Czego uczą wspomnienia zawarte w tej książce? Na pewno tego, że nigdy więcej wojny, że nigdy więcej nienawiści między narodami. Ale uczą także przywiązania do polskiej ziemi, do polskiej mowy, do wiary ojców, do miłości Boga i człowieka.
Słyszałem kiedyś na lekcji historii, że Polacy mieszkający na kresach i stykający się z obcymi narodowościami mają głębsze niż w centrum kraju odczucie tych wartości. Przekonałem się o tym na własnej historii. Pragnąłbym jednak, aby obecne pokolenie Polaków, i nie tylko Polaków, dowiadywało się o tym nie z przykrego własnego doświadczenia, ale z doświadczeń innych, które się już dokonały i stały się mocą faktu nauczycielką życia.
Przez Sybir do Polski - zobacz więcej
PRZEDMOWA
Od przyjazdu z Rosji na Ziemie Odzyskane, do Wambierzyc koło Kłodzka, upłynęło wiele lat. Czy można po tylu latach pisać wspomnienia? Czy jeszcze coś się pamięta? Od czasu powrotu do Polski nie straciliśmy duchowego kontaktu z Sybirem. Przypominaliśmy go sobie przy każdej okazji. Każda Wigilia Bożego Narodzenia, każda rocznica śmierci sióstr, które zostały na Dalekiej Północy, każda rocznica wywiezienia na Sybir czy urodzin Adama, „pamiątki" z Sybiru, była okazją do wspomnień. Daty 10 lutego 1940 i 23 kwietnia 1946 roku były okazją do wspomnień. Przypominaliśmy sobie wszystko, aby innym opowiedzieć; przypominaliśmy sobie wszystko, aby zapamiętać; przypominaliśmy sobie wszystko, aby stale porównywać poniewierkę na Sybirze z normalnym życiem w Polsce.
Gdy poszedłem w 1952 roku do nowicjatu ks. ks. Jezuitów w Starej Wsi koło Brzozowa, po siódmej klasie, ksiądz magister nowicjatu Jan Grzesiek kazał mi spisywać wspomnienia. Uważałem to za żart. Ale zacząłem notować słówka komskie, które mi się przypominały. Każde słowo: rzeczownik, czasownik, liczebnik czy zaimek było cząstką życia na Sybirze i odtwarzało w mojej pamięci cały szereg scen i sytuacji. Przez wszystkie lata pobytu w zakonie przełożeni nakłaniali mnie do pisania wspomnień. W czasie studiów, które trwały do 1973 roku, nie było o tym mowy. Uważałem zresztą, że moje spojrzenie wtedy na lata przeżyte na zsyłce w Rosji byłoby ciągle jeszcze niedojrzałe, że moje wspomnienia ślizgałyby się tylko po powierzchni faktów, nie dając pełnego obrazu ludzkich dramatów i tragedii. Brałem pod uwagę i ten fakt, że takich wspomnień w tamtym czasie nigdzie w kraju nie można by wydać, a przewieźć przez granicę także nie było łatwo. Trzeba byłoby znaleźć odważnego człowieka. Od roku 1989 zaczęły powstawać półlegalne Związki Sybiraków Polskich. Taki związek, do którego zapisała się jako pierwsza moja siostra Stanisława, powstał wówczas w Wałbrzychu. Poproszono ją o pisanie wspomnień. W Kłodzku, w sierpniu tego roku, byłem przesłuchiwany w sądzie jako sybirak. Tam z kolei proszono mnie o to samo. Wydaje mi się, że w tej chwili jest w Polsce zapotrzebowanie na tego rodzaju literaturę, która ze względów politycznych tyle lat była na indeksie.
I jeszcze jedna literacka uwaga. W takich wspomnieniach jak te autor i bohater są tym samym człowiekiem. Ja byłem tym dzieckiem, ja byłem tym chłopcem i ja jestem tym, który po 50 latach o tym opowiada. Czy w tych wspomnieniach dzisiaj ja jako dziecko i ja jako chłopiec nie reaguję na różne sytuacje i wydarzenia jak człowiek dojrzały? Nie byłyby to wspomnienia, ale tworzenie czegoś innego, nowego na tle tych samych wydarzeń. Uważam jednak, że udało mi się uniknąć tego - powiedziałbym z punktu widzenia literackiego - niebezpieczeństwa. Jeden z naszych księży, który czytał moje wspomnienia i któremu nie spodobały się rozdziały: Komunista, Komunista ministrantem, Komunista księdzem, napisał potem do mnie: „To chyba przesada, bo o. J. Buczma prawdziwym komunistą chyba nigdy nie był". Myślę, że to wrażenie, jakie odniósł pierwszy Czcigodny i Mądry Czytelnik moich wspomnień, jest odpowiedzią na pytanie, jakie sobie szczerze postawiłem pod koniec mojej przedmowy.
ks. Józef Buczma SJ
ETO UŻE NIE TWOJE
Rodzice urodzili się w Chorostkowie Polskim, w województwie stanisławowskim, ale bliżej było do Lwowa niż do Stanisławowa. Pod względem administracji kościelnej była to archidiecezja lwowska. Ojciec i matka nosili to samo nazwisko - Bucz-ma. Buczmów w Chorostkowie Polskim było około czterdzieści rodzin. Mało kto wiedział, kto z kim jest spokrewniony. Znało się tylko, kto był wujkiem, kto stryjkiem, kto ciotką, a kto babcią. Moja babcia nosiła nazwisko Maliszewska. Jedni pracowali na roli, inni na kolei. Kolejarzom przed wojną powodziło się bardzo dobrze. Gospodarzom gorzej. Liczne rodziny były - zwłaszcza u Buczmów - zjawiskiem bardzo częstym, co w wypadku rolników powodowało rozdrabnianie ziemi i dalszy proces ubożenia ludności pracującej na roli. Ojciec Antoni wyjeżdża w 1920 roku ze starszym od siebie bratem Dominikiem do Niemiec, do Hamburga, gdzie pracował jako doker, aby zarobić trochę pieniędzy na kupno ziemi. Po powrocie żeni się z Albiną, także z domu Buczma. Z tej samej rodziny wziął sobie żonę trochę wcześniej jego brat Dominik, którego ojciec usiłował we wszystkim naśladować. W ciągu 10 lat od ślubu w Chorostko-wie urodziły mu się cztery córki: najstarsza Marysia, potem Kazia, Walercia i Staszka. Na wiadomość o parcelacji gruntów wielkiej ziemianki Zuzanny wyprowadza się z Chorostkowa Polskiego, kupuje dziesięć morgów pola i osiada na kolonii w miejscowości nazwanej na cześć pani Zuzanny Zuzanówką, 20 km od Kochawiny, gdzie do kościoła ks. ks. Jezuitów rodzice co roku chodzili na odpust w Święto Matki Bożej Kochawińskiej. Po czwartej córce i przeniesieniu się na nowe miejsce rodzice przez kilka lat nie mieli dzieci. Ale pragnienie syna, zwłaszcza u ojca, było wielkie. Matka udaje się kolejny raz na odpust do Kochawiny i w gorliwej modlitwie - jak opowiadała - prosiła Pana Boga, aby wreszcie mogła mieć upragnionego syna. Złożyła nawet ślub: jeżeli urodzi tym razem syna, to tak nim pokieruje, żeby poszedł na księdza. Prośba została wysłuchana, a ofiara obficie wynagrodzona, bo miała kolejno trzech synów, z których najstarszy Józef i młodszy Jan urodzili się jeszcze przed deportacją, a najmłodszy Adam urodził się już na Sybirze, koło Archangielska, w 1944 roku. Ślub swój zrealizowała po wojnie, gdy wróciliśmy z Rosji do Polski i osiedliliśmy się na Ziemiach Odzyskanych, w Wambierzycach koło Kłodzka. Dopilnowała najpierw, abym został ministrantem w pięknej bazylice pod wezwaniem Nawiedzenia św. Elżbiety przez Matkę Najświętszą, której kustoszami po wojnie, od 1945 roku, byli także księża jezuici. Nastawiła starszą ode mnie siostrę Staszkę, aby mnie ciągle dopingowała. Dowcipna Staszka stale mi powtarzała: „Jesteś mały i brzydki, żadna dziewczyna nie będzie cię chciała. Idź na księdza. Będzie ci dobrze. Ludzie ci się będą kłaniali i nic nie będziesz robił, tylko chodził w czystej sutannie". Zostałem księdzem. Głównym motorem mojego powołania była wola matki. Dzisiaj jednak nie żałuję, że byłem jej posłuszny.
W roku, w którym wybuchła wojna, ojciec miał już sześcioro dzieci: cztery córki i dwóch synów. Mieszkaliśmy w małym parterowym domku, obok była stajnia i stodoła, wokół zabudowań piękny sad, a dalej pola i łąki, rzeka Zgniła Lipa, która wpadała do Dniestru, i las. Przed domem rosły cztery, wysokie jak maszty, ciemnozielone świerki, być może zasadzone przez ojca na cześć czterech dorodnych córek, a moich sióstr. Na cześć dwóch synów ojciec nie zdążył już posadzić żadnej pamiątki przed domem.
Maj 1939 roku był dla mnie bardzo dramatyczny. Pewnego popołudnia ojciec poszedł przyprowadzić konia do stajni. Poszedłem z ojcem i poprosiłem, żeby mnie posadził na konia. Gdy siedziałem na koniu, lecący nisko bocian spłoszył go. Spłoszony koń popędził sam do stajni. Ojciec krzyknął: „Matko Boska!".
Odbiłem się rękami od belki nad drzwiami stajni i spadłem na ziemię. Ojciec porwał mnie w ramiona i zaczął oglądać jak kupiec towar. Ale nic mi się nie stało. Byłem tylko bardzo przestraszony. Matka nigdy się o tym nie dowiedziała.
Do bogatej ciotki przychodzili z Chorostkowa moi kuzyni na kwaśne mleko lub pierogi. Pewnego dnia tego lata przyszedł Adam Kozłowski. Wziął mnie do lasu. Zlecieliśmy spod domu na dół na łąkę i przeszliśmy przez rzekę po starym zwalonym pniu. W drodze powrotnej mieliśmy mniej szczęścia. Adaś wziął mnie na plecy, aby było szybciej. Przy brzegu, gdzie akurat woda była najgłębsza, wpadliśmy do rzeki. Napiłem się wody, byłem bliski omdlenia. Kuzyn był bardzo wystraszony. W domu przyrzekł mamie, że nigdy już nie będzie przenosił mnie przez zdradliwy pień nad Zgniłą Lipą. Zbliżająca się wojna pomogła mu wywiązać się z tego przyrzeczenia.
17 września pojawiły się na drodze w kierunku Lwowa rosyjskie czołgi. Dowiedzieliśmy się także wkrótce, że będą gdzieś wywozić kułaków, czyli bogatszych Polaków na kolonii. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że za dziesięć morgów pola socjalistyczna Rosja zaliczy nas do kułaków. Los jednak czuwał nad naszą rodziną. Po 7 latach zsyłki wróciliśmy - oprócz dwóch sióstr: Marysi i Walerci, które zmarły na Sybirze, koło Archangielska - do Polski. Natomiast rodzina mojego stryja, Karola, która miała trochę mniej pola od nas, została wymordowana przez Ukraińców w ramach akcji oczyszczania Ukrainy z Polaków.
Wszystko było zaplanowane z góry. Pozostających Polaków mordowali Ukraińcy, kułaków wywłaszczała rewolucyjna Rosja. 10 lutego 1940 roku, o północy sąsiad, Ukrainiec, zapukał do okna: „Buczma, otwórzcie!". Gdy ojciec otworzył drzwi, stało pod nimi trzech żołnierzy rosyjskich z karabinami i Ukrainiec, nasz dobry sąsiad, który już nie miał nic do powiedzenia. Jego rola się skończyła. Zaczęła się akcja rosyjskich żołnierzy, którzy stali pod domem, obok sań i koni, i naglili do szybkiego zbierania się. Rewolucja nigdy nie miała czasu. Zaczęła się gonitwa, ubieranie dzieci, przenoszenie na sanie pościeli, poduszek i pierzyn, pakowanie do worków bielizny i odzieży. Pozwolili ojcu zabić kilka kur. Gdy chciał to samo zrobić ze świnią, podszedł oficer rosyjski, wyciągnął pistolet i powiedział: „Nie trogaj! Eto uże nie twoje!".
W NIEZNANE...
Zima tego roku była na tych terenach Polski szczególnie mroźna i obfita w śnieg. Sanie zapadały się głęboko. Ojciec musiał sam przytrzymywać nas i stertę worków, aby nie pospadały. Żołnierze popędzali konie. Chcieli nas jak najprędzej dowieźć do najbliższej stacji kolejowej. Jednak nie przybyliśmy pierwsi. Zewsząd zwożono w podobny sposób inne rodziny polskich kułaków, na które czekał długi towarowy pociąg. Wagony miały jedynie niskie podłużne okienka, przez które nic nie było widać, bo na oknach był mróz. Wnętrza wagonów były poprzedzielane pryczami z desek. Każda rodzina chciała mieć swój kąt w wagonie. Myśmy się ulokowali na pryczy pod oknem. Gdy brakowało wody, lizaliśmy mróz na szybach. Gdyby nie ten mróz, może byśmy umierali z pragnienia. Przyroda podawała nam wodę w postaci szronu przez szyby. Mówią: nie ma złego, które by na dobre nie wyszło. Być może to się sprawdza w większości wypadków. Mróz jednak wciskał się do wagonu przez niedomknięte, chociaż zaplombowane drutem kolczastym, zasuwane drzwi oraz przez okrągły otwór w podłodze, na środku wagonu, służący za ubikację. Podobno przez ten otwór niektórzy uciekali, chociaż nie było to łatwe i bezpieczne, gdyż na postojach zawsze pilnował nas żołnierz z karabinem. Tak nas wieziono około dwóch tygodni. Nikt nie wiedział, dokąd jedziemy. Było tylko coraz zimniej. Stąd wnosili starsi, że na Sybir. Trudno mi powiedzieć, ile razy w ciągu tych dwóch tygodni podawano nam jakąś strawę w dużych kotłach. Brano wtedy dwóch mężczyzn z każdego wagonu, których prowadzono i przyprowadzano zawsze pod karabinami.
Wydarzenia 10 lutego najstarsza siostra Marysia, która mogła mieć wówczas 19 lat, opisała wierszem. Pamiętam tylko jedną zwrotkę:
Noc dziesiątego lutego była nocą tak okrutną,
Noc dziesiątego lutego była nocą tak okrutną.
Wszyscy we śnie pogrążeni, złego nic nie przeczuwają.
Nagle w okno ktoś zapukał, wszyscy się ze snu zrywają.
I do pomieszczenia wchodzi trzech
Sowietów uzbrojonych,
A czwarty ten, co nas wydał
- najlepszy z naszych znajomych.
Myślę jednak, że była to jego szczęśliwa wina, bo gdyby nas nie wydał, następnej nocy musiałby się przyłączyć do tych, którzy by nas mordowali.
Skomentuj artykuł