Śmierć syna kosztowała mnie wiele

(fot. shutterstock.com)
Beata Kanik

Nie umiałam się pozbierać, czułam się tak strasznie pusta. Została jedna wielka rana, która tak bardzo bolała - pisze Beata, której syn zmarł na raka.

Każda wielka rzecz musi kosztować i być trudna. Tylko rzeczy małe i liche są łatwe (kard. Stefan Wyszyński).

Od śmierci Marcina minęło półtora roku. Było mi ciężko, bardzo ciężko, i nadal nie jest mi łatwo. Pustki, która została po moim synu, nie da się niczym wypełnić. Śmierć dziecka - choć był to już dorosły mężczyzna - była dla mnie potwornym ciosem, strasznym uderzeniem, tak mocnym, że wydawało mi się, że nigdy nie będę w stanie się podnieść. Człowiek ma jednak niespożyte siły, nawet nie zdaje sobie sprawy, jak wielkie - dopiero tak tragiczne sytuacje ujawniają to, co w nas drzemie. Czas mija, a ja nadal tkwię w tym koszmarze. I nadal tłumię swoje emocje.

Przedtem chroniłam Marcina. Później za wszelką cenę przed skutkami tych traumatycznych przeżyć starałam się chronić naszego siedmioletniego Piotrusia. On tak bardzo kochał swojego dorosłego brata. Był przy nim w jego chorobie, martwił się o niego.

Kiedy po śmierci Marcina wróciliśmy ze szpitala do domu, najdelikatniej, najczulej, jak potrafiłam, wyjaśniłam siedmiolatkowi, że jego ukochany brat umarł, odszedł odnas i poszedł do nieba, do aniołków. Uśmiechałam się przy tym, chcąc pokazać Piotrusiowi, że się z tego cieszę. Chciałam, aby śmierć kojarzyła mu się z czymś dobrym i radosnym.

Starszych synów też starałam się chronić, nie pokazywałam więc po sobie, jak bardzo cierpię, aby i oni w tym czasie bólu i smutku mogli znaleźć u mnie pocieszenie.

Grałam. Prawda była inna. Nie umiałam się pozbierać, czułam się tak strasznie pusta, jakby ktoś wyrwał ze mnie wszystkie wnętrzności. Została jedna wielka rana, która tak bardzo bolała.

Kiedy domownicy opuszczali rano dom, rozchodzili się do swoich obowiązków, zostawałam sama i dopiero wtedy dawałam upust swoim emocjom. Wylewałam morza łez. Potrafiłam pół dnia przeleżeć w łóżku i płakać, aż z wycieńczenia zasypiałam. A gdy się po pewnym czasie budziłam, wszystko zaczynało się na nowo.

Miałam wrażenie, że ból, rozpacz i smutek doprowadzą mnie do szaleństwa, że umrę. Tak pragnęłam, aby ktoś mi pomógł, był obok mnie. Niestety, musiałam radzić sobie sama. Były takie chwile, kiedy chciałam odebrać sobie życie, aby dołączyć do Marcina, ale dzięki Bogu opamiętanie zawsze przychodziło w porę. Miałam obok siebie anioła stróża: wystarczało, że pomyślałam o siedmioletnim Piotrusiu i zmieniałam zdanie - nie tędy droga.

Od najgorszego dnia w moim życiu minęło osiemnaście miesięcy. Cierpiałam nadal, ale wiele się już zmieniło. Wspomniałam wcześniej o liście, który we wrześniu 2005 roku napisałam do Boga. Coś Mu w nim obiecałam i wszystko to spełniłam. Należałam do Niego. Nawrócenie nie było wcale proste, nie dokonało się z dnia na dzień. Wiele wydarzeń, które przez te osiemnaście miesięcy miało miejsce, wzmocniło moją więź z Bogiem i utwierdziło mnie w przekonaniu, że On naprawdę istnieje.

(...)

Zaczęło się życie bez Marcina. Każdy kolejny dzień był dla mnie czasem walki: najpierw o otwarcie oczu, potem o podniesienie się z łóżka. Tak trudno było znaleźć cel, by dalej żyć. Mobilizowałam się tylko wtedy, kiedy musiałam wyprawić do szkoły małego Piotrusia. Jemu zawdzięczam to, że wciąż żyję.

Byłam zdana tylko na siebie, nikt nie interesował się moim stanem psychicznym i fizycznym. Straszne to, ale prawdziwe. Myślę jednak, że tak to właśnie miało być, bo przez tę samotność zaczęłam szukać ukojenia w modlitwie i za każdym razem to ukojenie znajdowałam.

To, co teraz napiszę, wielu ludziom może wydać się śmieszne, wymyślone, nierealne. Ale nie dbam o to. Chcę opisać sytuacje, które pozwalają mi mieć nadzieję na to, że mój syn, mimo że odszedł z tego świata, stara się być blisko mnie. Oto trzy znaki jego obecności.

Minął miesiąc od śmierci Marcina. Siedziałyśmy w pokoju we dwie, ja i moja mama, drzwi były zamknięte.

Rozmawiałyśmy o Marcinie, popłakiwałyśmy. I nagle bujany fotel, który stał w drugim końcu pokoju, zaczął się huśtać, choć nie było nikogo, kto mógłby go poruszyć, nie było przeciągu, bo okna miałyśmy pozamykane. Wyglądało to tak, jakby ktoś, kto na tym fotelu siedział, właśnie wstał. Mama się przestraszyła, a ja powiedziałam: "Mamuś, Marcin posiedział z nami, znudził się i poszedł".

Lekarka prowadząca mojego syna, kiedy wiedziała już, że nie da się go wyleczyć, często mu mówiła: "Marcin, powiedz mamie, jak bardzo ją kochasz, ona na pewno się ucieszy". Syn uśmiechał się i obiecywał, że to zrobi, ale nigdy nie spełnił obietnicy.

Tymczasem mijał drugi miesiąc od jego śmierci. Właśnie w tym okresie odprawiana była przez kolejnych trzydzieści dni msza gregoriańska w jego intencji. Wtedy przyśnił mi się po raz pierwszy. Był to koszmar, wszystko działo się w szpitalu, wszystko przeżywałam od nowa. Marcin umierał, trzymałam go na rękach. W pewnej chwili popatrzył mi w oczy i powiedział: "Mamusiu, byłaś dla mnie całym światem. Tak bardzo cię kocham, mamo. Pamiętaj o tym. Tak bardzo cię kocham". Sądzę, że Marcin przyszedł mi powiedzieć to, czego nie zdążył za życia.

W Wielkim Tygodniu poprzedzającym pierwsze Święta Wielkanocne bez Marcina byłam sama w domu, prasowałam i było mi bardzo smutno, ciągle popłakiwałam. Nagle radio, które włączyłam bardzo cichutko, zaczęło grać na cały regulator. W pierwszej chwili trochę się przestraszyłam, ale potem dotarły do mnie słowa piosenki. Brzmiało to jakoś tak: "Nie zapomnij mnie, a zawsze będę przy tobie". Po chwili radio znów grało cicho jak wcześniej.

Czasem staram się myśleć, że mój syn wyjechał, wyprowadził się. Wydaje mi się, że najlepiej byłoby o nim zapomnieć, bo wtedy będzie łatwiej, nie będzie tak bolało. Ale tak się nie da. Tego bólu i poczucia pustki nie można się w żaden sposób pozbyć, trzeba z tym żyć do końca swoich dni.

Często powtarzam sobie słowa księdza Twardowskiego: "Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą / zostaną po nich buty i telefon głuchy". Widok ostatniej pary butów Marcina doprowadza mnie do łez. Bardzo długo miałam jego numer w swoim telefonie komórkowym. Dzwoniłam i wsłuchiwałam się w jego głos, nagrany w zapowiedzi poczty głosowej. Doprowadzało mnie to do rozpaczy, ale nie potrafiłam przestać. To było silniejsze ode mnie.

Wiele razy przekonałam się, jaką moc ma modlitwa, taka zwykła, prosta, płynąca prosto z serca. Każdego poranka powierzam rozpoczynający się dzień Bogu i proszę, aby On nim dysponował. Często rozpacz i łzy nie pozwalają mi wypowiedzieć ani słowa i tylko wzdycham do Niego, ale wiem, że wsłuchuje się w moje wzdychania.

Wciąż, kiedy wieczorem kładę się spać i zamykam oczy, widzę twarz Marcina; rano, kiedy się budzę i otwieram oczy, również go widzę. Obrazy z czasu choroby syna, z okresu, kiedy przebywał w szpitalu, nawiedzają mnie wiele razy w ciągu dnia. Nie potrafię wymazać ich z pamięci, chyba nawet nie chcę tego zrobić. To są dla mniebardzo wartościowe wspomnienia. Jestem w stanie odtwo- rzyć każdą chwilę z tamtego czasu. Wiem, co Marcin robił, co mówił, jak się zachowywał. Wspomnienia to największy dar, jaki zostawił mi po sobie, pamiątka najwspanialsza, ale jakże bolesna.

(...)

Przeszłam twardą szkołę życia. Towarzyszenie osobie umierającej to jedno z najtrudniejszych wyzwań, bo jest źródłem negatywnych uczuć: strachu, gniewu, smutku, żalu. Mało kto potrafi sobie z nimi poradzić. Wielu ludzi łamie się pod ciężarem odpowiedzialności. W naszych rodzinach, szczególnie przy dzieciach, nie rozmawiamy o śmierci, nic więc dziwnego, że kiedy umiera bliski nam człowiek, nie umiemy sobie z tym poradzić. Czujemy się bezradni i zagubieni, nie wiemy, jak mamy się zachować: szukać słów pociechy czy skupić się na złagodzeniu bólu; milczeć na temat choroby czy obiecywać, że wszystko minie?

Najcenniejsze, co możemy ofiarować chorej osobie, to nasza obecność. Powinniśmy usiąść przy łóżku, wziąć cierpiącego za rękę, wysłuchać go lub wspólnie pomilczeć. To bardzo ważne i pomocne gesty i wymagają od nas posiadania tylko jednej, ale jakże rzadkiej cnoty - cierpliwości. Znajdziemy ją w sobie, jeśli przy łóżku chorego zapomnimy o naszym gniewie i poczuciu winy, o naszym strachu przed śmiercią i o codziennych sprawach. Wtedy będziemy mogli skupić się na tym, co naprawdę ważne - na umierającym człowieku. A kiedy odejdzie, nie będziemy żałować, że czegoś ważnego nie zrobiliśmy.

Ja nie mam do siebie żalu. Przez dziesięć miesięcy, każdego dnia i każdej nocy, byłam do dyspozycji mojego syna. Tylko on się wówczas liczył. Nie robiłam tego kosztem po- zostałych synów - oni wiedzieli, że tak musi być, że tylko tyle możemy ofiarować Marcinowi, i zgadzali się z na to. Sami też spełniali każdą prośbę starszego brata.

Ostatnie dwa miesiące spędziłam z synem w jego pokoju. Myślicie, że się nie bałam?! Bałam się, i to bardzo!, ale z miłości do syna potrafiłam zapanować nad swoim strachem. Skutki tej blokady odczuwam do dzisiaj, i to coraz dotkliwiej, mam jednak nadzieję, że i z tym sobie poradzę. Myślę, że jestem bardzo silną kobietą, choć prawdą jest i to, że bardzo zmęczoną walką - walką o zdrowie syna, o jego życie, walką ze strachem przed śmiercią. Wiem jednak, że wszystko, co zrobiłam dla Marcina, miało sens, jestem pewna, że go nie zawiodłam. Mógł liczyć na mnie do samego końca.

Kochany Marcinie! Z całego serca dziękuję ci za to, że wybrałeś mnie na swojego mentora w ciężkiej chorobie. Dziękuję ci za twoją postawę w tym dramatycznym okresie. Byłeś dzielny, synu! Nigdy się nie skarżyłeś, ukrywałeś swój ból, lęk, bezsilność, cierpienie. To ty pokazałeś mi, jak powinien zachować się dojrzały emocjonalnie człowiek. Synu, w moim sercu i w mojej pamięci zawsze, do końca mojego życia, będziesz WIELKIM CZŁOWIEKIEM! JESTEM Z CIEBIE BARDZO DUMNA!

Zwrócę się teraz do wszystkich, którzy opiekują się swoimi bliskimi. Chcę wam powiedzieć, że dacie radę! Dużo potrafimy udźwignąć, a Bóg nie zsyła nam ciężarów ponad nasze siły. Ale potrafimy się z tym zmierzyć dopiero wtedy, gdy pokonamy swój strach, kiedy najważniejszy będzie nasz chory i to, co jest dla niego najlepsze, a nie rozważanie, jak będziemy żyć, kiedy ta najbliższa nam osoba odejdzie. Na to jeszcze będzie czas.

*  *  *

Przeczytaj, co Beata pisze o walce z chorobą syna oraz o doświadczeniu momentu jego umierania.

Tekst świadectwa pochodzi z książki Beaty Kanik "Czuwałam przy uchylonym oknie"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Śmierć syna kosztowała mnie wiele
Komentarze (1)
5 lutego 2016, 10:21
Piękne świadectwo dziękuję, do mnie też przyszły wspomnienia z dalekiej przeszłości, znam ten ból. Jesteś silną i piękną kobietą. Myślę czasem, że Bóg wybiera kobiety i pozwala im poczuć to co czuła Maryja podczas cierpienia i śmierci swojego Syna. Ten ból na pewno zbliża do Boga, lepiej rozumiemy ofiarę Chrystusa i cierpienie Maryi.