Brygida Grysiak: Mówi od 11 września 2011 r. Doskonale pamiętam ten moment, kiedy powiedział "mama" po raz pierwszy.
Takich chwil się nie zapomina.
Ogromna radość, ale nie ukrywam, że także lęk przed tym, czy na pewno będę dobrą mamą, czy będziemy potrafili dobrze wychować Antka. Z uśmiechem dziś wspominam, jak mój mąż wymógł na mnie przekazanie tej informacji przez telefon, mimo że bardzo nie chciałam tego robić. Staliśmy w korkach po dwóch stronach Warszawy. Dobrze to pamiętam. To było w Trzech Króli. Niezwykła rozmowa.
Moja ciąża była absolutnie dobrą nowiną. Antek był wyczekiwany. Ale mimo, że ciąża była zaplanowana, mnie także w tej pierwszej chwili towarzyszył strach, więc w tym sensie była wspólnota myśli i odczuć między mną a bohaterkami mojej książki. Ale oczywiście poza tym moja sytuacja była zupełnie nieporównywalna z tymi, o których piszę.
W debacie o aborcji zawsze brakowało mi głosu kobiet, które stanęły przed wyborem. I wybrały życie, mimo dramatycznych okoliczności, które temu wyborowi towarzyszyły. Wśród moich bohaterek jest i była prostytutka, która nie wie, kto jest ojcem jej dziecka, i prosta kobieta, która oddała córkę do okna życia. Są też kobiety, które nie musiały wybierać. Anna - mama Celi z zespołem Downa - nie wiedziała, że jej córka urodzi się chora, ale daje piękne świadectwo bycia rodzicem dziecka chorego. Świat z Celą, z Downem, jest dla niej piękniejszy, niż ten, w którym zabrakłoby córki i jej choroby. Opowiadam też o Weronice - jej historia zamyka tę książkę. To młoda, piękna dziewczyna z ambicjami, która u progu ważnej, zawodowej szansy dowiaduje się, że jest w ciąży. Przez chwilę zastanawia się, czy to dobry moment na urodzenie dziecka. Ale ona się nie waha. Nigdy nie usunęłaby ciąży. Ma obok wspaniałego faceta, który dziś jest jej mężem. Są bardzo szczęśliwi. W ich historii więcej jest radości niż dylematów. Myślę, że właśnie w Weronice wiele młodych dziewczyn może rozpoznać siebie. Doświadczenia moich bohaterek są różne, ale mają wspólny mianownik - jest nim miłość do dziecka, większa niż strach, ból, bieda, obawa przed rozstaniem czy potępieniem. Stąd określenie "matki wszechmogące", które ukułam słuchając ich historii. Nie mam wątpliwości, że dla swoich dzieci są w stanie zrobić wszystko. I że mogą wszystko.
Obserwowałam moją mamę i inne mamy wokół siebie, stąd wiem, że kobieta ma w sobie siłę, której nie ma mężczyzna. Odkąd sama jestem mamą, już nie tylko to wiem, ale czuję. Może wcześniej nie udźwignęłabym tego tematu. Musiałam do niego dojrzeć. Na podstawie opowieści moich bohaterek, obserwując mamy wokół mnie, wreszcie mając krótkie, ale własne macierzyńskie doświadczenia, mogę powiedzieć z całą stanowczością: siła, która bije w macierzyństwie, jest nie do pokonania.
Nie. Wręcz przeciwnie. Po doświadczeniu tej książki mam wrażenie, że matki, które od początku zmagają się z trudnościami, mają tej siły jeszcze więcej, bo są zahartowane. One - jak mi mówiły - nie mogły po prostu usiąść i płakać, gdy było źle. Wiedziały, że mają dziecko, o które muszą zadbać, o którym muszą myśleć. Ale robiły to z miłości, nie z obowiązku. To nie jest syndrom poświęcającej się kobiety, która nie chce, ale musi. Ona bardzo chce, dlatego musi! Mam wrażenie, że w tragediach, które przeżywają te kobiety, rodzi się potężna siła. To jest też moja osobista lekcja z tej książki - nie ma takiego dramatu, z którego człowiek by się nie podniósł. Z którego nie podniosłaby się kobieta.
Magia w tym sensie, że to jest jakaś tajemnica, która przenika człowieka. Wyostrza wzrok, słuch i wrażliwość. Ale macierzyństwo to więcej niż magia. Bo życie jest święte. Moje bohaterki nie podnoszą wprawdzie tego uzasadnienia, bo nie wszystkie są katoliczkami i ten powód nie jest dla nich pierwszym argumentem za życiem. A wracając do magii, ona jest też w pieluchach i nieprzespanych nocach. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że matki, które przez rok albo dwa wstają do dziecka kilka razy w ciągu nocy, normalnie funkcjonują w pracy i mają jeszcze siłę uśmiechać się do dziecka i szaleć z nim na placu zabaw?
Bo ja mam, proszę pana, mamę wyjątkową. Taką mamę, która musiała w swoim życiu dźwigać przeróżne trudności i choć jest pozornie kruchą kobietą, wspaniale sobie z tym poradziła. Wiele zawdzięczam w swoim życiu różnym osobom, ale nie wyobrażam sobie, żebym mogła zadedykować tę książkę komuś innemu. Wychowała mnie i ukształtowała niezwykła kobieta. Jej doświadczanie i przeżywanie daru macierzyństwa otworzyło mi oczy.
…bardzo bym chciała…
Strach bierze się chyba z samotności. Z poczucia bezsilności wobec problemów, które przygniatają. Z przekonania, że nikt nie pomoże. Wreszcie, z niskiego poczucia własnej wartości. Zdarza się, że ktoś kobiecie skutecznie wmawia, że ona nic nie znaczy. Dzieje się tak zwłaszcza tam, gdzie kobieta pada ofiarą domowej przemocy. Gdyby niektóre z moich bohaterek mogły liczyć na pomoc kogoś bliskiego, nie wahałyby się: urodzić, czy nie. Jestem o tym przekonana. Wesprzeć je - to zadanie dla ojców ich dzieci, dla rodziców, teściów, sióstr, braci, sąsiadów, właścicieli mieszkań, szefów, tych wszystkich, których te kobiety spotykają na swojej drodze. Żadna z nich nie powinna zostać bez pomocy. Żadna.
Ta książka nie jest aktem oskarżenia. Ale mam nadzieję, że sprowokuje pytanie także o współodpowiedzialność za aborcję. Każdy z nas niech odpowie na nie we własnym sumieniu.
Nie wolno nam zamykać się w myśleniu: to nie moja sprawa. Właśnie, że moja. I Twoja. I Pana. I Pani. Jeśli wiemy, że ktoś może potrzebować pomocy, zadajmy pytanie, czego potrzebuje najbardziej. Nie włażąc z butami w jego życie, ale dając sygnał, że jesteśmy do dyspozycji, jeśli tylko zechce. I rzecz nie dotyczy tylko matek stojących przed wyborem, ale tak naprawdę każdego, kto jest w potrzebie. Za dzień, dwa może być już za późno. A w przypadku aborcji za późno oznacza, że dziecko może już nie żyć.
Ale możemy i powinniśmy zrobić wszystko, żeby podjęła dobrą decyzję. To nieprawda, co czytamy w książce jednej ze znanych feministek, że nie ma decyzji dobrych ani złych, że są tylko decyzje własne, za które trzeba wziąć odpowiedzialność i te, do których zostało się zmuszoną. Aborcja jest złem. Wybór życia jest dobrem. Chciałabym, żeby po przeczytaniu tej książki chociaż jedna osoba rozejrzała się wokół i pomyślała, czy gdzieś za ścianą, a może jeszcze bliżej, nie ma kobiety w ciąży, która się waha także dlatego, że jest sama, nie ma pieniędzy, łóżeczka dla dziecka, wyprawki, nadziei na przyszłość, na znalezienie pracy. Chciałabym, żeby do niej zapukał i powiedział "ja pani pomogę". Wiem, że to są sytuacje koszmarnie trudne, a decyzja na "tak" to często prawdziwy heroizm. Ale wiem też także, choć nie tylko, po rozmowach z moimi bohaterkami, że kobieta potrafi być herosem. Wracając do pomocy, nie mam wątpliwości, że ona - tak jak obrona życia - jest ponad politycznymi, światopoglądowymi, religijnymi podziałami. Chciałabym też, żeby katolicy, którzy mają obronę życia na sztandarach, potrafili pomóc w każdej sytuacji. I żeby to było szczere wsparcie, pełne troski, a nie presja, która może kobietę skrzywdzić.
Ta książka nie udaje, że jest lepiej niż jest. Nie koloruje rzeczywistości. Żadna z bohaterek nie mówi: jeśli wybierzesz życie, będzie super. Dziecko się urodzi i problemy znikną. Nie. Te matki mają dziś w większości niełatwe życie, ale zgodnie podkreślają, że wybór życia jest wyborem dobrym. Także dla kobiety. I w tym sensie jest im łatwiej. Bo - jak mówią - gdyby zabiły swoje dziecko - nie umiałyby z tym żyć. I to byłby dla nich trud większy niż ta bieda, czy ból po oddaniu dziecka do adopcji, czy - jak u Joli - łzy nad grobem maleńkiej córeczki. Trudno polemizować z ich emocjami, z ich doświadczeniem. Agnieszka na przykład chciała usunąć ciążę. Zabrakło jej dwustu złotych. Na szczęście nikt nie pożyczył. Na szczęście, bo ona dziś mówi, że działała pod wpływem panicznego strachu przed ojcem dziecka, który ją katował. Dziś się już nie boi. Dziś wie, że by tak nie zrobiła.
Miłość. One same o tym mówią. Kochają to dziecko, dlatego decydują się je urodzić. Czasami wbrew woli innych, którzy nakłaniają ją do usunięcia ciąży, często na przekór okolicznościom, bardzo dramatycznym, a czasami nawet wbrew sobie, czytaj własnemu lękowi - czy podołam? To jest też poczucie zwykłej, ludzkiej przyzwoitości. To jest odpowiedzialność za życie, które nosi się w sobie. Wybór matki - za życiem - pozwala przecież w przyszłości na wybory jej dziecka. Daje szansę, a aborcja tę szansę zabiera. Dlatego uważam, że argumenty opowiadające się za wolnością kobiety w kwestii aborcji są nasączone hipokryzją. Dlaczego nie walczymy o wolny wybór dla dziecka? Oczywiście możemy mnożyć różnice między zarodkiem a noworodkiem, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że zapłodnienie rozpoczyna pewien proces, kod genetyczny zarodka zostaje w nas do starości. To jest proces życia, z biciem serca, który aborcja przerywa. Nawet jeśli ktoś mówi o zarodku per "byt potencjalny", to serce tego bytu nie przestaje bić potencjalnie, ale zupełnie realnie. Tu i teraz.
Jeżeli w książce znanej feministki czytam, że stwierdzenie "aborcja jest morderstwem" jest metaforą porównywalną z inną: "szczęśliwe chwile to motyle", to zadaję sobie pytanie, gdzie w tej debacie jest logika? Młode dziewczyny czytają tam także, że przecież nikt nie łapie motyli w siatkę, żeby być szczęśliwym. Nie łapie. Ale kobiety usuwają czasami ciążę w nadziei na to, że w ten sposób ocalą swoje szczęście. Nic bardziej mylnego. Na przekór doświadczeniu wielu kobiet na całym świecie lansuje się tezę o tym, że syndrom poaborcyjny nie istnieje. Na przekór doświadczeniu milionów z nas - że nie istnieje też instynkt macierzyński.
Powtórzę, że ta książka nie jest aktem oskarżenia. A mężczyzna nie odpowiada za całe zło, które spotyka kobietę. Zdarza się jednak, że mężczyzna jest często tym ogniwem, które zawodzi. Być może wynika to z niedojrzałości. Moim zdaniem, warto postawić inne pytanie - jak temu zaradzić? Rola męża i ojca wymaga jakiejś refleksji. Czy stać na nią mężczyznę, który odchodzi od kobiety z piątką dzieci, bo kupiła wózek za 200 zł? Tutaj - mam wrażenie - zaczynamy rozmowę o wychowaniu w rodzinie, do ojcostwa, do małżeństwa. O bagażu doświadczeń, okaleczeń, które wnosimy do dorosłego życia i które przenosimy na naszych najbliższych. Ale to temat na zupełnie inną rozmowę. Jedno chcę podkreślić z całą mocą. W tej książce są też wspaniali mężczyźni. Jak mąż Joli - wspólnie podejmują decyzję o urodzeniu ich ciężko chorego dziecka i solidarnie wspierają się w tym doświadczeniu. Mąż Anny mówi do swojej żony, że będzie dla Celi ojcem i matką, jeżeli ona nie da rady. Jest chłopak Weroniki, który od początku przekonuje, że ciąża - choć zaskoczenie - to jednak wspaniała nowina. Świetni faceci, którzy dorośli do ról. To jest wspaniałe.
Myślałam o tym. Niektórych nawet spotkałam. Zależało mi jednak na tym, żeby skoncentrować się na kobiecie, jej emocjach, decyzjach, wnioskach. To było dla mnie najważniejsze. Rozmowy z mężczyznami zaowocowałyby pewnie materiałem na zupełnie inną książkę.
Bo kobieta jest wulkanem miłości. Oczywiście zdarza się, że kobieta po prostu boi się samotności, ale przede wszystkim kocha i chce pomóc. Chce wierzyć, że "teraz już będzie inaczej", że "on się zmienił". Tak się zdarza, ale niestety bardzo rzadko. Choć nie odwołuję się w tej książce do argumentów religijnych, to jestem bardzo przywiązana do tego, co w Liście o powołaniu i godności kobiety napisał Jan Paweł II. Pisał o " geniuszu kobiety", czyli o wrażliwości na drugiego człowieka w każdej sytuacji. Ten geniusz jest w moich bohaterkach, dostrzegam go także w mojej mamie. Cieszę się, że mój mąż pomaga mi odkryć go także w sobie. To piękne, kiedy mężczyzna kochający kobietę pozwala odnaleźć jej w sobie siłę i światło, ten geniusz właśnie. Mojemu Mężowi bardzo za to dziękuję.
Skomentuj artykuł