"Encyklika «Fratelli tutti» przechodzi bez echa, bo większa część episkopatu Polski jest zajęta walką z LGBT albo kolejną dyskusją o aborcji. Przecież sami biskupi wpakowali Polskę w ten spór" - twierdzi ks. Alfred Wierzbicki.
Karol Kleczka: Pod wpływem papieża Franciszka, zwłaszcza encykliki Laudato si’, powstały w Polsce ruchy skoncentrowane na ekologii integralnej, ale to nie znaczy, że wątki ekologiczne jakoś mocniej zafunkcjonowały w duszpasterstwie. Nie kojarzę takich listów pasterskich, które poruszałyby ten temat.
Ks. Alfred Wierzbicki: - Listy pasterskie to w ogóle osobny temat, one na ogół wprowadzają więcej zamętu niż jasności, ponieważ ich autorzy piszą takim slangiem, taką nowomową, że po prostu tego typu przekaz nie jest w stanie niczego zakomunikować. Ale dość na ten temat. Encykliki papieża Franciszka są też szalenie nowoczesne i to wspaniałe przykłady tego, w którą stronę powinna zmierzać katolicka nauka społeczna, czyli starać się odpowiadać na problemy swojego czasu. Gdy Jan Paweł II napisał Laborem exercens, swoją encyklikę o pracy, problem pracy stanowił podstawową kwestię społeczną. Papież Franciszek przemawia w epoce globalizacji i zwraca uwagę na sprawy, którymi żyją teraz ludzie. Przecież to coś zdumiewającego, wręcz pięknego, że obecnie najmłodsi ludzie na całym świecie są na tym punkcie bardzo uwrażliwieni. W taki sposób tworzy się przestrzeń spotkania i nie wolno takich okazji zaprzepaścić, bo dzięki spotkaniu możemy pokazać piękną stronę chrześcijaństwa. Pytał pan o wspólny kod kulturowy i to jest odpowiedź: kody nie spadają z nieba, kody trzeba zbudować i to, że na encyklikę papieża odpowiadają tylko jakieś wąskie grupy zainteresowanych, to jest po prostu coś gorszego niż lenistwo.
Fratelli tutti też nie została jakoś szczególnie pogłębiona.
- A to równie nowoczesna encyklika, bo w zasadzie zbiera wszystkie problemy relacji międzyludzkich i ustanawia je jako rzecz wspólną, ważną dla ludzi wszystkich religii oraz ludzi spoza kręgu religii. To bardzo znamienne, bo dotychczas traktowaliśmy sprawy społeczne, dialog ekumeniczny, dialog międzyreligijny jako zabawę w osobne klocki, a papież pokazuje, że to jest ta sama budowla. Na litość boską, ileż można na ten temat mówić, że dialog międzyreligijny to nie jest tylko problem dogadywania się teologów, ale całych przestrzeni wypełnionych międzyludzkimi relacjami. Gdy ludzie, którzy byli do siebie wrogo nastawieni, próbują przełamać mury uprzedzeń, w pierwszym zetknięciu opowiadają sobie o tym, kim są. Pewnie trochę się też kłócą, bo nie może być łatwego spotkania pomiędzy ludźmi, jeśli dzieli ich napięta historia. Ale to spotkanie umożliwia wejście w drugi etap, czyli podjęcie wspólnej odpowiedzialności za świat. To odnajdujemy we Fratelli tutti. A co w Polsce? Encyklika przechodzi bez echa, bo większa część episkopatu Polski jest zajęta walką z LGBT albo kolejną dyskusją o aborcji. Przecież sami biskupi wpakowali Polskę w ten spór i widać, że kompromis, który został wypracowany ze środowiskami pozakościelnymi, został złamany wskutek chęci przypodobania się Kościołowi ze strony władzy.
Przedstawiciele tych drugich środowisk nie mówią, że to był kompromis, tylko ustępstwo na rzecz Kościoła.
- Ja też uważam, że to nie był kompromis, ale z innego powodu. Uważam, że ustawa z 1993 roku była wyrazem mądrości prawodawcy, który nie chciał wkraczać w sumienie w dramatycznych sytuacjach życiowych w tych trzech wyróżnionych przypadkach. Bo faktycznie tak jest, że norma prawna nie może być całkowitym odzwierciedleniem normy moralnej i zamiast zajmować się formowaniem sumień, czy też stwarzaniem takich warunków życia, w których kobiety miałyby siły urodzić zagrożone wadami dziecko, jednostronnie koncentrujemy się na prawnej ochronie ludzkiego życia. Ona oczywiście jest konieczna, zwłaszcza że ta ustawa z 1993 roku była przełomem w zakresie ochrony życia w stosunku do poprzedniej ustawy, jeszcze z czasów komunistycznych. I ona także przeorała świadomość, ale dzisiaj jesteśmy już w innym punkcie świadomości społecznej. Okazuje się, że nie wystarczy mieć ustawę, żeby kształtować świadomość moralną. Twierdzę, że Kościół wkłada za dużo energii w działania niepotrzebne: w wyłącznie prawne rozwiązanie ochrony życia i coś, co moim zdaniem nigdy nie powinno mieć miejsca, jak atak na ludzi LGBT i uważanie ich za jakieś zagrożenie dla rodziny, dla chrześcijaństwa.
Skąd się bierze ta łatwość wchodzenia w wojnę kulturową? Ksiądz mówił o lenistwie w budowie dialogu, ale są też inne problemy, na przykład myślenie w kategoriach rozwiązań maksymalistycznych, ogólnych, a nie sytuacyjnych. Zwiększanie dobra zostaje sprowadzone do zmiany prawa, czyli do jakiegoś uogólnienia, ale nie do konkretyzacji, co często podkreślają chociażby opiekunowie osób niepełnosprawnych, które są pozostawione samym sobie. Ta wojna kulturowa jest Kościołowi absolutnie do niczego niepotrzebna.
- Widocznie w przekonaniu tak wielu duchownych jest do czegoś potrzebna, chcą ideały chrześcijańskie wcielać w życie a paradoks polega na tym, że ci, którzy ponoszą odpowiedzialność za Kościół, sięgają po te instrumenty, które okazują się zawodne i szkodliwe. Jacques Maritain odróżniał środki bogate od środków ubogich. Sądzę, że w Polsce widać dokładnie ten problem, że te bogate środki, czyli głośne kampanie, posługiwanie się instrumentem prawa, dają poczucie bezpieczeństwa i tego, że się coś zrobiło. Jest taka łacińska formuła, która głosi, że „skrajności się stykają”, w tym wypadku chodzi o to, że lenistwo spotyka się z ekstremalnym aktywizmem. Ponoć kiedy Tadeusz Kotarbiński napisał Traktat o dobrej robocie, pytano go, czy mógłby jednym zdaniem powiedzieć, na czym polega „dobra robota”. Kotarbiński złapał się za głowę i powiedział, że gdyby mógł to wyrazić jednym zdaniem, nie napisałby tych kilkuset stron. Ale pytający dziennikarz naciskał, no bo w gazecie trzeba krótko i do rzeczy. Kotarbiński miał mu odpowiedzieć, że dobra robota polega na tym, że jak chce się coś dobrze zrobić, to trzeba się najpierw namyśleć. W tym sensie, że można dużo robić i to wcale nie będzie efektywne, a nawet przyniesie szkodliwe skutki.
Mogę się mylić, ale myślę, że nadmierny aktywizm to jest pokłosie polskiego sarmatyzmu, który przeniknął do religijności. Religijność sarmacka była nie tylko ostentacyjna, nie tylko wybujała w formach, ale także wyrastała z przekonania, że to my mamy rację, że my się od nikogo nie musimy niczego uczyć. Co więcej, to my jesteśmy zbawicielami całego świata. No i oczywiście, jeśli biskupi teraz słyszą od premiera czy od prezesa partii, że Polska to przedmurze chrześcijaństwa, mają to poczucie misji. To jest po prostu „tokowanie głuszców”.
Twierdzi ksiądz, że Kościół w Polsce jest przywiązany do takiego romantycznego ducha?
- Romantyzm był swoistą kontynuacją sarmatyzmu, zwłaszcza pod względem wątków mesjańskich. Na przykład u Wespazjana Kochowskiego, skądinąd świetnego poety, bo on naprawdę dysponuje fantastycznym językiem, pojawia się pomysł, że wszyscy nas z zewnątrz atakują. A to protestanci, a to schizmatycy, a to Żydzi nam grożą. I my, Polacy, jesteśmy takim obolałym narodem, ale nasze cierpienie jest nie na darmo. Kochowski jeszcze tego nie powiedział, ale w romantyzmie pociągnięto to dalej: my jesteśmy Chrystusem narodów. I to jest najprostsza droga do zapomnienia o tym, że Chrystusem jest kto inny.
Skomentuj artykuł