Zwycięstwo o włos
Wbrew obawom licznego grona sceptyków eksperyment pod tytułem „wybory prezydenckie w czasie wakacji” okazały się całkiem udanym pomysłem. Polacy nie rozjechali się masowo na kanikułę (uczyniło tak niecałe sześć procent głosujących), a jeśli już wyjeżdżali, to zaopatrywali się w zaświadczenia do głosowania i karnie odwiedzali lokale wyborcze. Symptomatyczne jest zresztą, że rekordy frekwencji przy wyborczych urnach notowano właśnie w najpopularniejszych górskich i nadmorskich miejscowościach wypoczynkowych.
O dziwo frekwencja w drugiej turze wyborów prezydenckich była nawet wyższa niż w jej pierwszej odsłonie, przekraczając liczbę 55 proc. uprawnionych do głosownia. Daleko nam jednak nadal do tych państw, gdzie frekwencja poniżej siedemdziesięciu procentów uznawana jest za objaw poważnego kryzysu demokracji i przyczynek do alarmistycznych dyskusji na temat spadku obywatelskiego zaufania do państwa.
Wyborcze koło puszczone w ruch w 2005 roku zatoczyło pełny obrót, ale nie wróciło do pozycji wyjściowej. Zasada pozostała co prawda ta sama, zmieniła się jednak obsada przy sterze: wtedy pełnią władzy mógł się cieszyć PiS, teraz urząd prezydenta oraz rządowe ławy znajdują się już w rękach Platformy Obywatelskiej. Nasz premier, nasz prezydent – to zawsze oznacza ogromny sukces zwycięzców. Od tej pory nikt i nic nie będzie już przeszkadzało PO w swobodnym rządzeniu krajem na swoją modłę, przynajmniej do czasu przyszłorocznych wyborów parlamentarnych.
Oczywiście, znajdą się i tacy, którzy nie bez pewnej racji stwierdzą, że Platforma znajdzie się tym samym na widelcu wyborców i nie będzie mogła zasłaniać się więcej obstrukcją ze strony prezydenta z opozycji. Tym samym wszystkie działania i zaniechania pójdą bezpośrednio na konto PO.
Zysk płynący z posiadania pełni władzy jest jednak bez wątpienia znacznie większy. W kolejce do uchwalenia czeka wszak kilkanaście ustaw, zawetowanych w swoim czasie przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, m.in. ustawa zdrowotna, ustawa medialna, być może również ordynacja wyborcza i parę innych pomysłów PO, które zostaną teraz wyciągnięte ze sławetnej marszałkowskiej zamrażarki.
Największe emocje w szeregach PO wzbudza jednak zupełnie inna kwestia: czy Donaldowi Tuskowi urósł w osobie Bronisława Komorowskiego realny konkurent do partyjnego rządu dusz? Wydaje się, że chyba jednak nie. I nie chodzi tu już nawet o fakt, że Komorowski musi zrzec się członkostwa w PO i przynajmniej formalnie przeistoczyć się w „apartyjnego” pierwszego obywatela Rzeczypospolitej. Możliwość detronizacji obecnego lidera Platformy przekreślona została przede wszystkim przez kiepski styl, w jakim Komorowski sięgnął po wyborczą wiktorię. Nie czarujmy się, kampania kandydata PO była przeraźliwie słaba, a on sam okazał się wyjątkowo bezbarwnym, opornym na pijarowskie zagrywki, za to notującym wpadkę za wpadką pretendentem do prezydenckiego urzędu. Tym samym potwierdził opinię polityka z drugiego szeregu, który nie ma wystarczających cech przywódczych i osobowościowych, by wybić się na polityczną „niepodległość”. Słabość Komorowskiego widać było nawet w jego powyborczym przemówieniu, pełnym bezbarwnych komunałów w stylu: „Chciałem podziękować tym wszystkim, którzy pracowali na to, aby polska demokracja mogła powiedzieć z dumą – wygrałam”.
Prawdziwym zwycięzcą tych wyborów wydaje się więc być Donald Tusk, któremu udało się osiągnąć wszystko, co sobie zamierzył: PO poszerzyła do maksymalnych rozmiarów sferę wpływów, obsadzając wszystkie najważniejsze przyczółki władzy, a sam premier wzmocnił swoje partyjne przywództwo oraz pozycję faktycznej osoby numer jeden w państwie.
Czy nowy prezydent może liczyć na współpracę ze swoim niedawnym głównym rywalem i jego politycznym zapleczem? Z pozoru pewne powody do takiego optymizmu mógłby dawać przebieg tegorocznej kampanii prezydenckiej, w której obyło się bez przebijania przeciwnika osinowymi kołkami i wyciągania brudnych haków. A przecież nie brakowało ludzi, którzy wieszczyli, że będą to najbardziej brutalne wybory po 1989 roku i to mimo piętna, jakie na naszej scenie politycznej wyryła smoleńska tragedia. Stało się jednak inaczej. Ale to nie znaczy wcale, że międzypartyjne animozje osłabły i stały się letnimi sporami o pietruszkę. O co to, to nie, one są nadal bardzo silne, tyle tylko, że zostały wygłuszone na czas kampanii - głównie po stronie obozu Jarosława Kaczyńskiego. I dlatego współpraca obu zwaśnionych stron, czy wręcz dwóch przepołowionych części naszego kraju, nie wydaje się możliwa w żadnej przewidywalnej perspektywie czasu.
Z punktu widzenia Prawa i Sprawiedliwości być może nawet lepiej się stało, że Kaczyński nie wygrał tych wyborów. Bo PiS to Kaczyński – co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości. I doprawdy trudno sobie wyobrazić, jak mogłaby wyglądać ta partia bez swojego charyzmatycznego przywódcy, nawet przy założeniu, że Kaczyński kieruje nią na odległość z prezydenckiego fotela. Od początku rację mieli więc ci, którzy mówili, że kampania szefa PiS obliczona jest na podciągniecie partyjnego wyniku przed jesiennymi wyborami samorządowymi, a zwłaszcza w obliczu przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. Sam Kaczyński po ogłoszeniu pierwszych sondażowych wyników powyborczych również odwoływał się do retoryki „długiego marszu”: - Musimy być nadal zmobilizowani (…). Musimy pamiętać, że aby zwyciężyć, trzeba pamiętać o maksymie Józefa Piłsudskiego: „zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska, być zwyciężonym, a nie ulec to zwycięstwo”- mówił do swoich zwolenników.
Z pewnością Kaczyńskiemu udało się podczas tegorocznej kampanii prezydenckiej nie tylko odświeżyć własny wizerunek, ale także przeczyścić pierwsze szeregi partyjne, dzięki czemu zbudował sobie zupełnie nowe, mniej kostyczne od poprzedniego zaplecze najbliższych współpracowników. W efekcie czego, w ciągu bardzo krótkiego okresu czasu zdołał niemal odwrócić słupki poparcia, które jeszcze kilka tygodni temu wskazywały na zdecydowane zwycięstwo Bronisława Komorowskiego w drugiej turze wyborów.
Praktyka pokazuje jednak, że znacznie łatwiej zdobyć spore poparcie - zwłaszcza gdy narasta ono kaskadowo w ciągu krótkiej kampanii wyborczej - niż przekuć je w stały, przewidywalny i niepoddający się koniunkturalnym wahaniom elektorat. Czy zatem Kaczyński zdoła utrzymać obecne poparcie prezydenckie?
Jednak najważniejsze pytanie, jakie pojawi się w ciągu najbliższych miesięcy, brzmi: co stanie się teraz, po faktycznym zakończeniu smoleńskiej żałoby? Bo to, że sprawa katastrofy w Smoleńsku powróci, możemy zakładać niemal w ciemno. Dał temu wyraz sam Jarosław Kaczyński: - To wielkie zadanie, które jest przed nami, zawiesiliśmy na czas kampanii. Musimy uzyskać odpowiedź, w każdym wymiarze moralnym, politycznym i tym prawnym - oznajmił szef PiS.
Skomentuj artykuł