Pragnę, aby moje filmy dały ludziom nadzieję

"Zawsze pragnę, aby moje filmy dały ludziom nadzieję, żeby widz wyszedł z kina z nadzieją. Czasem jest ona strasznie nikła, ale jest." (fot. Piotr Woźniakiewicz)
Jerzy Stuhr / "Katolik frajerem?"

Pamiętam list papieski Jana Pawła II skierowany do artystów, na początku tego tysiąclecia. Jan Paweł II napisał tam, że szeroko pojęci artyści, czyli ci, którzy tworzą, odtwarzają, wykonują, są obdarzeni specjalnym darem. Mają w sobie jakieś zdolności, których inni ludzie nie mają. I Papież napisał do nas, że naszym obowiązkiem jest te zdolności pogłębiać i te zdolności innym ludziom oddawać.

Mi się to spodobało. Pomyślałem sobie - tak, ja całe życie chciałem to, czym byłem obdarzony, oddawać ludziom, stwarzać im te chwile ulotności, kiedy mogą zapomnieć o życiu codziennym. Ogólnie mówiąc chciałem ludzi bawić. Oczywiście w szerokim znaczeniu tego słowa, czyli dać im refleksję, zastanawiać, czasami rozśmieszyć, czasem dać przykład, czasem przerazić. Zabawa też jest ludziom potrzebna. Ludzkość nie mogłaby się obyć bez lekarzy, nie mogłaby się obyć bez kolejarzy, nie mogłaby się obyć bez wielu zawodów. A bez aktora? Mogłaby. Tylko że ludzie chodziliby smutni.

Jedną z najważniejszych rzeczy, która wyróżnia artystów spośród innych ludzi, jest to, że oni chcą ci coś powiedzieć. To nie musi być mądre. My często się mylimy, robimy błędy. Ale ważna jest ta chęć wypowiedzenia się.

Mój syn chodził kiedyś do szkoły muzycznej, gdzie co chwilę organizowano występy, żeby dzieci mogły grać przed jakąś publicznością, bo co innego jest zagrać przed profesorem, a co innego jest zagrać przed szerszą widownią. Artyści muszą występować przed publicznością, więc powinni się z tym oswajać od najmłodszych lat. No, a kto robi publiczność? Publiczność robią rodzice. A rodzice w takiej szkole muzycznej to też są przeważnie muzycy, bo na te dzieci przechodzi tradycja z pokolenia na pokolenie. Dzieci coś tam tłuką i w którymś momencie nauczycielka dostrzega, że rodzice są już zmęczeni tym popisem. Do jednego z chłopców mówi więc: "Słuchaj Grzesiu, preludium dobrze, ale sonatinki już nie graj". A ten mały nagle mówi: "Zagram sonatinkę! Nie po to się uczyłem, żeby nie wystąpić!". Myśmy z żoną się obudzili i mówię: "To jest artysta!". On chce. On ma tę przemożną chęć coś dać ludziom. Coś niedoskonałego, coś, co wymaga wielu, wielu lat pracy. Ale on chce.

Według takiego kryterium ja patrzę na przyszłych artystów. Czy masz coś do powiedzenia? Nie musi to być coś oryginalnego, jest na to czas. Ja w swoim życiu miałem bardzo różne okresy. Miałem okres imitacji, gdzie naśladowałem innych. To normalne. Potem miałem okres buntu, gdzie buntowałem się przeciwko rzeczywistości. Coś, czego dzisiaj u młodych adeptów sztuki brakuje: buntu. Nie mylić z prowokacją. Potem miałem okres chęci powiedzenia czegoś ludziom, czyli jakby pozostawienia swojego przesłania, jakiejś wiadomości, podzielenia się tym, jaki jest mój bagaż życia. Ciągle chciałem się dzielić. Ciągle chciałem kogoś o tym bagażu mojej wiedzy, moich przeżyć poinformować. Dlaczego? Dlatego, że występując codziennie przed publicznością, pokazując różne charaktery ludzkie, zobaczyłem, że ludziom jest to potrzebne, że chcą w tych kreowanych charakterach się przeglądać i przekonywać się, czy w owych bohaterach nie zobaczą swoich problemów, kompleksów, dylematów moralnych, etycznych, społecznych. Jak je zobaczą, to nagle po ich reakcji widzę, że lżej jest im znosić samotność, że ktoś tam wymyślił człowieka na scenie, na ekranie, który ma takie same problemy jak ja.

Zawsze pragnę, aby moje filmy dały ludziom nadzieję, żeby widz wyszedł z kina z nadzieją. Czasem jest ona strasznie nikła, ale jest. Na przykład wiecie, jaka była nadzieja w filmie Tydzień z życia mężczyzny? Taki smutny film, o ludzkich słabościach. Nadzieja była taka, że bohater śpiewa w chórze piękną pieśń, którą skomponował Wojciech Kilar. Wychodzi z kościoła i dziennikarka go pyta: "Proszę pana, dlaczego pan śpiewa?" - takie pytanie TVN-u. A bohater po tym wszystkim, co narobił w filmie, co żeśmy widzieli, mówi: "Bo kiedy śpiewam, na chwilę staję się lepszym". Czyli że przez sztukę człowiek staje się lepszym. Myślałem, że tym jednym zdaniem i tą piękną pieśnią dam nadzieję.

Tak sobie myślę, że będę mógł mówić, że bywam artystą, póki będę miał chęć coś do was powiedzieć. Nie tylko wam się pokazać, nie tylko opowiedzieć parę dowcipów, ale coś wam od siebie powiedzieć. Nie musi to być na szczytach intelektu. Ja nie jestem od tego. Ja nie jestem śp. Leszkiem Kołakowskim, ja nie jestem Adamem Zagajewskim, ale ja chcę coś mówić. Raz mi się to udaje lepiej, raz mi się to udaje gorzej, ale to jest moje ryzyko.

Tak mi się życie poukładało, że zauważyłem, iż mobilizuje mnie to, jak zaczynam coś od nowa, jak rzucam swoje nazwisko na szalę od początku. Taką pierwszą ewidentną szalą było to, jak przyjąłem pierwszą propozycję zagraniczną. Zazdrościłem wtedy mojej żonie, która jest skrzypaczką i która jeździła na zagraniczne występy. Tyle że w jej sztuce w ogóle nie było barier językowych. A ja związany byłem z polską literaturą, tak trudno przekładalną na inną mentalność. Wytłumaczyć Dziady czy Wesele obcokrajowcowi to jakaś gigantyczna męka. I ta konieczność opanowania języka. Nie to, że się nauczysz języka i będziesz się nim posługiwał na ulicy czy w sklepie, czy nawet na uniwersytecie, w sali balowej. Masz wyjść na scenę, gdzie ci nikt nie przebaczy ani jednego błędu, gdzie cię wyśmieją, jak popełnisz jakiś błąd. Wyśmieją cię - po coś tam wlazł, jak nie umiesz mówić po naszemu?

Pomyślałem sobie pod koniec lat siedemdziesiątych, że skąd by nie przyszła propozycja zagraniczna, to bym ją przyjął. Gdyby przyszła z Finlandii, to dzisiaj byłbym znanym fińskim aktorem. Taki byłem zdeterminowany, że chcę to zrobić. No i przyszła z Italii. Nieważne szczegóły. Przyszła, gram główną rolę w bardzo ważnej promocji Witkacego na rynek włoski. Sesja naukowa, spektakl teatralny, wystawa obrazów ze Słupska, wszystko to w jednym wielkim przedsięwzięciu, było to więc bardzo prestiżowe. I pamiętam pierwszą próbę po tym, jak przyjechałem z Polski. A to był już 1980 rok, ja już parę głównych ról u Andrzeja Wajdy zagrałem, film Amator - Kieślowski, Stary Teatr - Emigranci, to już kimś jestem. Młody, bo młody, ale kimś jestem. Siedzimy, siedzi zespół włoski i takie dwie aktorki mówią do siebie: "Podobno to jakiś znany aktor". W tym momencie ja już wiedziałem, że - jak wy to mówicie - jestem zresetowany, zaczynam wszystko od nowa, nikt tu mnie nie zna. Jest pierwsza próba, jeszcze nie podpisaliśmy żadnych ważnych papierów, jeszcze się można wycofać. Po co mi to? Jak mówi Juliusz Machulski, mój przyjaciel: "Lepiej być królem w Rumunii niż paziem na dworze francuskim". Zaczynać od nowa, od zera wszystko? W wieku trzydziestu lat? Zostałem. Zaczynałem wszystko od nowa. I dzisiaj jestem znanym aktorem włoskim.

Kolejny taki moment w życiu miałem na festiwalu w Gdyni, gdzie jako aktor osiągnąłem bardzo wiele. Nagrody za pierwszoplanową rolę, za drugoplanową, za filmy, w których brałem udział. No i proszę was, przychodzi kolejny festiwal filmowy w Gdyni. Widownia jest mi znana, każdego z tych reżyserów oraz krytyków znam. Wszyscy siedzą, Teatr Muzyczny w Gdyni wybity, bo aktor Jerzy Stuhr pokazuje swój film jako reżyser. Film się nazywa Spis cudzołożnic. Gdy zobaczyłem tę salę, to pomyślałem sobie: "Panie Jerzy, znowu zaczynasz od zera. Za półtorej godziny albo cię zniszczą, albo cię zaakceptują w tej nowej roli".

Jeszcze inny taki moment to było wtedy, gdy w Wenecji pokazywali mój drugi film w życiu: Historie miłosne. Ja myślałem, że to będzie tak jak u nas, na pokaz prasowy przyjdzie kilkudziesięciu dziennikarzy. Patrzę, a kino na sześćset miejsc wybite do dna. Zaczyna się projekcja mojego filmu. I ja wiem, że za dziewięćdziesiąt minut cały świat, bo cały świat tam siedzi, będzie miał o mnie wyrobione zdanie i albo jestem nikim, albo jestem kimś. To był straszny moment, kiedy zobaczyłem to kino. Na dodatek ja jeszcze wtedy dałem dedykację dla Krzysztofa Kieślowskiego. Uznałem, że mam prawo tak zrobić, akurat ja - jego aktor. On był ostatnim człowiekiem, z którym konsultowałem scenariusz tego filmu. I kiedy pokazała się ta dedykacja - to było dwa lata po jego śmierci, kiedy on wydawał się już legendarną postacią, zwłaszcza tam, w Wenecji, gdzie Dekalog odniósł niebotyczny sukces - całe to kino dziennikarzy bije brawo. Ale oni biją brawo na wyrost. Co my tu zobaczymy? Czy ja mam prawo dedykować ten film Krzysztofowi Kieślowskiemu?

W zasadzie każdy mój kolejny film jest kolejnym wyzwaniem, jest próbą dotarcia do widza i zaskoczenia go. I dopóki mi starczy sił, będę podejmował to wyzwanie.

Tekst pochodzi z książki "KATOLIK FRAJEREM?" Zbigniew Kaliszuk, Wydawnictwo Fronda

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Pragnę, aby moje filmy dały ludziom nadzieję
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.