Gdy piszę ikonę, Chrystus posługuje się taką nędzą jak mój pędzel

(fot. GOKiS Tokarnia / youtube.com)
Jacek Siepsiak SJ / Marcin Świąder OFMCap

"Wielokrotnie (...) przekonywałem się, że dotykając tych ostatnich, dotyka się Chrystusa, i że są momenty, kiedy Go w nich odkrywamy. Nie tylko wtedy gdy jest to oczywiste, ale także wówczas kiedy się to wydaje zupełnie niemożliwe. Bo ci, którzy patrzyli na ukrzyżowanego Jezusa, też nie widzieli w Nim Syna Bożego" - mówi malarz ikon.

Z Marcinem Świądrem OFMCap, ikonografem, rozmawia Jacek Siepsiak SJ.

Jacek Siepsiak SJ: Od kilkunastu lat zajmuje się Brat ikonami, które tworzy się według ściśle określonego wzorca – taka jest filozofia ikony. Czy wzorzec się wypełnia w ikonie, czy jest tylko drogowskazem? Czy ikona w pełni pokazuje Chrystusa, Matkę Bożą, świętego?

Marcin Świąder OFMCap: Trzeba pamiętać, że ikona bardzo mocno osadzona jest w nurcie filozofii platońskiej. To podstawa w myśleniu o niej. W skrócie: Platon zakładał, że są pewne idee, do których nie mamy bezpośredniego dostępu, a które jedynie się nam w jakimś sensie „udzielają”. To, co widzimy w świecie, jest tylko jakąś formą egzemplifikacji tych idei. Takie filozoficzne myślenie łatwo było przenieść na grunt ikony, bo ikona jest formą zaglądania do nieba. Zaglądania w świat realny, ale jednak bardzo od nas odległy. I każda praca zdecydowanie jest próbą docierania do tego wzorca. A ponieważ to wzorzec osobowy, ikona staje się poszukiwaniem relacji z tą osobą. Jednocześnie przekazuje treści teologiczne, duchowe, odkrywa różne aspekty wiary chrześcijańskiej, ale też egzystencjalnie je interpretuje. Nawet cierpienie staje się w niej przebóstwione i sensowne.

DEON.PL POLECA

Twórcy ikon różnie podchodzą do tego ikonograficznego kanonu. Prawosławni – przeważnie bardzo rygorystycznie, grekokatolicy raczej poszukują niż odtwarzają wzory kanoniczne, na Zachodzie zaś w podejściu do kanonu panuje – powiedziałbym – wręcz nieograniczona wolność, co zresztą nie zawsze jest na korzyść powstających prac. To oczywiście uproszczone spojrzenie, dotyczące jakichś tendencji.

Jakie jest Brata podejście?

W mojej twórczości na dziś fundamentalną postacią, do której się odnoszę, jest profesor Jerzy Nowosielski. W prawosławne podejście do kanonu potrafił on włączyć pewne aspekty sztuki współczesnej, jeśli chodzi o formę, kolor itd. Do tematów ikonograficznych podchodził w sposób absolutnie oryginalny, naznaczony poszukiwaniem i tęsknotą za Chrystusem ukrytym. W pewnym sensie cały czas mamy z Nim relację – w Nim poruszamy się, żyjemy i jesteśmy (por. Dz 17,28). U Nowosielskiego widoczna jest ogromna tęsknota za spotkaniem egzystencjalnym z tą Tajemnicą. Dlatego wielu nazywa jego sztukę egzystencjalizmem eschatologicznym albo próbą wchodzenia przez tworzone obrazy w relację z misterium obecności Boga.

Oczywiście nie robię żadnych kopii jego ikon. Uważam, że pozostawił pewien kanon plastyczny, jakiś rodzaj alfabetu, który dziś niestety niewielu rozwija. Twórcy zawsze oczekują, że będą oryginalni, a ich dzieła staną się kamieniem milowym w historii sztuki. Taka pokusa zawsze się pojawia, również wśród ikonopisów. Noszę w sobie jednak przekonanie, że jeśli mamy do czynienia z jakimś autentycznym charyzmatem, to warto go rozwijać, by mógł dalej oddziaływać. A jestem pewien, że to, co robił Nowosielski, jeśli chodzi o ikonografię, to nieoceniony charyzmat, dar dla Kościoła, a dziś ogromna pomoc w ewangelizacji. To forma przekazywania słowa Bożego, sposób budowania relacji między człowiekiem a Panem Bogiem, sposób, w jaki Nowosielski pokazuje tę relację za pomocą obrazu, jest niesłychanie nośny. Wiadomo, że Profesor miał swoje zmagania, pod względem moralnym jego życie nie było kryształem, ale kiedy w kręgach ateistycznych mówił o Chrystusie, to po prostu wszyscy z zadziwieniem go słuchali. Był prawdziwym świadkiem wcielenia.

Dziś wielu ludzi ma ogromne problemy, by myśleć o Panu Bogu w sposób osobowy i bezpośredni. Ikona pomaga zbliżyć się do Jezusa Chrystusa i chrześcijaństwa, w czasach, kiedy wielu kwestionuje objawienie chrześcijańskie, chrześcijańską antropologię, antropologię biblijną – i z tego powodu mamy ogromne zamieszanie, również w Kościele. Myślę, że ikona jest formą, która to porządkuje. Już na samym początku pracy. Bo najpierw nakłada się ciemne kolory – ja mówię wówczas swoim uczniom, by myśleli o swojej słabości, niemocy, egzystencjalnej kruchości, kondycji po grzechu pierworodnym. Później na te ciemne barwy nakłada się warstwami coraz jaśniejsze, aż do blików, czyli rozjaśnień, które wyobrażają światło niestworzone.

Tworzenie ikon to rzeczywiście długotrwały proces.

Owszem, jest bardzo mozolny. Z tego procesu ikona dopiero się wyłania. Powiedziałbym, że to bardzo katechumenalne, niczym wychodzenie po drugiej stronie sadzawki chrzcielnej. Dla mnie to kenoza, uświadomienie sobie, że Chrystus się wcielił i dlaczego się wcielił. Szkoła franciszkańska z bł. Janem Dunsem Szkotem na czele mówi, że Chrystus i tak by się wcielił, nawet gdyby człowiek nie upadł. Pytanie, czy gdyby nie wcześniejsza katastrofa kosmiczna z buntem aniołów, gdyby nie wydarzyło się w nas to pierwotne pęknięcie, historia zbawienia wyglądałaby tak samo?

Dla mnie to takie „gdybanie”. W Exsultecie śpiewamy, że bez grzechu Adama Chrystus by nas nie odkupił, i to niezwykle egzystencjalny konkret. A jeśli chodzi o pracę nad ikoną, to bardzo istotne. Z tego złożonego procesu na ostatnim etapie, kiedy kładziemy wspomniane bliki, w jednym momencie ikona zaczyna się rozjaśniać światłem rzeczywiście niestworzonym. To fascynujące. To dzieło Boga. Oczywiście w zależności od kunsztu artysty i formy, którą wybierze, te prace będą bardzo różne. Wielu moich uczniów oczekuje, że na ich pierwszej ikonie rozbłyśnie światło z Taboru.

A nie zawsze tak się dzieje…

To nie takie proste. Nieraz to piąta ikona, a nieraz dopiero pięćdziesiąta. Ja zrobiłem około sześciuset i uważam, że tylko kilka z nich jest z nieba, są rzeczywiście natchnione, bo podczas pracy nad nimi moja relacja z Chrystusem była naprawdę bliska albo cierpienie w tęsknocie za Nim naprawdę ogromne, miało to wpływ na tę pracę. Natomiast większość prac to jest takie łażenie po schodach, a czasami stanie w miejscu. Te obrazy mogą mieć nawet jakieś walory plastyczne, jakieś oryginalne środki poszukiwania, ale na końcu okazuje się, że nie są ikoną, nawet jeśli w jakiś sposób ocierają się o kanon i są dziełem sztuki.

Jak to uchwycić? Jak rozpoznać, że dzieło – mimo piękna artystycznego – nie jest jednak ikoną?

To złożony problem. Ocena zależy od doświadczenia osoby, która staje przed tą pracą. Mówię o doświadczeniu osobistego spotkania z Chrystusem. Nieraz ludzie są daleko od Niego, cierpią z tego powodu, bo chcieliby tej bliskości, ale ich życie tak się pogmatwało, że pojawiła się jakaś blokada. Co ciekawe, tym osobom łatwiej dostrzec nawet odrobinę światła, które gdzieś tam głębiej ich poruszy i sprawi, że dany obraz nazwą ikoną. A taki – powiedzmy – „faryzeusz ikonograficzny”, który – owszem – zna kanon, ale brakuje mu kreatywności w przeżywaniu relacji z Chrystusem, a potem jakiejś gorliwości w szukaniu owcy zagubionej, stanie przed tą samą pracą i powie, że to żadna ikona, żadne dzieło sztuki.

To trochę tak jak w Ewangelii. Dla mnie wzruszające są te fragmenty, w których mowa o osobach pozostających z dala od świątyni, od oficjalnego kultu, które w zawirowaniach swojego życia – różnie symbolizowanych: w ślepocie, w trądzie, w sytuacji kobiety cudzołożnej – spotykają Jezusa. I to są spotkania totalne, w których objawia się, po co Jezus w ogóle przyszedł na świat: żeby szukać grzesznika, żeby ten grzesznik poczuł się kochany, zrozumiany, ostatecznie usprawiedliwiony. Wtedy rodzi się miłość, adoracja i szczera modlitwa. I tak naprawdę w misji ikony najcenniejsze jest to, kiedy ktoś, kto jest ateistą czy agnostykiem, nieraz sponiewierany przez życie, stanie przed moimi obrazami i dostrzeże światło, otrzyma nadzieję.

Ostatnio miałem wystawę w Supraślu. Parce oglądało wiele osób, nie tylko melomani ikony i kolekcjonerzy, ale również osoby mające problemy z wiarą, z Kościołem, z budowaniem relacji z Panem Bogiem. I właśnie te osoby, patrząc na te prace, były poruszone. Dostrzegały w nich światło. To niesamowite: mimo ciemności, w których może się dziś znaleźć człowiek, w pewnym momencie życia, patrząc na ikony, do których – jak to mówią niektórzy – światło z Bizancjum jeszcze nie dotarło, widzi jakąś nadzieję dla siebie.

Nie jestem specjalistą, ale rzeczywiście w ikonach Nowosielskiego nie ma takiego słodkiego, radosnego światełka. Powiedziałbym raczej, że jego prace są mroczne. Jednak patrząc na nie, nie czuję się źle. Może nie dają łatwych odpowiedzi, ale pokazują coś, czego warto szukać.

Nowosielski miał bardzo głębokie doświadczenie – powiedzmy – mysterium tremendum. Doświadczenie tego, że spotkanie z Bogiem to wejście w tajemnicę, która niesie ze sobą również grozę. To obszar głęboko apofatyczny. Często w swoich wypowiedziach cytował Rilkego: „piękno jedynie grozy jest początkiem”. Twierdził, że piękno jest rzeczą niebezpieczną. Dla Nowosielskiego Pan Bóg wcielony w Jezusie Chrystusie to nie był amerykański „Jesus Christ” ani nawet „Jezu, ufam Tobie” z obrazu Adolfa Chyły. Bóg wcielony w Jezusie Chrystusie to dla niego wcielenie Absolutu, niedostępnej Tajemnicy. Jego myśl dotykała wielu zagadnień: stworzenia kosmosu, kategoryzacji dobra i zła itd. Teologicznie więc to, co Nowosielski robił, jeśli chodzi o formę przedstawienia, ma swoje głębokie uzasadnienie, bez fragmentaryzacji tematów. To spojrzenie całościowe.

Dla mnie osobiście sztuka Nowosielskiego jest bliska także ze względu na to, że – powiedzmy – duchowość jego ikon dla wielu oddalonych od Boga może być takim „pakietem startowym”. Człowiek nosi w sobie tęsknotę za tym wszystkim, co mimo skażonej grzechem pierworodnym ludzkiej natury, jest w naszym człowieczeństwie odciśnięte, jest to podobieństwo do Oblubieńca, a podobne zawsze przyzywa pierwowzoru. Dlatego w tej swojej ludzkiej otchłani i ciemności w jakimś kosmicznym bałaganie tęsknimy za Chrystusem, za definitywną harmonią. I Chrystus w tę tęsknotę wchodzi. To Jego inicjatywa. W ciemności początku, zanim przyjdzie Jezus, ta „mroczność” Nowosielskiego może stawać się punktem wyjściowym. Rozpoznaniem swojej sytuacji. Bo kiedy już pójdziemy dalej za Chrystusem, nasze trudne doświadczenia nie są przykrym wspomnieniem, ale stają się – jak śpiewamy w Exultecie – „błogosławioną winą”. Człowiek niesie rany, ale widzi, że to są rany chwalebne.

Podkreślam to, bo dziś widzę w swojej twórczości potrzebę zatrzymania się w tym miejscu. Może kiedyś pójdę w inną stronę, ale dziś swoje życie zakonne i kapłańskie, swoje charyzmaty otrzymane od Boga postrzegam jako pewne wyposażenie, by iść do tych, którzy czują się oddaleni, pogrążeni w otchłani. Może dlatego, że sam mam doświadczenie Chrystusa, który najczulej przychodzi do mnie nie w momentach, kiedy wszystko jest dobrze i kiedy czuję się spełniony w powołaniu, w Kościele, w życiu, ale w takich momentach, kiedy cierpię, doświadczając swojej nędzy, słabości, niemocy w stosunku do samego siebie, również kiedy walczę o kogoś, sam mając zwichnięte biodro. Wtedy przychodził Zbawiciel. Przychodzi – jak mówią Ojcowie hezychastyczni – w darze łez, błogosławionym, oczyszczającym płaczu szczęścia, a nie we łzach użalania się nad sobą.

Dlatego „lubię się” modlić przed ikonami Nowosielskiego. Ale rozumiem, że dla wielu te ikony mogą być czymś dziwnym, zaskakującym, może nawet niepokojącym… To forma wymagająca mistagogii i „przewidziana” dla tych, których duchowe receptory posiadają zbliżoną dojrzałość, dla tych, których wrażliwość doświadcza cierpienia, kiedy próbuje się piękno zamknąć jedynie w estetyce.

Jeden z jezuitów opowiadał o swoim wujku, artyście ludowym z Bieszczad, który do swojej twórczości wykorzystywał różne gospodarskie sprzęty. Wydrapał na przykład postać Maryi na starym korycie. Niektórych to gorszyło: profanum sugerujące jakieś sacrum. Koryto dla bydła i Matka Boga…

Ostatecznie Chrystus pozwolił położyć się w żłobie… Dziś ważne jest, by pomóc ludziom spotkać Chrystusa, który się wciela w ich codziennej rzeczywistości, w takiej, jaka ona jest. Jeśli przywołany żłób w tym pomaga, to uważam, że to dobry zabieg. Czego innego potrzebuje ktoś, kto wyszedł już ze swojego cienia w stronę Kościoła, wchodzi w rytm liturgii, zaczyna się „poruszać bardziej w niebie”. Tylko że takich ludzi głęboko zakorzenionych w liturgii, tęskniących za nią, rozumiejących i przeżywających ją głęboko nie ma aż tak wielu. Więcej niestety „tkwi w piekle”. Czasem to piekło objawia się w bezrefleksyjnym konwencjonalizmie zamykającym Boga w słoiku rytuału albo w kiczu liturgicznym, gdzie pokora Boga oddającego się w ręce człowieka jest jakąś zadziwiającą epifanią. Ale to odrębne tematy.

Z drugiej strony w duchowości karmelitańskiej ciemna noc duchowa to przedostatni etap w drodze na górę doskonałości…

Ma ksiądz rację. To jeszcze inny aspekt niezwykle ważny. W życiu duchowym ciemność i światło są jakby w tańcu. Wchodzenie na górę Tabor, schodzenie z niej, potem znów Golgota, Góra Oliwna i wniebowstąpienie Pana Jezusa, zesłanie Ducha Świętego, młody Kościół… W przejściu z Chrystusem tych etapów jest dojrzewanie. Na tym też oparte jest odkrywanie przed nami oblicza Chrystusa w ikonie. Noszę w sobie przekonanie, że ikony to Jego suwerenne dzieło, że w jakimś charyzmatycznym sensie można się do tego udzielania Boga „podpiąć”, stać się medium i pozwolić, żeby Chrystus posłużył się taką nędzą jak mój pędzel, płótno czy deska, na której maluję. To też jest jakaś tajemnica, jakieś misterium. Kiedy się to dzieje, czuję się szczęśliwy…

To wyjście ku ludziom, którzy nie są blisko Boga, ale na peryferiach (o czym wiele mówi też papież Franciszek), często łączy się – jak Brat powiedział – z dotknięciem sytuacji piekła: nieszczęścia, niesprawiedliwości, degradacji życia. Ale i w tym można dostrzec oblicze Chrystusa. Czy nie jest tak, że idąc na peryferie, stykamy się właśnie z takim objawieniem, które na pierwszy rzut oka wydaje się jakimś zakryciem, zniszczeniem oblicza, bo często, po ludzku rzecz biorąc, to oblicze zdegenerowane? Wtedy nie do końca jest oczywiste, czy Chrystus się objawia, czy ukrywa, bo nieraz ukrywanie się jest objawieniem, a objawienie jakimś ukrywaniem w tragicznym obliczu.

Sam mam kilka takich tragicznych obrazów przed oczami. Przez cztery lata należałem do wędrownej wspólnoty barci kapucynów na Załężu w Katowicach, która żyje pośród ubogich. Bracia z tej wspólnoty nie mają żadnych środków zabezpieczających ich byt. Żyją, zawierzając się Opatrzności. Mieszkają w familoku, żebrzą, żywią się tam, gdzie ubodzy, na przykład u Sióstr Misjonarek Miłości. Doświadczają bycia jak Chrystus z ostatnimi tego świata. Przed Bożym Narodzeniem wyruszają na pewien czas po dwóch, penetrując Śląsk. Wszystko po to, by dosłownie wejść w doświadczenie najbiedniejszych, żyć tak jak oni, nie wracając do domu, by pośród nich ewangelizować, jednak nie tyle przez mówienie o Chrystusie, a bardziej przez bycie z nimi, bez sądzenia kogokolwiek…

Kiedyś ruszyłem ze współbratem na taki ewangelizacyjny hardcore. Był wtedy potworny mróz i śnieg. Dotarliśmy do schroniska dla bezdomnych w Tychach i pytamy o nocleg. Schronisko było wypełnione po brzegi, więc mężczyzna, który je prowadził, zapytał nas zdziwiony: „Księża tutaj? Na noc? Nie macie gdzie spać?”. My na to: „No nie mamy”. Dał nam dwa miejsca, bo – jak powiedział – rok wcześniej odesłał kogoś i mu zamarzł pod schroniskiem. Dostaliśmy dwa łóżka z dobytkiem bezdomnych, którzy już przez dwie noce nie wracali do tej noclegowni. Oczywiście trudno było tam zasnąć: mały, dziesięcioosobowy pokój, piętrowe łóżka, włączony przez całą noc telewizor…

To, co było w tym wszystkim najbardziej przejmujące, to leżący w korytarzu umierający. Był szczelnie okolony kocami nasączonymi środkami dezynfekcyjnymi. Złaziły z niego robaki, a robaki złażą z człowieka, kiedy śmierć jest blisko, bo zaczynają szukać nowego żywiciela… Uderzał natomiast szacunek, z jakim inni bezdomni odnosili się do niego. To była forma jakiejś adoracji, powiedziałbym nawet jakiegoś przeżycia mistycznego. To uświadamiało, że Jezus rzeczywiście jest tu obecny, w tym miejscu, w tym człowieku. Wtedy w tej noclegowni było to jasne nie tylko ze względu na słowa Jezusa z Ewangelii, ale także w postawie bezdomnych.

Wielokrotnie w czasie tych czterech lat na Załężu przekonywałem się, że dotykając tych ostatnich, dotyka się Chrystusa, i że są momenty, kiedy Go w nich odkrywamy. Nie tylko wtedy gdy jest to oczywiste, ale także wówczas kiedy się to wydaje zupełnie niemożliwe. Bo ci, którzy patrzyli na ukrzyżowanego Jezusa, też nie widzieli w Nim Syna Bożego. Mówili przecież: „Jeśli jesteś Synem Bożym, zejdź z krzyża” (Mt 27,40). Sytuacje osób bezdomnych, po ludzku rzecz biorąc, są niekiedy społecznie i rodzinnie dramatycznie trudne. I to nie jest kwestia tylko nadużywania alkoholu. Bo picie często pojawia się już na końcu, gdy potrzebują znieczulenia. Sytuacja, która ostatecznie prowadzi ich do noclegowni dla bezdomnych, tworzy się w ich życiu dużo wcześniej. Patrząc na nich, z perspektywy życia, które nazywamy normalnym, uważamy, że oni żyją w piekle. Tymczasem to jest normalna społeczność. Są tam pewne obszary piekła, podobnie jak w „normalnym” życiu, ale to nie jest życie przeklęte. Ono ma głęboki sens i swoistą harmonię.

Mam podobne doświadczenie z krakowskiej akcji „Zupa na Plantach”. Lubię tam pójść i pogadać, czasem kogoś wyspowiadać. I rzeczywiście dotyka się wtedy różnych tragicznych historii, porzuceń, gwałtów… Całego tego piekła. Ale paradoksalnie wracam stamtąd z pogodą ducha. Brat mówił o bezdomnych w noclegowni, którzy w pewnym sensie adorowali umierającego. Z adoracji wychodzi się umocnionym, podniesionym na duchu. Często nie jest to tanie pocieszenie, ale owoc, który daje nadzieję, nawet w czymś dramatycznym. Dla mnie spotkania na Plantach i zetknięcie się nieraz z bardzo trudnymi doświadczeniami sprawia, że dostrzegam sens własnych trudnych chwil. Dzięki nim moi rozmówcy widzą, że ich rozumiem, że mamy wspólny język. Człowiek zaczyna dostrzegać wtedy, że moje „piekło” ma sens.

Myślę, że sam fakt bycia z nimi jest i dla nich, i dla nas ubogacający. Ja widzę w nich oblicze Chrystusa. Kiedy umierał ktoś z naszych bezdomnych i robiliśmy pogrzeb, to były to najczęściej pogrzeby NN. Policja, jeśli znajdowała w zimie kogoś zamarzniętego, robiła zdjęcie i przychodziła pytać Siostry Misjonarki albo nas, czy znaliśmy zmarłego. Często znało się tych ludzi z twarzy, z imienia albo „ksywki”, bo widywało się ich w noclegowni albo u sióstr na posiłku, ale nie wiedzieliśmy, jak się nazywali. Oni najczęściej są anonimowi i umierają anonimowo. Na cmentarzu komunalnym w Katowicach wiele jest takich grobów NN. Ale ja zamiast tego NN wszędzie wpisałbym: Jezus Chrystus. Ten ukryty.

I jeśli ktoś mnie pyta, czy dawać pieniądze ubogim na ulicy, zawsze odpowiadam, żeby dawać wszystko, co możemy dać. Na pewno na tym nie stracimy. Wszystkie te dywagacje, „czy dać pięć złotych pijakowi”, są moim zdaniem niepotrzebne. Kiedyś w tramwaju w Katowicach rozmawiałem właśnie z takim „pijakiem”. Mówię mu: „Wiesz, że Bóg cię kocha?”. A on na to: „Oczywiście. Jestem alkoholikiem i jak się nie napiję, to mam delirkę. Wtedy biorą mnie na izbę i mam dług trzysta złotych. Ale dziś dostałem piątkę, więc walnę sobie małpkę”. I wtedy jakoś do końca dnia będzie mógł funkcjonować, to dla niego „dowód” miłości Boga.

Nam się nieraz wydaje, że koniecznie trzeba bezdomnych czy nadużywających alkoholu wyciągać z ich biedy. To oczywiście jest dobre myślenie, ale nieraz po prostu niemożliwe do zrealizowania. Jest w tym jakaś tajemnica, że Bóg uczestniczy w ich życiu takim, które nam się wydaje kompletnym bankructwem. W pewnym sensie ubodzy mają bardzo trudną misję, zadanie, zawód. Badają nasze serca, granice miłości.

Ubodzy, bezdomni, choć ich życie może być przez nas uważane za piekło, jeśli spotkają Chrystusa, dotykają Go, są bardzo szczęśliwi. Tyle radości, pokoju i spontanicznej wdzięczności co u nich, nie spotkałem wśród ludzi prowadzących tak zwane normalne życie. Wiadomo, że mają swoje instynkty samozachowawcze, nieraz nie potrafią inaczej funkcjonować jak tylko na drodze podstępu, ale to dotyczy również tzw. normalnych. Jeśli poznamy konkretną osobę, jej życie, historię, nad tym wszystkim można przejść. Każdy przecież ma swoje mechanizmy obronne, swoje kompleksy, które w jakiś sposób nas determinują. Osobiście nie widzę w nich żadnej różnicy w stosunku do nas. Chyba tylko jeśli chodzi o status społeczny.

Dla mnie ubodzy są we współczesnym świecie ikoną Chrystusa. Niektórzy zarzucają papieżowi Franciszkowi, że jego zachęta do wychodzenia na peryferie i dostrzeganie w ubogich Chrystusa to „lewacka gadka”. Według mnie to słowa głęboko chrześcijańskie i zwrócenie uwagi na to, co najistotniejsze. Bo dziś tak jesteśmy zakorzenieni w myśleniu o Kościele jako instytucji, że zapominamy o tym, że to wspólnota, a wszystko, co dotyka bezduszności instytucjonalnej, odbieramy jako zagrożenie.

Czy te doświadczenia, o których Brat wspomniał, przekładają się jakoś na twórczość Brata? Czy próbuje Brat oddać w swoich ikonach oblicze Chrystusa obecne w człowieku zepchniętym na peryferie?

Intuicyjnie czy podświadomie pewnie tak. Ikona musi mieć w sobie walor harmonii i piękna. Zderzenie z dramatem próbuję wyrazić przede wszystkim w kontrastach ciepłych i zimnych barw, w błękitach i cynobrach Nowosielskiego. Szukam raczej w tych ludziach oblicza przemienionego Chrystusa. Są też takie momenty w ciągu roku – Święte Triduum, Pascha – w które staram się wejść w formie malarskiej, dotykając jakiegoś tematu ikonograficznego. I to jest taka esencja malarska zbierająca moje doświadczenia z całego roku. Wtedy powstają najważniejsze prace. Niektóre wspomnienia liturgiczne też mnie bardzo inspirują.

Rzeczywiście jednak zawsze jest to wcześniej przygotowane jakimś spotkaniem, jakimś dramatem, który sam przeżywam lub który przeżywa ktoś obok mnie. Jakiś czas temu na przykład towarzyszyłem duchowo pewnej rodzinie, w której matka traciła swoje dzieci w bardzo zaawansowanej ciąży. Wtedy powstała „Ornatka posyłająca swoje dzieci do nieba”. Dwóch synów, których ta rodzina pochowała, jeszcze zanim przyszli na świat, przedstawiłem w postaci aniołów.

Towarzyszenie ludziom w takich wydarzeniach rodzi prace głębsze i bardziej szczere. Te obrazy nie są wtedy jedynie esencją teologiczną wydumaną przy biurku, ale mają w sobie wyraźny rys egzystencjalny. To właśnie próba odkrywania Chrystusa przemienionego, światła z Taboru, obecności Boga – czasami także w tajemnicy cierpienia. Bo z pewnością Bóg jest w cierpieniu ukryty. Trzeba Go w nim zobaczyć, wówczas cierpienie nabiera sensu, jakiejś dynamiki, koloru, formy i przestaje być śmiertelne

Marcin Świąder OFMCap (ur. 1976), ikonograf, malarz, katecheta, prowadzi warsztaty pisania ikon, projektuje przestrzeń sakralną. Opublikował album wybranych prac powstałych w latach 2015–2018 pt. Po śladach, z komentarzami Mariana Cieślika.

Rozmowa ukazała się w najnowszym numerze "Życia Duchowego". Więcej znajdziesz tutaj >>

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Gdy piszę ikonę, Chrystus posługuje się taką nędzą jak mój pędzel
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.