Niełatwo jest w naszych czasach pisać o świętych. Nadziemskie postaci w aureoli budzą w nas zarówno respekt, jak i poczucie dystansu. Niby dobrze wiemy, że to tacy sami ludzie jak my, ale jednak w tylu aspektach są tak bardzo wyjątkowi i inni, że skłonni jesteśmy traktować ich raczej jak aniołów, a nie jak istoty z krwi i kości.
Są to z pewnością heroiczni wyznawcy wiary, myślimy, lecz ich motywy działania wydają się nam odległe o lata świetlne od tego, co odczuwa i myśli tak zwany normalny katolik, nawet taki, który traktuje swą wiarę całkiem poważnie. Zdaje się nam, że wszyscy oni żyli w jakimś sztucznym świecie i rozwiązywali sztuczne problemy: niczym Don Kichot rzucali się na potężne wiatraki, walczyli z nimi, a potem w tej walce ponosili chwalebną śmierć, nagrodzoną po pewnym czasie najpierw beatyfikacją, a następnie kanonizacją. Jakby to napisał Wieszcz: "kochali i cierpieli za miliony", w ewidentny sposób "nawiedzeni", bo kierujący się w życiu odblaskami jakiegoś nieziemskiego światła, którego my w ogóle nie widzimy - i najczęściej widzieć nie chcemy, jeśli miałoby to prowadzić do podobnych skutków.
A jeśli już ich czcimy i poważamy, to dlatego, że każdy z nich jest "specjalistą" od pewnych spraw, z którymi na ogół nie radzimy sobie w życiu. Jeden jest więc od bólu gardła, a drugi od dobrego zamążpójścia. Jeden od zagubionych rzeczy, inny od pożaru. A w razie naprawdę wielkiego kłopotu jest nawet ktoś od spraw beznadziejnych. Wertując żywoty świętych z pewnością znajdziemy osobę czy też osoby, które pasują jak ulał do naszego przypadku. Skoro kosztem dziwacznego i trudnego życia otrzymali od Boga specjalną łaskę, aby pomagać żyjącym - to teraz korzystajmy z tego! Odmówmy do nich kolejną modlitwę, litanię czy nowennę, zwłaszcza w sytuacji, gdy wszelkie inne środki zawiodły, nośmy przy sobie ich obrazki i medaliki, stawiajmy świece przed ich obrazami i figurkami. A jeśli pomogło i stał się cud, to fundujmy w tych miejscach ex voto z krótkim opisem wydarzenia.
Zastanawiające jest, jak wielu zachwyca się tym, że ten czy inny święty już od najmłodszych lat był tak pobożny, nadzwyczajny i nieskazitelny. Tak jakby w tym przypadku zadziałała jakaś szczególna i niezasłużona łaska Boża, dotykająca kogoś od urodzenia i wyróżniająca go radykalnie od innych zwyczajnych śmiertelników. A jeśli nawet ten czy inny święty w młodym wieku był grzesznikiem, to - zgodnie z hagiograficzną logiką - nagle doznaje w jakimś momencie swego życia wielkiego nawrócenia, po czym wszystko się w nim zmienia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Tymczasem Pismo Święte zupełnie inaczej opisuje drogę wiodącą ku doskonałości. Biblijny Mędrzec mówi o niej bardzo jasno:
Dziecko, jeżeli masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na doświadczenia! Zachowaj spokój serca i bądź cierpliwy, a nie trać równowagi w czasie utrapienia! […] Bo w ogniu próbuje się złoto, a ludzi miłych Bogu - w piecu poniżenia. Bądź Mu wierny, a On zajmie się tobą, prostuj swe drogi i Jemu zaufaj! (Syr 2,1-2.5-6).
Zgodnie z tymi słowami receptą na świętość jest zwyczajne i cierpliwe znoszenie codziennych przeciwności, a nie zapierający dech w piersiach popis nadludzkich dokonań. Nie chodzi o wykonanie czegoś wielkiego, ale o pozwolenie Bogu na to, aby przez różnego rodzaju doświadczenia dokonał się cud przemiany człowieka ulepionego z prochu ziemi (por. Rdz 2,7) w złoto.
Również gdy czytamy oficjalne dokumenty Kościoła, uderza lakoniczność wypowiedzi na temat świętych i samej świętości. Dla przykładu Katechizm Kościoła Katolickiego stwierdza jedynie, że jest nim "uczeń Chrystusa, którego życie było przykładną wiernością swemu Panu. Święty […] jest wzorem miłości i zapewnia wstawiennictwo u Boga". Nieco więcej znajdziemy w konstytucji apostolskiej Divinus perfectionis Magister z 1983 roku, która określa procedury beatyfikacji i kanonizacji. Czytamy w niej:
Bóg wybiera w każdym czasie wielu, którzy, naśladując najbliżej przykład Chrystusa, składają wspaniałe świadectwo Królestwu Niebieskiemu poprzez przelanie krwi lub przez heroiczną praktykę cnót. […] Gdy bowiem przyglądamy się życiu tych, którzy wiernie naśladowali Chrystusa, otrzymujemy nową motywację i pobudkę do szukania przyszłego Miasta [tzn. niebieskiej Jerozolimy] i poznajemy najpełniej drogę, po której, wśród zmienności świata, stosownie do stanu [życia] i warunków każdemu z nas właściwych, możemy dojść do doskonałego zjednoczenia z Chrystusem, czyli do świętości. Bez wątpienia, mając tak wielu świadków, przez których Bóg ukazuje swoją obecność i do nas przemawia, jesteśmy pociągani z wielką mocą do osiągnięcia Jego Królestwa.
Z wypowiedzi Magisterium wynika zatem niedwuznacznie, że nie ten jest święty, kto przeszedł życie w moralnej nieskazitelności czy też doskonałości, ale ten, kto tak bardzo zjednoczył się z Chrystusem, że stał się dla innych Jego znakiem, Jego rozpoznawalną Obecnością i Jego Głosem. Głosem Pasterza, który "woła swoje owce po imieniu i wyprowadza je, aby miały życie, i miały je w obfitości" (por. J 10,3.10). To zaś wcale nie musi być dla świata ani spektakularne, ani też specjalnie zasługujące. W tym kontekście "heroiczność cnót" nie oznacza bynajmniej bezgrzeszności, ale szczególną intensywność miłości, która okazuje się silniejsza od naturalnego instynktu ratowania własnego życia i własnej reputacji.
Zapewne możemy być bardzo zdziwieni tak wielką różnicą pomiędzy nauką Kościoła o świętych i naszymi o nich wyobrażeniami. Rozziew ten nie jest przypadkowy i ma swoje racje historyczne. Chrześcijaństwo zrodziło się bowiem w basenie Morza Śródziemnego, w kręgu grecko-rzymskiej kultury, w której szczególną rolę pełnił od niepamiętnych czasów kult herosów. Opowieści o słynnych bohaterach, takich jak Herakles, co to "dzieckiem w kolebce urwał łeb hydrze" i "za młodu zdusił Centaury", Tezeusz, Achilles czy też Odyseusz, rozpalały wyobraźnię starożytnych Hellenów. Podziwiano ich niezwykłe czyny, które wydawały się poza zasięgiem zwykłych śmiertelników. Wyobrażano sobie chętnie, że po śmierci wszyscy oni doznawali apoteozy, to znaczy zostawali pośmiertnie dołączeni do grona bogów olimpijskich. Z tego też powodu stawiano im kapliczki, a z czasem zaczęto im nawet składać ofiary. Co ciekawe, wielu wybitnych władców, filozofów i poetów także traktowano co najmniej jak półbogów. Na przykład założyciel szkoły stoickiej, Zenon z Kition, doznawał pośmiertnego publicznego kultu na terenie akademii, którą założył w Atenach.
Nic zatem dziwnego, że gdy cały świat grecko-rzymski przyjął na początku V wieku chrześcijaństwo - nie zawsze szczerze i spontanicznie! - cała ta dawna tradycja przeniosła się w niemal naturalny sposób na kult świętych. Podobnie jak w dawnych herosach szukano u nich zwłaszcza nadzwyczajnych dokonań - jakoby poza zasięgiem zwykłych śmiertelników - i dowodów opieki nad czcicielami. Nazywano ich chętnie "Bożymi atletami" i ustanawiano święta na ich cześć. Kościół to wszystko przyjął, gdyż tylko za cenę podobnych przystosowań (dziś mówimy chętnie o "inkulturacji") można było stosunkowo szybko zewangelizować miliony mieszkańców Imperium Rzymskiego. Przedtem jednak, gdy chrześcijanie byli prześladowani, czcią otaczano zabijanych z powodu wiary w Chrystusa męczenników; na ich grobach sprawowano nierzadko Eucharystię, zaś wielu wiernych doznawało za ich wstawiennictwem uzdrowień. Nietrudno jest pokazać, że te dwie zupełnie różne w swej wymowie tradycje w jakiś sposób nałożyły się w chrześcijańskiej świadomości i przetrwały do tej pory. Ale to spowodowało też, że do dziś nasze popularne wyobrażenia o świętości odbiegają od czystości autentycznej nauki Kościoła.
Tymczasem w przypadku Angela Roncallego, który potem został papieżem Janem XXIII, musimy prędzej czy później dostrzec, że popularny stereotyp świętego pasuje do jego postaci jak pięść do nosa. Co ciekawe, on sam patrzył na świętość w zupełnie inny sposób. W liście do swej bratanicy Henryki (młodej zakonnicy) pisze: "Świętość nie polega na umartwieniach i na dziwacznych praktykach, ale na poszukiwaniu we wszystkim woli Pana, na posłuszeństwie, na łagodności" (LdR 386). Natomiast w Dzienniku duszy stwierdził: "Świętość świętych nie polega na zdumiewających wydarzeniach, ale na małych rzeczach, które w oczach świata wydają się błahostkami" (GdA, 341).
Był przecież całe życie zupełnie normalnym człowiekiem, pochodził z przeciętnej rodziny, prowadził zwykłe życie kapłana i biskupa, w którym jednak musiał czasem rozwiązywać trudne, choć skądinąd całkiem prozaiczne problemy. Nie spotkamy u niego mistycznych przeżyć, nie był cudotwórcą, nie spędzał długich godzin w konfesjonale i nie miał stygmatów, nie nawrócił w swym życiu miliarda pogan, ateistów i innowierców, wreszcie nie zginął męczeńską śmiercią, lecz umarł we własnym łóżku. Z pewnością także nie zostanie nigdy doktorem Kościoła, bo choć listów, notatek i książek napisał w swym życiu sporo, nie wspina się w nich nigdy na szczyty katolickiej duchowości. Gorzej, możemy u niego dostrzec również wiele ludzkich słabostek i niedoskonałości. Za życia wytykano mu regularnie łakomstwo, brak profesjonalizmu w wypełnianiu powierzonych obowiązków, nieostrożność w stosunkach z niekatolikami i jeszcze wiele, wiele innych podobnych "grzeszków". A i teraz wielu z przekąsem zauważa, że z cudami też się specjalnie nie popisał, skoro papież Franciszek zwolnił go z tego wymogu w trakcie procesu kanonizacji. A zatem po co nam taki święty? I skąd się nagle wzięło aż tylu ludzi żywiących do niego tak głęboką cześć, że Kościół zdecydował się obdarzyć go chwałą ołtarzy?
Odpowiedź jest równie prosta, jak prosta jest historia jego życia: bo był dobry, bo swą ujmującą dobrocią uobecniał niejako samego Dobrego Pasterza, którego przez ponad pięćdziesiąt lat reprezentował jako kapłan, biskup i papież. Do tego stopnia, że cały świat był tym głęboko wstrząśnięty, a ludzie mu tego nigdy nie zapomnieli. Był zawsze szczery i naturalny - i nie usiłował nigdy grać cudzej roli, choćby go ku temu popychały natrętne okoliczności. I to nawet wtedy, gdy zasiadł na Stolicy Piotrowej. To, co miał w danej chwili do zrobienia, choćby to były nawet bardzo nieznaczące gesty, czynił zawsze, nie dopuszczając się przy tym najmniejszych kompromisów. Nigdy nie przejmował się sobą i swoją "karierą", godził się z wielokrotnym spychaniem go na boczny tor. Nie dążył też do władzy i zaszczytów - i dlatego właśnie je otrzymał dla dobra powierzonych mu ludzi.
Czy to wszystko jednak rzeczywiście wystarcza, aby go proklamować świętym? Może do zbawienia polegającego na natychmiastowym wejściu do chwały nieba w chwili śmierci tak, myślimy spontanicznie, ale od kanonizacji oczekiwalibyśmy jednak czegoś "więcej"… No i właśnie, czego więcej? Zapewne więcej "nadprzyrodzoności", "nadzwyczajności", "moralnej doskonałości", "blasku chwały Bożej" w jego życiu i tym podobnych akcesoriów. I tak właśnie według Wikipedii, której wpisy dość dokładnie wyrażają powszechnie przyjęte przekonania, "kanonizacja to oficjalne uznanie przez Stolicę Apostolską - lub przez zatwierdzenie przez Święty Synod w Kościele prawosławnym - świętości danej zmarłej osoby z racji osiągnięcia przez nią doskonałości moralnej w stopniu heroicznym lub uznanie jej za męczennika". Wydawałoby się, że ta krótka i treściwa definicja zawiera istotę rzeczy. Ale gdyby tak się naprawdę sprawy miały, to miejsce Jana XXIII byłoby może jeszcze tylko we wdzięcznej ludzkiej pamięci, ale z pewnością nie na ołtarzach.
Nie traktujmy zatem świętych jak bohaterów kolorowych reklam przyciągających ludzi do praktykowania religii za pomocą nadzwyczajnych "efektów specjalnych". Bo w gruncie rzeczy są oni po prostu pożytecznymi drogowskazami, które kierują nas na drogę spełnienia, to znaczy drogę przyjęcia Miłości Wcielonej objawionej nam w Ewangelii, i stopniowego upodobnienia się do Niej. Zaś Angelo Roncalli, święty papież Jan XXIII, w dobitny sposób ukazał nam, jak można to osiągnąć w codzienności zwykłego życia.
>> Jan XXIII - wypróbowany święty
Jan XXIII całe życie był zupełnie normalnym człowiekiem, pochodził z przeciętnej rodziny, prowadził zwykłe życie kapłana i biskupa, w którym jednak musiał czasem rozwiązywać trudne, choć skądinąd całkiem prozaiczne problemy. Nie spotkamy u niego mistycznych przeżyć, nie był cudotwórcą, nie spędzał długich godzin w konfesjonale i nie miał stygmatów, nie nawrócił w swym życiu setek tysięcy pogan, ateistów i innowierców, wreszcie nie zginął męczeńską śmiercią, lecz umarł we własnym łóżku.
A i teraz wielu z przekąsem zauważa, że cudami też się specjalnie nie popisał, skoro papież Franciszek zwolnił go z tego wymogu w trakcie procesu kanonizacji. A zatem po co nam taki święty? I skąd się nagle wzięło aż tylu ludzi żywiących do niego tak głęboką cześć, że Kościół zdecydował się obdarzyć go chwałą ołtarzy?...
Skomentuj artykuł