Historia każdego z nas jest niepowtarzalna. Ale historia ludzi skazanych na więzienie bywa naprawdę wyjątkowa. Nawet jeśli scenariusze odrzucenia, zła i zagubienia powtarzają się w wielu przypadkach.
Przedmowa
"Mam lat 27. Matka alkoholiczka. W domu melina nie z tej ziemi. Gorsze warunki niż w kryminale. Po dwóch latach odezwała się mama. Musiała w ten dzień być trzeźwą. Lubię te dni, kiedy jest trzeźwa, bo można sobie normalnie porozmawiać. Inaczej trzeba zejść jej z drogi, bo jest nie do wytrzymania…
Nauczyłem się kraść i byłem w tym dobry. Udowodniono mi 62 włamania…
Pomoże mi ksiądz zmienić się, bo nie chcę już siedzieć? Na wolności mam wrażenie, że wszyscy się gapią… Przez dwa miesiące się starałem, później zwątpiłem. Nie wytrzymałem napięcia. Nie nadaję się do życia.
Nie wiem nic o prawdziwym życiu, tylko z filmów. Nie znam ojca… Pomoże mi ksiądz?" - pisze z więzienia Waldek, który odsiaduje 11,5 roku. Dzisiaj jest na wolności…
Na ogół mówi się o nich: przestępca, kryminalista, bandzior, a jednak w każdym z nich drzemie człowieczeństwo. "Chcę, by we mnie widziano człowieka, a nie tylko skazanego" - mówi więzień po pięćdziesiątce odsiadujący sporo lat.
Zamieszczone relacje zostały napisane w czasie odbywania kary przez ich autorów. Poznając ich z rozmów na widzeniach, z korespondencji oraz z ich życia sakramentalnego, mogę powiedzieć, że te historie z życia są szczere, a czasami nawet zbyt szczere. Może to wynikać z wzajemnego zaufania, a może też z pragnienia wyrzucenia z siebie tego całego ciężaru, koszmaru życiowego. Każdy z nich zgadzał się na wydrukowanie swoich wyznań, mając przekonanie, że mogą one komuś pomóc w odnalezieniu się, by w życiu wyjść na prostą…
Co można o tych ludzkich dramatach myśleć, co sądzić i do jakiego wniosku dojść? Z pewnością to, że zabrakło im normalnej i zdrowej w relacjach rodziny, domu czy też warunków. Na ogół są to ludzie pochodzący z rodzin patologicznych. Ale nie tylko. Brak więzi, ciepła, serdeczności i zainteresowania dzieckiem. Brak właściwych, zdrowych zasad, norm życiowych, co przyczyniło się do wypaczenia osobowości skazanego. Bo co można powiedzieć o postawie, założeniach życiowych recydywisty, który przed wyjściem na wolność zapowiada, będąc "pod celą", że musi zadbać o dziecko i konkubinę, więc będzie nadal kradł…
Spisane wyznania być może tym, którym nie jest obojętny los drugiego człowieka, a nie zetknęli się z dramatem bliźniego odsiadującego karę więzienia, pomogą bardziej uwrażliwić się na los osadzonych. Muszę tu zaznaczyć, iż autorami przedstawionych historii życiowych są ludzie młodzi. Przedstawiamy je w oryginale, chroniąc styl wypowiedzi, gdyż chcemy zachować atmosferę przeżyć i realizm osobistych doznań. Zapewne w młodości jest więcej odwagi w wyrażaniu swoich przeżyć, które na ogół są dramatami. Można im - osadzonym - pomóc postawą i działaniem w duchu ewangelicznej miłości, która wyraża troskę, szacunek, pragnienie dobra, jest wymagająca, ofiarna i niczego nie oczekuje, nawet nagrody w formie podziękowania.
Przedstawione historie zostały spisane w więzieniach Nowego Sącza, Nowego Wiśnicza i Rzeszowa. Podkreślają rolę kontaktu ludzi z zewnątrz, wolontariuszy. Jednak w tych miejscowościach nie jest łatwo pozyskać chętnych do wolontariatu na rzecz osadzonych. A Słowo Boże - Chrystus powiada: Byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie… Kiedy widzieliśmy Cię… w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?… Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mieście uczynili… byłem w więzieniu, a nie odwiedziliście Mnie (Mt 25, 36n. 43b).
Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym… więźniom głosił wolność (Łk 4, 18). A w Psalmie 69,34: Bo Pan wysłucha biednych i swoimi więźniami nie gardzi.
"Pod celą - mówi osadzony na wiele lat na spotkaniu grupy tzw. rzymskokatolickiej - jedyną książką była Biblia. Zabrałem się z nudów za czytanie od końca (Apokalipsa). Czytałem i science fiction. Zostawiłem ją i zabrałem się za czytanie Ewangelii. Z czasem poznawałem tego Człowieka, Jego troskę o biednych, pogardzanych czy grzesznych. Dostrzegałem Jego odwagę, z jaką bronił słabych, odrzuconych, upokarzanych czy chorych, których uzdrawiał. Obdarzał wolnością, odpuszczając grzechy. Miał odwagę otwarcie przeciwstawić się obłudzie, fałszowi, hipokryzji. Poznając Go w tym, że wszystko oddał za innych, umierając na krzyżu, zakochałem się w Nim. Postanowiłem Nim żyć…".
Jeżeli to mówi mężczyzna po pięćdziesiątce wobec grupy osadzonych, to może oznaczać, że wychowywała go ulica, wiele przeżył, a jednak odnalazł sens życia i ma odwagę dzielić się swoim doświadczeniem ze współwięźniami.
Dziękuję Dyrektorom i Służbie Więziennej we wspomnianych Zakładach karnych, a przede wszystkim Autorom zamieszczonych relacji. Doceniam ich odwagę, otwartość i szczerość. Nie mogę pominąć Wolontariuszy, z którymi stajemy się grupą użyteczną dla tych zmierzających ku wolności. Dużym wsparciem w spotkaniach z grupami osadzonych byli i są przyjaciele i znajomi zapraszani ze swoim świadectwem życia do więzienia. Do więźniów kieruję słowa proroka Izajasza: Gdy nadejdzie czas mej łaski… w dniu zbawienia przyjdę ci z pomocą… aby rzec więźniom: "Wyjdźcie na wolność!" (Iz 49, 8-9).
Mam nadzieję, że książka ta posłuży szczególnie tym, którym "pogubiło się życie", którzy nie widzą wyjścia z trudnych sytuacji, a pragną się odnaleźć, by stworzyć sensowną rodzinę i powołać do życia maleństwo. Tym właśnie, którym warunki i wydarzenia poplątały drogi życiowe, przytoczone wypowiedzi ukazują, że można żyć inaczej, że jest Siła, która uzdalnia do tworzenia się na wolności mimo przeszkód i trudności. Dla młodych czytelników, przed którymi stoi możliwość wyboru drogi życiowej, niech ta książka będzie oknem dającym szerszy pogląd na tych zagubionych, a jednocześnie ostrzeżeniem przed tym, co się może w życiu zdarzyć, kiedy podejmuje się nierozważne i nieprzemyślane decyzje.
Dla wszystkich zaś, którzy czują się odpowiedzialni za swoje życie przed Bogiem i względem siebie samych, dla pragnących być potrzebnymi, lektura tych wyznań ukazuje sposobność i szansę stawania się bardziej użytecznym, zapoznając ich z rzeczywistością tak mało znaną lub obciążoną dużą dozą opacznych opinii.
Ks. Stanisław K. Majcher SJ
Byłem w więzieniu...
Co jest za tymi bramami? Czy moje wyobrażenia o życiu za murem są właściwe? Obawa, trema, niepewność, a nawet opór wewnętrzny, który dość zdecydowanie podpowiada mi, że nie ma sensu iść tam, gdzie bez przepustki nie można wejść. Ale stało się. Portiernia, wypisanie wniosku o udzieleniu widzenia. Niecierpliwe oczekiwanie i wreszcie po jakimś czasie będzie można wejść. Wyjaśnienia czego nie wolno wnosić, co trzeba zostawić. Kontrola osobista po przekroczeniu bramki. Sygnały dźwiękowe, świetlne. Wnikliwe oczy spostrzegające i ostrzegające. Pochód w nieznane. Z hukiem zamykają się kolejne bramy, budząc skojarzenia z wrotami wieczności o kilkadziesiąt kondygnacji poniżej granicy nadziei i życia. To są pierwsze wrażenia. Ale idziemy na spotkanie. To nie jest droga do wieczności. Pierwsze wrażenia, doznania na drodze na spotkanie z osadzonymi. Dochodzimy do celu, do sali widzeń, na spotkanie z człowiekiem.
Przychodzi ich grupa. Nie znam żadnego. Wiem tylko, że każdy z nich ma coś na sumieniu. Nie są w tym miejscu na wczasach. Dźwigają, każdy z osobna, swoje pogubione życie, a do tego jeszcze poplątane brakami i patologią domu rodzinnego.
Zauważyłem, że w czasie mojego dzielenia się refleksją, jak rozumiem ojcostwo i jakie są moje doświadczenia wyniesione z domu rodzinnego, kiedy z pełnym przekonaniem mówię, że Bóg jest kochającym Tatą, oczy, wzrok osadzonego, który siedział na wprost mnie, są pełne jakiegoś doznania, przeżycia i odczucia. A więc oni mają serca i są wypełnieni uczuciami!? Za murem bije serce??!
Kiedy czekamy na wyjście, pytam jednego z nich: "Jak masz na imię i dlaczego jesteś smutny?". "Mam na imię Inigo, a gdyby ksiądz miał odsiedzieć 25 lat, to też byłby smutny!" Nie wszystko jest dla mnie jasne. Staje się z czasem. Wpierw trzeba pokonać wewnętrzną barierę, bo "morderca" ma za sobą 27 lat życia. Jakiego? Nic o nim nie wiem. A przecież Chrystus powiedział: byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie… więc w osobie Iniga staje przede mną Zbawiciel. Co On przez więźnia chce mi powiedzieć? Cierpliwie słucham...
Daniel Sz.
Od wczesnej młodości spragniony więzi rodzinnej z ciągłymi pomyłkami. Spotkałem go po ostatnim wyroku jedenastu lat więzienia. Był emocjonalnie głęboko zagubiony. Odnajduje się dzięki ludziom dobrej woli, a między innymi dzięki swojej cioci z adopcji.
Witaj, Czytelniku
Książka ta opowiada o prywatnym życiu,
dobrych i złych chwilach mojego życia,
o podejmowaniu trudnych decyzji
czasem dobrych, a czasem złych.
Zapraszam!
Jest dzień 31 III 1983 r. W tym momencie przyszedłem na świat. Zaraz po urodzeniu zostałem porzucony przez własną mamę i ojca w kieleckim szpitalu. Do dziś nie wiem dlaczego. Wiem tylko tyle, że ze szpitala odebrała mnie babcia i to ona wychowywała mnie do drugiego roku mojego życia. Niestety, babcia po dwóch latach zmarła i w ten sposób trafiłem do Domu dziecka w Kielcach. W Domu dziecka przebywałem do czwartego roku życia.
Jest rok 1987. Zapamiętałem, że był to szczególny dzień, bo od samego rana byłem przygotowywany na spotkanie z jakimiś ludźmi, nie wiedziałem, kto to ma być. Pamiętam tylko, że jakaś pani wzięła mnie ze świetlicy za rękę i zaprowadziła do pokoju, w którym byli właśnie ci ludzie, na których czekałem. Była tam pani z jakimś panem i jeszcze jeden pan, ale jego znałem z Domu dziecka, bo to był pan dyrektor. W pewnym momencie, gdy tak stanąłem bez ruchu, ta pani uśmiechnęła się do mnie i z tym panem podeszli do mnie z jakąś dużą paczką. Powiedzieli, że to dla mnie i żebym rozpakował, więc to zrobiłem. Po rozpakowaniu tej paczki byłem bardzo radosny, bo w paczce było mnóstwo słodyczy i piękny samochód na baterie. Po chwili ta pani, co dała mi tę paczkę, wzięła mnie na kolana i zaczęła rozmawiać ze mną. Mówiła, że jest moją mamą, a ten pan co był z nią to mój tata. Jako dziecko mające cztery latka odebrałem to bardzo pozytywnie i bardzo się ucieszyłem. Pomyślałem sobie, ale fajnie, mam mamę i tatę. To całe przebywanie w tym pokoju trwało bardzo długo i nagle ktoś wszedł do tego pokoju i przyniósł mi ubranie, kurtkę, czapkę i buciki. Ta pani, co powiedziała mi, że jest moją mamą, zaczęła mnie ubierać i cały czas patrzyła mi prosto w oczy i cały czas była uśmiechnięta. Gdy już byłem ubrany, mama powiedziała mi, że mnie już zabiera do domu i zapytała czy się cieszę. Pamiętam, że kiwałem głową i byłem bardzo radosny. Od tej pory wiedziałem, że mam mamusię i tatusia.
W trakcie wychodzenia z rodzicami z Domu dziecka wszyscy mnie żegnali, machając do mnie rękami.
Podróż do domu pamiętam jak przez mgłę. Pamiętam autobus lub jakieś duże auto. Był wieczór i bardzo długo jechaliśmy do tego nowego domu.
Nagle gdy to duże auto zatrzymało się, wyszliśmy wszyscy z niego i zobaczyłem przed sobą dom. Mamusia wzięła mnie na ręce i weszliśmy do domu razem z tatą.
W tym domu przywitał mnie jakiś starszy pan. To był dziadek, tata mojej mamusi, który wziął mnie na kolana i pogłaskał po głowie, coś jeszcze do mnie mówił, ale tego już nie pamiętam.
Bardzo długo siedziałem w tę noc z rodzicami w kuchni. Raz byłem u mamusi na kolanach, raz u taty. Potem mamusia razem z tatą zaprowadziła mnie do mojego pokoju, który był już dla mnie przygotowany. I tak się zaczęło moje nowe życie w nowej rodzinie.
Do szóstego roku życia, dopóki nie poszedłem do szkoły, cały czas siedziałem w domu i bawiłem się z dziećmi sąsiadów albo jeździłem do mamusią do pracy. Moja mama pracowała w kiosku Ruchu w małym miasteczku. Ja zaś mieszkałem z rodzicami w miejscowości. To taka mała wioska obok tego miasteczka, gdzie pracowała moja mama.
Jest rok 1989. W tym roku, dnia czwartego grudnia zapadła decyzja o adopcji przez rodziców. Otrzymałem nowe nazwisko, zmieniono mi imię: z Sebastiana na Daniela. Także w tym roku podjąłem naukę i chodziłem do szkoły, do zerówki.
Szkołę pamiętam bardzo dobrze. Lubiłem chodzić do szkoły. Z tego co wiem i pamiętam, w szkole dobrze się uczyłem i przechodziłem z klasy do klasy. Zawsze, gdy przychodziłem ze szkoły, to najpierw był obiad, a potem nauka - odrabianie lekcji i zadań domowych. Przy nauce zawsze pomagała mi mamusia, a czasem tata, ale to było rzadko. Gdy nawet mamy nie było w domu, bo była w pracy, to kiedy tylko przyjechała i weszła do domu, pierwsze zawsze pytała, czy lekcje odrobiłem. Gdy mówiłem, że tak, to musiała sprawdzić i przepytać mnie, czego się nauczyłem, a jeżeli w czymś nie dawałem sobie rady, to zaraz mi pomagała. Nieraz do późnej nocy siedziała i uczyła mnie, nawet lepiej to pojmowałem niż w szkole. Mama zawsze umiała do mnie dotrzeć w każdy sposób. Mama była bardzo staranną osobą. Bardzo dbała o wszystko w domu, a zwłaszcza o mnie. W oczach mamy musiałem być we wszystkim dobry, zarówno w nauce, jak też w zachowaniu i w czystości. Zawsze do szkoły przygotowywała mi czyste i świeże ubranie, a co najważniejsze musiało być wyprasowane. Do szkoły robiła mi kanapki i zawsze dawała mi jakieś kieszonkowe na słodycze. Jednym słowem, mama bardzo o mnie dbała. Miałem wszystko i jako dziecku niczego mi nie brakowało. Gdy miałem urodziny czy imieniny, zawsze dostawałem od mamy prezent, tak samo jak od taty. Zawsze były to drogie prezenty. Były to zawsze jakieś zabawki, ubrania, słodycze, a nawet przybory szkolne. Dzisiaj wiem, że byłem bardzo rozpieszczanym dzieckiem, zwłaszcza przez mamę, bo nawet gdy nie było okazji, to gdy przychodziła do domu z pracy, nieraz mi coś ładnego kupowała i dawała jako prezent.
Mama bardzo mnie kochała jak własnego syna. Zawsze była mi przychylna, a nawet jak coś złego zrobiłem, zaraz mi wybaczała. Z tatą było inaczej. Tak naprawdę tata nigdy nie akceptował mnie jako syna. Był inny niż mama. Nigdy ze mną nie rozmawiał sam na sam. Mieliśmy zimny kontakt ze sobą, a to dlatego, że tata chciał mieć swoje dzieci, ale mama ich nie mogła mieć, bo była chora.
Mama chorowała bardzo poważnie. Gdy była młodą dziewczyną, chorowała na białaczkę. Choroba ta ustąpiła na parę lat. Ale potem zaczęły się nawroty i właśnie między innymi nie mogła mieć własnych dzieci, dlatego przygarnęła mnie jako własne dziecko. A tato nigdy nie mógł pogodzić się z tym, dlatego nie akceptował mnie jako syna. Mimo moich starań nie potrafiłem nigdy przekonać go do siebie. Gdy robiłem w domu porządki, gdy mu pomagałem w czymś, rzadko słyszałem słowa pochwały.
Tato zaczął na mnie bardzo krzyczeć o byle co, potem przejawiała się ta złość w zadawaniu mi kar cielesnych - częste bicie. Nigdy nie próbował ze mną porozmawiać. Zawsze krzyczał i wyzywał od znajduchów, Cyganów. Potrafił w złości wykrzyczeć, że nie jest moim ojcem, a ja jego prawdziwym synem. Na początku bardzo mnie to bolało, że tak mnie traktuje. Oczywiście te jego zachowania były początkowo podczas nieobecności mamy w domu. Gdy przychodziłem ze szkoły, to szukał okazji, aby nakrzyczeć na mnie. Takim powodem na początku było pięciominutowe spóźnienie w powrocie ze szkoły, a gdy było to 10 lub 15 minut, to już dochodziło do kar cielesnych. Gdy potem opowiadałem o tym mamie w tajemnicy przed tatą, mama zaraz szła do taty i prosiła go, żeby tak więcej nie robił. Niestety, to nie pomagało, a wręcz było jeszcze gorzej. Z biegiem czasu rosła we mnie nienawiść i bunt przez jego metody wychowawcze w stosunku do mnie.
Zacząłem odczuwać brak więzi rodzinnej, przez co stawałem się bardziej samotny. Najbardziej było mi w tym wszystkim żal mamy, która nie była w stanie zapanować nad ojcem ani nie była w stanie mi pomóc w żaden sposób. Jedyne co pamiętam z tego trudnego okresu dzieciństwa to to, że z uwagi na moje zachowanie mama próbowała znaleźć pomoc w przychodni psychiatryczno-psychologicznej dla dzieci. W trakcie rozmowy z lekarzami ojciec zawsze mówił, że to ja jestem wszystkiemu winien i że to ja doprowadzam go do takich zachowań (nerwy, stresy, brak panowania nad sobą). To było nieprawdą, bo nigdy nie przyznał się do tego co mi robił, a ja miałem zabronione komukolwiek o tym mówić. Podczas rozmów z psychiatrą w przychodni bałem się powiedzieć cokolwiek, bo wiedziałem, co się będzie działo. Pamiętam, że gdy pani psycholog z psychiatrą zapytali mnie, czy chcę z nimi porozmawiać bez obecności rodziców, to ojciec powiedział, że nie ma takiej potrzeby i wzrokiem dawał mi do zrozumienia, że mam milczeć i nie rozmawiać z lekarzami. A gdy byłem badany przez lekarzy, a byłem posiniaczony, miałem mówić, że to w szkole na wuefie się stało. Pamiętam, że przy każdym badaniu ojciec z mamą byli przy mnie po to, abym czasami się nie wygadał. Jednym słowem kontrolował mnie na każdym kroku. Pamiętam, jak ojciec z mamą ukrywali przed całą rodziną moją krzywdę. Gdy latem jechaliśmy do rodziny na jakieś przyjęcie, to ubierany byłem jak na jesień, to znaczy: długie rękawy, spodnie, żeby nie było widać śladów bicia na moim ciele. Cała krzywda była ukrywana, a moje życie stawało się coraz bardziej brutalne i niewdzięczne.
Tata i mama byli bardzo wierzącymi katolikami i bardzo praktykującymi, i wychowywali mnie w silnej wierze, ale było to bardzo trudne i ciężkie, ponieważ zmuszany byłem do częstych modlitw, częstego chodzenia do kościoła. Według mnie przesadzali z częstą spowiedzią, kiedy za byle co musiałem iść do spowiedzi, i nieraz to było dwa razy w tygodniu. A gdy wracałem ze spowiedzi, pokutę musiałem odmawiać na głos przy nich, a kiedy byli na podwórku, to otwierali szeroko okna i musiałem tak głośno mówić, żeby oni słyszeli.
Pamiętam, że nawet gdy byłem chory na grypę, a dokładnie miałem anginę ropną, to z gorączką musiałem iść do kościoła, bo według rodziców w ich prostackim myśleniu, co ludzie powiedzą…
Zacząłem odczuwać, że moje życie w rodzinie wyglądało na tzw. pokaz. Czułem się jak mebel lub jakaś zabawka, a to dlatego, że co z tego, iż miałem ładne ubrania, jak musiałem bardzo uważać, aby nie pobrudzić, bo dostałbym za karę inne stare albo byłbym bity. Niektóre ubrania były nie dla mnie tylko dla ludzi, żeby widzieli, jak to ja mam dobrze. Pamiętam też niektóre zabawki bardzo ładne i drogie, którymi nie mogłem się bawić, ponieważ w domu nie było żadnych gości lub przyjaciół mamy i taty. Gdy byli goście obecni w domu, wtedy tata wyciągał z meblościanki zabawki i kazał mi się bawić przed gośćmi, aby widziano, jak dbają o mnie i jak mi jest dobrze. Szczególnie utkwiła mi jedna taka zabawka, którą dostałem od ojca na Pierwszą Komunię. Był to samolot bardzo duży, taki na baterie. Gdy pokazałem gościom, to ojciec po chwili zabrał mi go i schował, bo powiedział, że to droga zabawka i że zepsuję. Później widziałem ten samolot parę razy, jak ojciec sam go brał, włączał i patrzył na niego. Co prawda pozwolił mi się patrzeć, ale nie dotykać, żebym nie zepsuł. Po chwili znowu go chował. Bardzo chciałem mieć ten samolot dla siebie i bawić się nim wtedy, kiedy ja bym tego chciał, ale to było niemożliwe. Wtedy byłem zły, smutny i niecierpliwy, bo z nerwami czekałem, kiedy znowu ojciec wyciągnie zabawkę. To było coś nienormalnego dla mnie. Nawet mama, która bardzo mnie kochała, była pod presją ojca i nic nie mogła zrobić. Bardzo się wykłócała z ojcem o mnie. Nieraz jak ojciec mi czegoś zabraniał, to gdy go w domu nie było, mama zawsze mi pozwalała. Tylko wtedy pozwalała mi na odrobinę rozrywki. Pozwalała mi się bawić z dziećmi. Dawała mi coś słodkiego i widziałem w jej oczach taki dziwny smutek, jakby chciała mi coś powiedzieć, ale nie wiedziała jak mi powiedzieć, dlaczego ojciec taki jest. Pamiętam, jak ją zapytałem pewnego razu, dlaczego tata jest taki, to powiedziała, że nigdy tego nie zrozumiem, ale że kiedyś mu to przejdzie. Pamiętam, jak wzięła mnie na kolana, przytuliła i przepraszała, że nie jest w stanie powstrzymać ojca, a przede wszystkim tę jego nienawiść do mnie. Co prawda, i ja z biegiem czasu zacząłem odczuwać straszną nienawiść do ojca i stawałem się bardziej zły, niedobry i agresywny.
Ja jako dziecko byłem bardzo żywy, ruchliwy. Lubiłem być w centrum zainteresowania. Ale to wszystko lubiłem pokazać w szkole. Tam bardziej byłem otwarty. Tam czułem luz i zapominałem, co się dzieje w domu.
Bardzo lubiłem wygłupiać się przed dziećmi, bo wszyscy się ze mnie śmiali, a mnie to cieszyło, że komuś sprawiam przyjemność. Niestety te moje wygłupy kończyły się czasem bardzo źle. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jakie mogą być konsekwencje w domu. Pamiętam, że kiedyś wracałem ze szkoły do domu i z daleka widziałem, jak ojciec czeka na mnie koło bramki. Gdy otworzyłem bramkę, od razu dostałem od ojca w twarz. Zapytałem z bardzo wielkim krzykiem: za co to? A on powiedział: ty wiesz za co, i kazał mi szybko wejść do domu. Potem zaczął mnie bić kablem od prodiża. To taki piec elektryczny do pieczenia placków. Jeszcze raz zapytałem, dlaczego mnie bije. Odpowiedział, że szkoła jest od nauki, a nie od wygłupów, bo w cyrku można się wygłupiać, a nie w szkole.
Zainteresowała Cię ta pozycja? Sięgnij po nią.
Dlaczego za kratami. Poruszające historie więźniów - zdobądź własny egzemplarz
Ojciec Stanisław Majcher przeszedł przez bramę murów więziennych. Dosłownie i w przenośni, starając się przybliżyć żywot człowieka z wyrokiem. Poprzez realizacje ewangelicznego zalecenia Jezusa Chrystusa - nikogo nie przekreślać - jezuita próbuje zrozumieć motywy działania i przede wszystkim obudzić dobro. Ta książka to nie tylko zachęta do heroicznego miłosierdzia, ale także podręcznik dobrego i uważnego słuchania - umiejętności wcale nie tak częstej w dzisiejszym świecie.
Skomentuj artykuł