Wierna wychowaniu, religii przodków, konkretnej wizji patriotyzmu, jako uczestnik historii, składa świadectwo konsekwentnej postawy wobec trzech niepodważalnych wartości, jak: Bóg, naród i bliźni. Przeżyłam jest wyrazem wiary w człowieka oraz odwagi wzięcia odpowiedzialności za swój los.
Długo czekałam i trudno było mi powziąć decyzję, aby zacząć opisywać wspomnienia ciężkie i czasem aż przerażające. Dzieje pięciu lat, które można uważać zarówno za wy rwane z życia, jak i lata wielkich zwycięstw nad sobą, szyb kiego, a może nawet nigdy w normalnych warunkach nieosiągalnego, rozwoju ducha i myśli.
Wrzesień 1939 r., ten miesiąc zmagań i próżnych wysiłków, jaki był przerażający, jaki okrutny! W pamięci pozostaje jako coś koszmarnego, na wspomnienie czego doznaję niemal fizycznego bólu.
Rok 1939 do września był dla mnie okresem niesłychanie miłym i pełnym wrażeń. Praca, którą kochałam, życie towarzyskie, kulturalne i luksusowe warunki życia codziennego dawały mi pełnię zadowolenia. Byłam ceniona jako pracownik, lubiana jako koleżanka, byłam szczęśliwa. Pracowałam w Sanatorium Polskiego Czerwonego Krzyża we Lwowie. Przydział ten otrzymałam po skończeniu szkoły pielęgniarstwa Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie. Na miejsce pierwszej pracy wybrałam Lwów, bo – choć odległy od domu i Warszawy – był mi bliski, gdyż mój jedyny, młodszy brat był tam w Korpusie Kadetów im. Marszałka Piłsudskiego.
Pracę rozpoczęłam jako pielęgniarka odcinkowa, szybko jednak awansowałam na salę operacyjną, gdyż moja energia i zainteresowania nie pozwoliły mi pozostać w ciasnych ramach odcinka oddziału. W niespełna dwa lata byłam już przełożoną w sanatorium. Praca z miłymi, serdecznymi koleżankami układała się bardzo dobrze. Na urlop letni wyjechałam ze Lwowa. Byłam w Gdyni i Warszawie, byłam oczywiście i w domu. W tym ukochanym, jedynym prawdziwym domu, domu dzieciństwa. Kunice to dom i ziemia, najpiękniejszy zakątek świata, nie dlatego, żeby nim był naprawdę, ale dla nas był jedyny, najukochańszy. To nasza duma i radość, to nasz trud i troska. Borykaliśmy się z kłopotami blisko piętnaście lat, to jest od śmierci Ojca, ale utrzymaliśmy każdym wysiłkiem i każdą ofiarą, żeby był, żeby można tam pojechać choć raz w roku i spędzić urlop. Chodzić po wielkich pokojach, wśród portretów dziadków i babek, siedzieć pod przepiękną stuletnią lipą i pić herbatę z samowara. A najważniejsze, że tam jest Mamusia, ten dobry duch, pocieszyciel i obrońca. Słaba, schorowana, a tak wielka siłą swego ducha. Czy była taka druga matka na świecie? – nie wiem, dla nas była jedyną świętością, największym ukochaniem.
Wesołe, ruchliwe wakacje nie były wolne od trosk i na pełniły mnie niepokojem. Polityka Hitlera, odgłosy z dale kich frontów przekonały mnie niezbicie, że i nam coś grozi. Będzie wojna! Ale ja się wojny nie bałam. O słodka naiwności! Ja wojny chciałam! Byłam pewna, że tylko Polska potrafi oprzeć się Niemcom, tylko my zdołamy zetrzeć ich na miazgę, nikt inny tylko my postawimy stopę na ich butnych karkach. Ale czym? Jakimi środkami? Wtedy te pytania nie istniały; siła ducha, zapał, męstwo pokona wszystko. Niestety, nie tak to łatwo zwyciężać, jak się wydaje młodym, naiwnym dziewczętom.
Wróciłam do pracy pełna energii i oczekiwania. Wojna! Wojna będzie! Wojna! 27 sierpnia dostałam kartę mobilizacyjną. Co za radość! Jaki dostanę przydział? Co będzie dalej? Tej nocy tajną mobilizacją zostali powołani nasi lekarze. Przychodzą w mundurach, rozpromienieni, aż młodsi i tacy jacyś śliczni. Żegnają się, weseli, szczęśliwi, że to oni są ci pierwsi.
Jestem nadal w sanatorium, czas mi się dłuży. Kiedy ja, kiedyż nareszcie ja będę powołana?
1 września. Naloty, samoloty niemieckie bez żadnej przeszkody krążą nad Lwowem i rzucają bomby. Zamieszanie, bałagan. Jedni twierdzą, że to ćwiczenia, drudzy w panicznym strachu uciekają bez planu i sensu. Wyszkolone przez OPL (obrona przeciwlotnicza) organizujemy obronę sanatorium. Zabezpieczamy chorych. Jestem pełna wewnętrznej radości, biegam tu i tam. Wszędzie mnie pełno, a wszyscy z politowaniem patrzą na mnie tak rozpromienioną. Ale co dalej? Cze mu nie dają przydziałów frontowych? Jest nas w sanatorium sześć dyplomowanych młodych pielęgniarek, wszystkie mają karty mobilizacyjne do różnych jednostek, więc rozjeżdżają się ostatnimi pociągami i przygodnymi okazjami. Ich karty mobilizacyjne ułatwiają im dojazd do miejsc przeznaczenia. Chorych już w sanatorium nie ma, po ostatnim nalocie wyjechali do domów i rodzin, każdy chce być w gronie najbliższych. Aby przygotować gmach na szpital wojenny, brak rozkazów i najkonieczniejszego sprzętu szpitalnego. Luksusowe separatki trzeba przemienić w zbiorowe sale szpitalne. Co robić?
Biegnę do Zarządu Głównego Polskiego Czerwonego Krzyża. Przedstawiam całą sprawę. Melduję, że mam trzy letnią praktykę chirurgiczną, że się nie boję nic a nic, że chcę iść na front. Nie chcą mnie słuchać i stanowczo, a nawet niegrzecznie wypraszają z biura. Idę zrozpaczona. Ja, która tak chciałam wojny, mając tyle energii, tyle sił, mam siedzieć bezczynnie i czekać, aż ktoś sobie o mnie przypomni. Nie, to przekracza moją wytrzymałość. Przecież tam na froncie giną ludzie, trzeba im pomocy, a ja chcę i mogę ją dać. Idę do Zapasowej Kadry Sanitarnej. Jestem zgnębiona i bliska rozpaczy. W tym stanie załamania wpadam prawie na pułkownika, który biegnie zaaferowany, coś wykrzykuje czy komuś wymyśla. Co mu się stało? Nie zdołałam sobie tego uświadomić, gdy tenże pan złapał mnie za ramię.
– A pani tu co? – krzyczy mi nad uchem.
– Boże mój, nic, ot tak przyszłam – plączę się przestraszona i nie bardzo wiem, co mówić.
– Pani pielęgniarka – ryczy starszy pan – i to dyplomowana?
– Tak – odpowiadam skromnie, pełna nadziei. Jestem we frenczu pielęgniarskim, więc nietrudno poznać, kim jestem.
– I co pani tu robi? Ma pani przydział?
Ach, przydział, to jedno słowo elektryzuje mnie i wraca przytomność.
– Nie mam przydziału, nie mam, nie mam.
– No i co?
– Właśnie przyszłam, może coś dostanę, chcę pracować, chcę coś robić.
– Niech pani idzie, prędko, prędko.
W jednej chwili jestem zapisana. Imię, nazwisko, rok urodzenia, numer dyplomu, lata służby.
– Pani może jechać już, w tej chwili? – pada gromkie pytanie.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Ma pani rzeczy, bieliznę?
– Nie, panie pułkowniku, ale to drobiazg, to nieważne.
Przyjrzał mi się ze zdumieniem.
– Nieważne? No, ja myślę, że ważne, ale sytuacja jest taka: weźmie pani taksówkę i na dworzec, prędko, tam jest pociąg pancerny, brak siostry operacyjnej, tu jest rozkaz wyjazdu i przydział służbowy. Cześć. Z Bogiem.
Wybiegłam, gdy z drugiego pokoju spokojny głos adiutanta meldował odejście pociągu pancernego numer... Zrobiło mi się słabo, więc znów nic, co za pech mnie prześladuje, co za pech. Pułkownik, który przyglądał mi się z uwagą, roześmiał się głośno.
– Czego pani rozpacza? Poszedł jeden, będzie drugi, a może pani przez ten czas te nieważne rzeczy sobie przyniesie.
A więc jest nadzieja, nie wszystko stracone i mnie zrobiło się wesoło.
– Przywiozę rzeczy, ale przydział dostanę, prawda, panie pułkowniku?
– Ależ tak, tak, może pani być spokojna, ja tu każdą dyplomowaną siostrę na wagę złota mierzę. Żeby sto Czerwonych Krzyży panią trzymało, to i tak ja już nie puszczę. Zgłosi się pani do sierżanta po przydział munduru polowego i wszystkiego co trzeba. Za godzinę chcę tu panią mieć naprawdę gotową do drogi; wieczorem albo w nocy wyjedzie pani.
Radość moja nie ma granic. Biegnę do pana sierżanta, załatwiam ekwipunek. Dostałam płaszcz z odznakami pod chorążego, pilotkę, maskę przeciwgazową i apteczkę pod ręczną. Z całym tym kramem staję przed innym podoficerem, który jeszcze raz prosi o podanie danych personalnych.
– Po co? – pytam zdziwiona. – Już raz zapisano.
– Tak, ale teraz musimy przygotować „medal śmierci”.
– Śmierci? Medal? Dla kogo? Po co?
– Dla siostry.
Och, jak to nieprzyjemnie brzmi. Już mowa o śmierci, kiedy jeszcze nic się nie dzieje, ja przecież nie chcę umierać. Otaczający mnie żołnierze uśmiechają się, muszę mieć dość głupią minę. Więc i ja zaczynam się śmiać.
– Świetnie, dostanę więc „medal śmierci”, to znaczy, że gdy zginę?
– Tak, gdy siostra zginie, połowę medalu przywiążą do dużego palca u nogi, a drugą dołączą do akt, a potem prześlą rodzinie. Adres rodziny? Kogo zawiadomić?
„Kogo podać – myślę gorączkowo. – Mamusię, dom? Nie, to zbyt wielki cios byłby dla niej, więc Warszawa?”. Tak, proszę zawiadomić siostrę.
Podaję adres, załatwione.
Po chwili dostaję owalną blaszkę z podwójnym nadrukiem. Jest tam imię, nazwisko, zawód, rok urodzenia i wyznanie.
– Proszę to włożyć na szyję i nie zdejmować, musi to siostra zawsze mieć przy sobie.
Włożyć na szyję? Nie. Cień śmierci znów otarł się o mnie, mogę to mieć w kieszeni, ale na szyi nigdy.
W oznaczonym terminie zgłaszam się u pułkownika. Wita mnie jak starą znajomą i komunikuje przydział do czołówki chirurgicznej w zespole dwóch lekarzy, dwóch sanitariuszy. Jestem taka szczęśliwa! Lekarze, dobrzy znajomi, więc rozmawiamy i układamy plany w miłej, wesołej atmosferze.
Kiedy wyjedziemy? To pytanie, które zajmuje nas stale, ale nic nie wiadomo. Czekamy noce i dnie, gotowi na każde skinienie, każdy rozkaz. Nic i nic.
Czołówka nasza wyjechała na parę dni, aby odbyć bezcelową tułaczkę po polach i lasach, aby być ostrzelana i otoczona przez Niemców i wrócić bez sił, złamana na duchu, bez poczucia spełnionego obowiązku, z żalem do całego świata. A wchodząc do Lwowa, słyszeliśmy głośniki radiowe powtarzające bez przerwy: „Naczelny Wódz pozdrawia dzielnych żołnierzy na Westerplatte i życzy im szybkiego zwycięstwa”. Gdzie ten wódz był wtedy, gdzie byli ci wszyscy dzielni i niezwyciężeni? Wróg szedł wielkimi krokami, zajmując coraz większe obszary. Już jest tu, to znów tam, broni się jeszcze Warszawa, Modlin, może więc Wisła, może ona będzie tą linią obronną, której Niemcy nie przekroczą.
Nasza czołówka została przydzielona do 604. Szpitala Wojskowego. Mieści się on w pięknym sanatorium przy Kurkowej. W chwili, gdy meldujemy się u komendanta, płk. Aleksiewicza, szpital jest tak przepełniony, że trudno przejść korytarzami, nie mówiąc o salach. Framugi okien, łazienki, wszystkie zakamarki są zajęte. Bez łóżek, bez sienników, wszędzie leżą chorzy, wszędzie ranni. Boże! Boże, czemuś nas opuścił! Płk dr Aleksiewicz jest człowiekiem nieprzeciętnej odwagi, szlachetności i prawości. Żelazną ręką trzyma cały szpital, choć warunki są niesłychanie ciężkie, niebywała liczba chorych i równie duża liczba zdrowych paraliżuje pracę. Do szpitala przydzielają wracające z terenu grupy sanitarne, wycofujące się ambulanse pułkowe i wszystkich, którzy pogubili swoje oddziały. W tej gromadzie lekarzy, pielęgniarek, dziewcząt z pogotowia Czerwonego Krzyża, sanitariuszy, nierzadko kręci się szpieg lub ktoś, kto z takich czy innych przyczyn pragnie się ukryć czy zgubić swój ślad. Pobudki tych ludzi są tak różne, że trudno je sądzić, ale zawsze budzą oni niepokój, nieufność.
Przydzielono mnie do grupy instrumentariuszek. Większość czasu spędzam na sali operacyjnej, ale i na oddziale jest tyle pracy, że trudno podołać. Grupa lekarzy prawie nie odchodzi od stołu operacyjnego. Postrzały brzucha, płuc, straszliwe rany szarpane, ropiejące i rojące się robakami przerażają, odbierają resztę nadziei. Gangrena gazowa: rozpuchnięta, sina kończyna, skóra trzeszczy pod dotknięciem, trzeba amputować, wysoko, natychmiast, nie ma chwili do stracenia. A na stole młody chłopak, 18-20 lat, błaga rozpaczliwie: „Nie amputujcie, jak wrócę do domu bez nogi, wolę umrzeć, matka tego nie przeżyje, ma mnie jednego, uciekłem z domu, nie ucinajcie...”.
To rozpaczliwe błaganie ginie w tłumionym łkaniu. A nam włosy się jeżą. Rozpacz tego chłopca dotyka każdego z nas. Przecież w tej strasznej wojnie biorą udział nasi bracia, synowie, mężowie; każdy ma kogoś bliskiego, kto może w tej samej chwili prosi: „Nie amputujcie, jak wrócę do domu bez nogi?”. Doktor Marian Garlicki decyduje krótko i stanowczo:
– Operacja być musi, jeśli zostawię ci nogę, zginiesz, a musisz żyć, pomyśl o matce, ona czeka na ciebie. Noga to jeszcze nie najgorsze, masz głowę na karku, dasz sobie radę. Trzymaj się chłopie, mnie też ciężko, ale zaufaj nam i uwierz, że tak trzeba.
Chłopiec patrzy w piękną twarz lekarza, pełną szlachetności i współczucia, odetchnąwszy głęboko, mówi ściszonym głosem:
– Jeśli tak już musi być, jeśli pan mówi, że nie ma ratunku, no to trudno, niech pan operuje, tylko prędko, już.
I tak giną ludzie, stają się kalekami, tracą młodość, złudzenia, gdy jeszcze wczoraj w pełni sił i zdrowia, z wiarą w zwycięstwo bronili tego co najświętsze, bronili wolności.
Niemieckie samoloty krążą nad miastem i wyrzucają nie zliczone ilości amunicji. Czerwony Krzyż wymalowany na dachu szpitala i powiewające flagi nie powstrzymują ich od pikowania na budynek i obrzucania go pociskami. Na sali operacyjnej wyleciały wszystkie szyby. Pył, gruz i szkło zasypały stół operacyjny, narzędzia i personel. Ranny z postrzałem brzucha jest nie do uratowania. Obnażone jelita są szare od kurzu, czym je myć? Soli fizjologicznej już dawno nie ma, a woda? Woda jest, woda jest, wszystkie wanny napełnione po brzegi, ale przy ciągłych wybuchach i masie pyłu przybrała wygląd gęstej, brudnej zawiesiny. Siostry szarytki robią cuda, filtrują, gotują i osiągają jałowy płyn konieczny do tylu zabiegów. Ale tu, w tym przypadku, jest już za późno, chrapliwe rzężenie zapowiada nieodwołalny koniec.
Doktor Aleksiewicz jest wszędzie, przywołuje do porządku personel, który od czasu do czasu traci nerwy i histeryzuje. Wymienia ekipy operacyjne, świetnie pamiętając, ile godzin operowali. I w krańcowej pasji strzela do lotników wychylonych z kabin samolotów krążących nad samym dachem. Wpada na czwarte piętro, gdzie są ranni zdolni do chodzenia, pociesza, usiłuje żartować i jednocześnie drobiazgowo tłumaczy, kiedy i gdzie mają schodzić w razie niebezpieczeństwa. Po jego wizycie ranni są spokojni, ufają temu ruchliwemu starszemu panu, który zdaje się wszystko przewidywać. A gdy pewnego dnia przywieziono dwóch lotników niemieckich zestrzelonych nad Cmentarzem Łyczakowskim, którzy jeszcze parę miesięcy temu byli studentami Politechniki Lwowskiej – szpiegami, umie zdobyć się na zawodową troskliwość wobec ciężko rannych i poparzonych ludzi.
Pracując bez wytchnienia, śpiąc dorywczo po dwie, trzy godziny na dobę, a czasem i tego nie, przestajemy myśleć o sytuacji ogólnej. I nagle, jak grom z jasnego nieba spadają na nas wieści, że idą bolszewicy, że przeszli granicę. Jak to jest? Idą pomagać czy gubić? Są sprzymierzeńcami czy wrogami?
Niemcy są pod Lwowem, biją się na Kulparkowie, są tuż-tuż. Z drugiej strony od Łyczakowa podchodzą bolszewicy. W mieście popłoch, ludzie uciekają, kobiety z maleńkimi dziećmi, starcy, kaleki. Od jednej rogatki wracają do drugiej, wszędzie wróg, nieprzyjaciel otoczył miasto ze wszystkich stron.
Padam z wyczerpania. Wojskowa służba sanitarna uciekła.
Lekarze pracują jak maszyny, od świtu do nocy, a często i w nocy. Przerwy są, gdy trzeba czekać na narzędzia, materiał jałowy lub gdy brak światła nie pozwala nic dojrzeć. Magazynier uciekł, natychmiast rozkradziono wszystkie zapasy, dosłownie, nie ma co jeść, ranni dostają czarną żołnierską kawę i mamałygę, wszystko w minimalnych ilościach, chleba w ogóle nie ma. Dla personelu porcje są jeszcze mniejsze, jesteśmy głodni, spragnieni i załamani psychicznie. Niekończące się transporty rannych, brak personelu, który samowolnie opuścił pracę, obciąża nas ponad siły. Zasypiam, siedząc w kucki, na podłodze wsparta o łóżko, na którym leży trup. Brak sił do dźwigania żywych, a kto ma nosić zmarłych? Pracujemy jak automaty, bez czucia, bez sił. I dopiero nagłe pytania, oczy pełne niepokoju i rozpaczy każą się opamiętać, robić dobrą minę do złej, do przegranej gry.
– Siostro, czy to prawda? Siostro, co będzie dalej?
– Nie wiem, nie wiem.
Ja przecież naprawdę nic nie wiem. Ale tego nie wolno powiedzieć, więc trzeba prędko przywołać spokój na twarz i mówić słowa pociechy, w które się nie wierzy. A Naczelny Wódz pozdrawia dzielnych żołnierzy na Westerplatte i życzy im szybkiego zwycięstwa. Boże, czy to można wytrzymać? Czy jest ktoś, kto ma aż tak wiele sił? Chwilami zdaje mi się, że zamieram, że już mnie nie ma, że to jakiś koszmarny sen. Ale rzeczywistość z całym okrucieństwem wzywa. Znów transport rannych.
– Siostro pić, pić!
– Nie ma wody, nie ma, nie ma.
– Siostro, tu musi być transfuzja, ten chłopczyna zginie, bardzo skrwawiony, kto da krew.
– Ja, i ja. Ja mam wszystkie badania w porządku, grupa krwi „0”, mogę dać zaraz.
Obrońca Kulparkowa leży bledziutki, ma może 14 lat, zbroczony krwią, z buzią wykrzywioną bólem, przez zaciśnięte zęby zdaje relację:
– Nasypali piasku, ale nas opadli, ta my ich od tyłu, ta bronimy Lwowa, ta to nasze miasto.
Kochany chłopczyna, umarł po dwóch dniach bólu i męki, na rękach spłakanej matki.
Otoczony Lwów bronił się bez nadziei wygranej. Przemoc była za wielka. 22 września 1939 r., gdy bolszewicy wchodzili do Lwowa, przywitał ich grad kul z wieży kościoła Matki Boskiej Ostrobramskiej na Łyczakowie, ale obrońcy mieli resztki amunicji, musieli ulec przemocy. Wtedy garstka kadetów pod wodzą swego porucznika dała jeszcze raz dowód, że bronić swego miasta będzie do ostatka. Otoczeni w Cytadeli, gdy zabrakło im amunicji, zostali wzięci do niewoli. Jaki los ich czeka?
Niedługo, bo już wiosną, zakończono ich proces, skazując najmłodszego czternastoletniego kadeta-żołnierza, biorąc pod uwagę młody wiek, na dziesięć lat robót w kopalni rudy cynku. Inne wyroki były cięższe, nie wchodził już w rachubę wiek, tamci mieli już 15, 16 lat, a porucznik 24. Czy wróci który z was z tego zesłania, czy zdołacie przetrzymać tę katorgę, czy kiedyś będziecie mogli żyć w ojczyźnie, której wolność opłaciliście tak drogo?
Wanda Ossowska, Przeżyłam... Lwów - Warszawa 1939-1946, Wydawnictwo WAM 2009
Skomentuj artykuł