Psychiatra Boga

"Psychiatra Boga" Michael Adamse
Michael Adamse / Wydawnictwo WAM

Prolog

W zwykłych okolicznościach psychoterapeuta chroni prywatność pacjenta. Rzeczy wypowiedziane za zamkniętymi drzwiami nie wydostają się na zewnątrz. Pacjent może więc śpiewać jak ptak, ale terapeuta jest etycznie oraz prawnie zobowiązany do zachowania tajemnicy. Krótki opis w kartotece może zawierać kilka ogólników na temat tego, co się wydarzyło, ale to wszystko.

Przyznam, że w ciągu wszystkich lat mojej praktyki naruszyłem tajemnicę tylko w przypadku trzech pacjentów. Pierwszy z nich dopuszczał się molestowania dziecka, drugi był o krok od popełnienia samobójstwa. W swoim postępowaniu kierowałem się zasadą, aby ostrzegać i chronić innych.

Trzeci przypadek, którego dotyczy ta książka, nie ma nic wspólnego z prawem czy etyką. Chodzi o pacjenta, który miewał najbardziej zawiłe i złożone urojenia, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia. Dość szybko dostałem od niego pozwolenie na opowiedzenie tej historii na forum publicznym. Tak naprawdę mocno mnie do tego zachęcał.

DEON.PL POLECA

Przewodnik

Sporo osób korzysta z pomocy psychiatry. Wszyscy mamy w życiu okresy, gdy potrzebujemy wsparcia oraz wskazówek kogoś, kto pochodzi spoza najbliższego kręgu rodziny i znajomych, kto obiektywnie może spojrzeć na problem. Innymi słowy: trzeba nam rady osoby, która jest przeszkolona i ma doświadczenie w prowadzeniu innych przez burzliwe, spienione wody naszej psychiki.

Studiowałem na dobrych uczelniach, gdzie otrzymałem konserwatywne i formalne wykształcenie. W praktyce dałem się poznać jako rozważny terapeuta. Nigdy nie ufałem szybkim diagnozom lub prostym interpretacjom skomplikowanego zachowania ludzkiego. Filozofia, którą się kieruję, zasadza się na próbie zrozumienia i spojrzenia na ludzi z tak wielu perspektyw, jak to tylko możliwe. Traktowanie wszystkich jednakowo, jakby znajdowali się na tym samym poziomie doświadczenia, jest nazbyt dużym uproszczeniem. Jesteśmy bowiem, co oczywiste, zlepkiem powiązanych ze sobą czynników biologicznych, rodzinnych oraz społeczno-kulturowych, istotami, które podlegają różnym kontekstom mającym wpływ na psychikę.

Aby zostać wytrawnym przewodnikiem nie wystarczy edukacja oraz doświadczenie w pracy z pacjentami. To, czego nauczyłem się o innych, w dużej mierze opierało się na głębszym zrozumieniu siebie samego. Zmagałem się jak inni z własnymi wyzwaniami i dramatami. Wpatrywałem się w lustro i analizowałem wszystko z każdej strony, niekiedy z pomocą mojego terapeuty.

Ludzie zgłaszają się na terapię z wielu powodów. Przychodzą do mnie po odpowiedzi, szukając przyczyny tego, co ich trapi, często spodziewają się, że w ciągu godziny zdołam odmienić ich życie. Niekiedy nie udaje mi się to nawet po stu godzinach. Tymczasem pacjenci chcą epifanii. Czekają na moment oświecenia, gdy wszystko złoży się w jednej chwili w całość. Oczekują tej nanosekundy, kiedy zamęt, wątpliwości i pytania znikną, a ich świat stanie się nagle zrozumiały.

Pacjenci mają nadzieję, że przestaną czuć się samotni i w końcu osiągną to, co w ich mniemaniu posiadają wszyscy dookoła. Oczekują, że nie będą już dłużej widzami, którzy stoją na zewnątrz i tylko przez szyby zaglądają do środka. Mają nadzieję, że ich ciało, umysł i dusza złączą się w jednej chwili dramatycznego zrozumienia, które sięga daleko głębiej niż intelekt i emocje.

W przypadku większości z nas nic takiego nie nastąpi. Spędzamy życie na próbie ułożenia wielkich puzzli, przesuwając klocki, które tylko czasem do siebie pasują. W końcu być może dotrze do nas, że zabawa tymi małymi kawałkami tak naprawdę była sposobem, by zająć czymś umysł.

Kiedyś policzyłem, że za zamkniętymi drzwiami mego gabinetu spędziłem około sześćdziesięciu tysięcy godzin na słuchaniu o problemach innych. Nie doliczyłem do tego kolejnych tysięcy godzin, które strawiłem na myśleniu o tych kłopotach. Gdy umysł jest skupiony na dramatach rozgrywających się w życiu innych ludzi, tak naprawdę nie ma wytchnienia, stale jest się w pracy. Stąd kiedy potencjalni pacjenci pytają mnie, w czym się specjalizuję, w myślach odpowiadam, że moją działką jest ból emocjonalny i cierpienie, a na głos wygłaszam formułkę, która, prawdę powiedziawszy, nic nie mówi: „Zajmuję się wszystkimi typami problemów intrapersonalnych i interpersonalnych".

Miałem do czynienia z wszelkimi rodzajami lęku: strachem i obawami, które czasem paraliżują, chociaż zazwyczaj powoli pozbawiają życie radości; wyimaginowanymi i prawdziwymi chorobami, a także rozpaczą prowadzącą do depresji, kiedy każdy dzień staje się walką, by wstać z łóżka lub by pozostać przy życiu.

Zdarzyło się, że jeden z moich pacjentów popełnił samobójstwo. Jego rodzina i przyjaciele starali się zrozumieć motywy tego aktu i nieustannie zadawali sobie pytanie: „Co by było, gdyby...". Dodam, że z tym trudnym przypadkiem musiałem zmierzyć się na początku mojej kariery. Studiowałem wówczas medycynę i pracowałem na nocnej zmianie w szpitalu psychiatrycznym. Jeden z pacjentów na moim oddziale od tygodnia był pod szczególnym dozorem ze względu na podejmowane próby samobójcze. Tego wieczoru w pokoju służbowym ustaliliśmy, że jego stan na tyle się poprawił, że można złagodzić tę obserwację. Nie pamiętam szczegółów mojej ostatniej rozmowy z tym człowiekiem, przypominam sobie jedynie, że udał się na spoczynek, a ja pożyczyłem mu dobrej nocy. Mniej więcej pół godziny później w czasie obchodu znalazłem go zwisającego, z prześcieradłem na szyi, podwiązanym do rury wychodzącej z sufitu. Gdy podejmował tę samobójczą próbę, siedziałem zaledwie sześć metrów od niego, w pomieszczeniu dla pielęgniarzy, i nie słyszałem niczego podejrzanego. Po tylu latach przed oczami mam wciąż ten widok, jak powoli obraca się w kierunku ściany. Przypominam sobie także, że pomyślałem, że scena wygląda groteskowo. To nie była spokojna śmierć. Przeciwnie: była gwałtowna i tragiczna.

Usiłowałem potem często koić ból rodziców, którzy stracili dziecko w wyniku choroby, brania narkotyków, wojny czy wypadku. Wiele razy przekonałem się też, jak wyniszczające bywa uzależnienie od różnych substancji. Mogę powiedzieć, że w dużej mierze to sami ludzie doprowadzają innych do szaleństwa. Tysiące sesji, które odbyłem, dotyczyły relacji międzyludzkich. Tych bardzo trudnych i - bywało - dość banalnych. Główne zaś problemy to przemoc domowa, kłamstwo lub zdrada. Czasem partnerzy zgłaszali się do mnie, gdyż z najbłahszych powodów wybuchały między nimi sprzeczki. Małżonkowie zadręczali się wzajemnie, a ja, gdy mi o tym opowiadali, wyobrażałem sobie maleńką piranię, która zabija słonia nie za pomocą jednego, ale tysiąca ugryzień.

Jak każdy terapeuta spotkałem się także z historiami wojennymi.

Raz wyrzuciłem z terapii pacjenta, kiedy okazało się, że jest pozbawionym skrupułów pedofilem pozostającym pod dozorem sądowym. Przekazałem jego sprawę właściwym instytucjom. Innym znów razem grzecznie zwróciłem właścicielce figi, które rzuciła w moim kierunku z zaproszeniem do igraszek.

Wcześnie w mojej karierze zdecydowałem, że będę uważnie słuchał, wspierał i stanowczo mówił, że posiadam niewiele dobrych wyjaśnień na to, dlaczego w życiu poddawani jesteśmy tylu próbom. Każda osoba ma swoją unikalną historię i tylko swoje problemy. Nauczyłem się wierzyć, że mogę pomóc większości z nich, wygłaszając jak najmniej sądów.

Po cichu jestem zdania, że wszystko już słyszałem. Nie chcę, aby zabrzmiało to nieskromnie albo by ktokolwiek pomyślał, że jestem zbyt pewny siebie. Dodam więc, że wiele osób przypomina mi, że zachowania ludzkiego nie da się całkowicie przewidzieć. Małżeństwa zostawały razem, podczas gdy ja byłem pewien, że się rozpadną. Kochanek wracał po okresie nieobecności. Następował regres choroby u osoby cierpiącej na nieuleczalnego raka. Narkoman, który po kuracji ponownie popadał w nałóg, wbrew wszelkim oczekiwaniom kontaktował się ze mną parę lat później i informował, że on i jego nowa rodzina mają się świetnie. Innymi słowy: miałem do czynienia z wieloma smutnymi, ale i szczęśliwymi historiami.

Przez wszystkie lata mojej praktyki nie spotkałem nikogo, kto mógłby naprawdę podważyć mój pogląd na to, w jaki sposób pracują nasze umysły. Podstawy procesów psychologicznych można bowiem sprowadzić do wspólnych mianowników, które w swej istocie są takie same, chociaż różnią się nieznacznie w zależności od osoby. Jestem pewny, że po prawie trzydziestu latach pracy stałem się fachowcem w praktykowaniu sztuki i nauki społecznej, jaką jest psychoterapia.

Kiedy więc zjawił się u mnie nowy pacjent o imieniu Gabriel, który twierdził, że jest Bogiem, dysponowałem wystarczającą wiedzą i znałem wiele sposobów, aby podważyć jego urojenia. Zamiast tego zwyczajnie zapytałem, dlaczego oczekuje, że ja - zwykły śmiertelnik - mogę pomóc Najwyższemu.

To wcale nie speszyło Gabriela. Uśmiechnął się tylko i odparł: „Cóż, każdy może chcieć skorzystać z pomocy psychologa. Nawet Bóg".

Poniedziałkowe poranki zazwyczaj oznaczają dla mnie mnóstwo pracy. Muszę odpowiedzieć na wiele telefonów. Zgłaszają się też nowi oraz stali pacjenci, którym trzeba wyznaczyć wizytę. Często odzywają się pary, które w czasie weekendu pokłóciły się, a teraz wreszcie postanowiły wszystko raz a porządnie wyprostować i pytają, czy mogę ich przyjąć od razu.

Na sekretarce są także wiadomości od alkoholików, którzy nagrywają się w ciągu nocy i mówią, że w końcu zerwali z nałogiem i z nastaniem dnia są gotowi zacząć nowe życie. Zwykle odsłuchuję po tym kolejną wiadomość, że bardzo przepraszają mnie, że dzwonią w stanie wskazującym, ale nie udało im się wytrwać w postanowieniu, o którym wcześniej zapewniali.

Ostatnia informacja, jaką tego ranka odsłuchałem na sekretarce niczym szczególnym nie różniła się od pozostałych. No, może tym, że głos należał do obcej mi osoby.

„Witam, doktorze Johnson, mam na imię Gabriel. Chciałbym umówić się na spotkanie. Proszę o telefon".

Mężczyzna miał delikatny głos i mówił wyraźnie. Nie umiałem jednak określić jego akcentu. Z tonu wypowiedzi wiele zaś można powiedzieć o nowych pacjentach. Choćby to, że boją się czegoś, że mają depresję. Albo są zamroczeni. Można też rozpoznać, czy zgłaszają się z własnej woli, czy ktoś to na nich wymusił, stawiając ultimatum: „Idź do lekarza albo z nami koniec".

Głos Gabriela był miły, ale dało się usłyszeć, że zachowuje ostrożność. Nie dopuszcza, aby emocje dały o sobie znać.

Rozpoznałem prefiks miejsca, z którego dzwonił. Był z tej okolicy.

- Dzień dobry, Gabrielu. Z tej strony doktor Johnson. Telefonowałeś do mnie w sprawie wizyty?

- Tak. Chciałbym spotkać się w najwcześniejszym wolnym terminie.

Spojrzałem do kalendarza.

- Odpowiada ci jutro rano o dziewiątej?

- W porządku.

- Czy wiesz, jak do mnie dojechać? - zapytałem.

- Tak, nie ma problemu.

- Świetnie. Jak na mnie trafiłeś?

- Wiem o panu wszystko - zaśmiał się.

Jego odpowiedź nieco mnie zaskoczyła, ale powiedział to przyjaznym tonem.

- Dobrze, a więc do zobaczenia.

We wtorek zjawiłem się w biurze piętnaście minut wcześniej. Jak co dzień zapaliłem światła, włączyłem muzykę i sprawdziłem, czy wszystko jest na swoim miejscu. Miałem czas, by przygotować mały dzbanek z kawą i sprawdzić wiadomości.

Moja poczekalnia jest zaprojektowana w taki sposób, aby sprawiała przyjazne wrażenie. Od progu wchodzących wita miękkie światło i spokojna, relaksująca muzyka o odpowiedniej sile głosu. Kanapa oraz fotele są w neutralnych i miłych dla oka kolorach. Oczekujący mogą poczytać kolorowe magazyny, które nie zawierają wzmianek o aktualnych wydarzeniach, gdyż zależy mi na tym, aby pacjenci na chwilę zostawili sprawy świata na zewnątrz. Chcę, aby w tym miejscu czuli się bezpiecznie. Uczucie to ma spotęgować się w moim gabinecie, przypominającym schowaną głęboko dziuplę.

Na widoku nie ma żadnych osobistych przedmiotów. Nic nie rozprasza uwagi pacjentów ani nie daje im powodu do rozmyślań, jak wygląda moje prywatne życie. Ubieram się swobodnie, choć staram się wyglądać profesjonalnie. Często wkładam swetry, ale nigdy nie wiążę krawatu. Poza dyskusją jest woda kolońska.

Zegar wskazał godzinę dziewiątą. Kiedy pomyślałem, że Gabriel być może się nie pojawi, drzwi poczekalni otwarły się i mężczyzna wszedł do środka. Wymieniliśmy słowa powitania, następnie zaprosiłem go do gabinetu i poprosiłem, aby usiadł.

Michael Adamse, Michael Adamse - Psychiatra Boga Martin, Wydawnictwo WAM 2008

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Psychiatra Boga
Komentarze (4)
W
wolverane
27 kwietnia 2013, 00:34
Bóg to bardziej niż psychiatry -potrzebuje eutanzaji, bo jeżeli istnieje to byłoby najsensowniej zakończyć istnienie tej porąbanej umysłowo kreatury.
Artur Demkowicz SJ
21 sierpnia 2010, 22:47
Ale jak się je przyjemnie czyta... ;-) dobranoc!
R
R
21 sierpnia 2010, 22:42
Ileż to bzdur można nawymyslać o Bogu. A kto tak naprawdę cokolwiek o Nim wie?
Artur Demkowicz SJ
21 sierpnia 2010, 22:24
Przeczytałem... i polecam :) od zawsze podejrzewałem, że "Pana Boga musi głowa boleć" ... a w tej książce podana jest długa lista dlaczego... Ale gdybym miał coś polecić  Paniom, to zdecydowanie "Kiedy płaczą świerszcze"... tylko proszę czytać bez makijażu... wyciskacz ;-)