Zgoda buduje, czyli razem na Tuska?
Zwycięstwo Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich nie zamyka żadnego istotnego etapu w polskiej polityce. Przeciwnie, otwiera ono pole dla kolejnych politycznych rozgrywek. Niektóre z nich mogą być zaskakujące.
Po pierwsze, Donald Tusk wreszcie może mieć realnego konkurenta we własnych szeregach. Nie wiadomo, czy jako prezydent Bronisław Komorowski zechce stworzyć alternatywny ośrodek władzy w PO względem premiera i jego otoczenia. Konkurenci zarzucają mu przecież, że będzie prezydentem niesamodzielnym, wykonującym zlecenia polityczne Tuska. Ma za tym przemawiać choćby dotychczasowa kariera Komorowskiego, który przez lata - mimo zajmowania kilku istotnych stanowisk i przejścia przez szeregi paru partii - nie dorobił się zaplecza, jakie posiadają kluczowi politycy PO. Nie wykazywał się też nadmierną aktywnością polityczną i nie dał się poznać jako sprawny uczestnik kuluarowych rozgrywek, znacznie ustępując w tym względzie zarówno Donaldowi Tuskowi i Grzegorzowi Schetynie, jak też kilku innym działaczom Platformy. Dlatego nie jest postrzegany jako zagrożenie dla premiera - nie tylko przez komentatorów, a być może również przez samego Tuska. Czy jednak ten ostatni może naprawdę spać spokojnie?
Trudno przesądzać, co zrobi Komorowski. Nie wiemy, czy wygranie wyborów prezydenckich wyznacza kres jego ambicji politycznych i czy starczyłoby mu talentów, gdyby postanowił zagrać o coś więcej - o realne przywództwo w obecnie najsilniejszym i - przynajmniej do najbliższych wyborów - rządzącym ugrupowaniu. Z pewnością jednak zyskał instrumenty, jakich nie miał dotąd ani w partii, ani w Sejmie. Są one przy tym bardzo prozaiczne i wymagają jedynie roztropnej polityki personalnej; nie zależą też formalnie od nikogo, wynikają bowiem z konstytucyjnych uprawnień prezydenta, ale także jego specyficznej roli jako... pracodawcy. Kluczowa dla włączenia się Komorowskiego jako jednego z głównych rozgrywających w wewnątrzpartyjną rywalizację jest możliwość zatrudnienia w Kancelarii Prezydenta wielu działaczy PO, niezadowolonych z powodu pominięcia w dotychczasowych rozdaniach stanowisk przez premiera, a niekiedy przez niego wręcz z tych stanowisk usuniętych. Prezydent wskazuje też nominatów do wielu istotnych instytucji, a z zasiadania w nich wynikają: prestiż, wpływy i pieniądze. To klasyczny sposób budowy zaplecza politycznego. Prezydentura daje ponadto pięcioletnią perspektywę ochrony wpływów swoich współpracowników. Wybory parlamentarne Platforma może natomiast przegrać już za rok. Niewykluczone zatem, że w 2011 roku - jakkolwiek teraz może się to wydawać paradoksalne, zważywszy na rolę Tuska w jego kampanii - to Bronisław Komorowski będzie mężem opatrznościowym PO. Zarazem, jeśli nie odnajdzie się w nowej roli, może być jej poważnym obciążeniem, co dodatkowo wzmocniłoby konflikt w partii. Rywalizacja o przywództwo w Platformie nabierze w każdym wypadku tempa, szczególnie że nałoży się na dotychczasowe konflikty (np. premiera z Grzegorzem Schetyną). Dekompozycja partii po wygranych wyborach prezydenckich jest więc scenariuszem bynajmniej nie tak zaskakującym, jak by się mogło wydawać.
Sytuacja w Prawie i Sprawiedliwości jest bardziej klarowna. Jarosław Kaczyński osiągnął na tyle dobry wynik, że realne stały się plany pokonania Platformy w wyborach samorządowych, a zwłaszcza parlamentarnych. Wciąż ma on duży elektorat negatywny, ale odzyskał zdolność wygrywania wyborów. Kluczem do tego jest ugruntowanie jego przywództwa w partii, oraz samej partii na prawicy. W szerokiej formule obozu wyborczego Kaczyńskiego znalazły się różne środowiska, podobnie jak w najlepszym dla PiS roku 2005. Niektóre z nich wsparły go entuzjastycznie, inne z politycznej i ideowej kalkulacji. Niemniej perspektywa odsunięcia PO od władzy jest obecnie realna wyłącznie w wykonaniu PiS i jego lidera. Dlatego nawet trudne do zaakceptowania dla części jego potencjalnego elektoratu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o PRL, Edwardzie Gierku, postkomunistach, nie powinny mieć dużego znaczenia dla dalszego zwierania szeregów, choć pozostaną dla wielu nieprzyjemnym i niepotrzebnym zgrzytem.
Oczywiście, niejeden zwolennik PiS zadaje teraz pytanie, czy skoro w tak krótkim czasie można było nadrobić tak dużą stratę do PO, to czy znaczy to, że przez wiele miesięcy partia była - przynajmniej wizerunkowo - źle kierowana? Nie będą jednak stąd płynęły wnioski o rozliczenie przywódcy. Te byłyby bardzo prawdopodobne, gdyby poniósł klęskę (np. przegrał w pierwszej turze, albo w drugiej wyraźną różnicą głosów). Podobnie więc jak dla tych ludzi w PO, którzy są niezadowoleni z hegemonii Donalda Tuska i jego ludzi, jedyną alternatywą staje się Bronisław Komorowski, tak dla Polaków niezadowolonych z rządów Platformy jedyną alternatywą na ich przerwanie jest Jarosław Kaczyński i jego partia.
Co na to Tusk?
Czyżby zatem wynik wyborów najbardziej skomplikował życie Donaldowi Tuskowi? Ma on na pewno poważnego konkurenta w walce o władzę w państwie. Może zyskać realnego rywala we własnej partii. Ów potencjalny wewnątrzpartyjny konkurent utrudnił już życie premierowi, gdyż złożone przez niego w kampanii obietnice nie dają się pogodzić z pro-modernizacyjnym wizerunkiem, jaki próbuje - nie bez powodzenia - wykreować sobie Donald Tusk. Wcale nie jest wykluczone, że niektóre z nich nie były uzgadniane z premierem i jego ludźmi, a przecież idą na konto całej partii, nie tylko prezydenta z jej szeregów. Zakłada się, co prawda, że i tak rząd PO nie zaryzykuje daleko idących zmian, gdyż nie jest do nich przygotowany i zna społeczną cenę reform. Zwłaszcza skokowy wzrost poparcia dla PiS i wynikające z niego widmo przegranej w 2011 roku, może skutecznie powstrzymać reformatorskie plany, nawet jeśli faktycznie łączone one były dotąd z zajęciem pałacu prezydenckiego przez prezydenta z Platformy. Tyle tylko, że jawnie bierny lub pozorujący działania rząd może okazać się mało wiarygodny dla tych Polaków, którzy wsparli w ostatnich wyborach Komorowskiego nie z sympatii dla niego, ani nie z niechęci do Kaczyńskiego, lecz z nadziei, że teraz oto zacznie się modernizacja, którą Tusk już dawno temu zapowiedział. I to nie modernizacja kulturowa, ale daleko idące zmiany w strukturach państwa, systemie władzy, gospodarce.
Donald Tusk przez najbliższe miesiące będzie zatem w znacznie gorszym położeniu niż Bronisław Komorowski; odpowiada za realne rządzenie i nie ma już wiarygodnych wymówek, że ktoś mu jest w stanie skutecznie je utrudnić. Jeśli prezydent Komorowski zechce to wykorzystać dla przygotowania swej pozycji przed ewentualnym przejęciem władzy w PO po przegranych wyborach parlamentarnych, możliwości premiera, aby się temu przeciwstawić, nie będą duże. Otwarty konflikt byłby dużo groźniejszy dla szefa rządu, którego poparcie niebawem zostanie poddane demokratycznej weryfikacji w wyborach, niż dla prezydenta, właśnie wybranego na pięcioletnią kadencję.
Skomplikowana sytuacja powyborcza stanowi punkt wyjścia do wielu potencjalnie zaskakujących rozgrywek, które mogą wstrząsnąć polską polityką w najbliższych miesiącach. Karkołomnym byłoby zapewne, póki co, snucie scenariusza, w którym PiS zawiązałoby (w ciszy gabinetów) taktyczny sojusz z otoczeniem Bronisława Komorowskiego, wymierzony w Donalda Tuska - choć polityka zna nie takie kombinacje. Bezsprzecznie jednak, będzie ciekawie.
Skomentuj artykuł