybliża się Polaków do prawdy o przeszłości, a drugą oddala. Zastosowane przejaskrawienia nie są przecież wiernym przedstawieniem rzeczywistości - lecz właśnie przejaskrawieniami. Wnioski zbyt daleko idące nie są wnioskami słusznymi - lecz właśnie zbyt daleko idącymi. Przesadzone uogólnienia nie są prawdziwe - lecz właśnie przesadzone.

Medium is the message. Przejaskrawienia nie mogą być wiarygodne, a świadoma prowokacja w oskarżeniu wywołuje przesadne reakcje obronne. Dlatego zdecydowanie wolę taki rodzaj opowieści o historii, w których nie będzie świadomej prowokacji, zaplanowanej przesady, krzywdzących uogólnień i zniekształcających przejaskrawień. Wolę dzieła nie oskarżycielskie, lecz sprawiedliwe. Śmiem twierdzić, że one są bardziej prawdziwe - przez to, że mniej jednostronne.

I wreszcie ostatnia sprawa. W swoim tekście J.T. Gross dementuje moje stwierdzenie, że punktem wyjścia Złotych żniw była jego polemika z tezą Władysława Bartoszewskiego, że dla uratowania jednego Żyda potrzeba było wysiłków co najmniej dziesięciorga Polaków. Zaskakuje mnie krótka pamięć profesora Princeton. Przecież ta jego myśl to autoryzowana wypowiedź z pierwszego artykułu w "Tygodniku Powszechnym", który zapowiadał ukazanie się w Polsce Złotych żniw i rozpętał burzliwą dyskusję wokół książki wówczas jeszcze prawie całkowicie nieznanej. Czytamy w tekście Michała Olszewskiego:

- Do słynnego zdania Bartoszewskiego, że uratowanie jednego Żyda było możliwe dzięki dziesięciu Polakom, dodałbym kolejne: zamordowanie jednego Żyda nie byłoby możliwe bez współpracy wielu osób - mówi autor "Złotych żniw" .

Zdanie to było potem wielokrotnie cytowane w dyskusjach wokół książki. Ani razu nie spotkałem się z dementi Jana Tomasza Grossa czy zarzutem, że Olszewski wymyślił sobie tę jego wypowiedź. Trudno więc nie uznać, że obecne dementi jest wypieraniem się własnych słów. Nie jest to zabieg podnoszący jakość debaty publicznej, zwłaszcza jeśli jej celem ma być odkrywanie pełnej prawdy. Nie tego należałoby oczekiwać od najpopularniejszego obecnie polskiego pisarza historycznego i autora pragnącego poruszać sumienia.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Żeby prawda naprawdę była prawdą
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.