Umarli nie tańczą

Umarli nie tańczą Wydawnictwo WAM
Charles Martin / Wydawnictwo WAM

Dylan i Maggie mieszkają na niewielkiej farmie pośród kukurydzianych pól Południowej Karoliny. Po wielu latach małżeństwa spodziewają się narodzin pierwszego dziecka. Ich szczęście zamienia się w dramat. Synek rodzi się martwy, a Maggie zapada w śpiączkę. Życie Dylana rozpada się na kawałki, nadzieja ustępuje zwątpieniu, wiara przeradza się w bunt. Czy pozostało coś jeszcze, co nie pozwoli mu pogrążyć się w rozpaczy?

Fragment

DEON.PL POLECA

Gdy zeszły październik dobiegał już końca, łodygi soi wspięły się na wysokość czterech stóp, kukurydza wybujała prawie dwakroć wyżej, a glicynia już dawno zdążyła rozsypać swoją purpurę, wzmogła się listopadowa bryza, przegnała letni upał i obudziła Maggie, która obróciła się na bok, klepnęła mnie w ramię i szepnęła: „Chodźmy popływać”. Była druga w nocy, księżyc świecił w pełni, a ja powiedziałem: „Dobrze”. Klepnięcie w ramię oznaczało zazwyczaj, że wie­działa coś, czego ja nie wiedziałem, a zdarzało się to bardzo często. Pojąłem zaś to od pierwszej chwili, gdy ją poznałem.

Wstaliśmy z łóżka, zabraliśmy parę ręczników i trzyma­jąc się za ręce, poszliśmy nad rzekę, w której Maggie zanurkowała z ramionami rozłożonymi niczym łabędź księżycową nocą lecący nad Południową Karoliną. Zostawiłem ręczniki na brzegu, ruszyłem do wody i poczułem na dnie piasek przeciskający się między palcami u stóp oraz nurt rzeki rwący pomiędzy kolanami. Przechylając się do tyłu, zamoczyłem tył głowy, zamknąłem oczy, a później, stojąc w rzece sięgającej do pasa, pozwoliłem, by woda spływała mi po karku. Lato, jak to często bywa z latem w Digger, trwało zbyt długo i powiew wiatru stanowił oczekiwaną ulgę. Pływaliśmy w ciemnej wodzie, aż poczuliśmy ochłodę i Maggie rozłożyła ręcznik na rozświetlonym białym piasku. Następnie położyła się i oparła głowę na moim ramieniu, a księżyc zaszedł za baldachimem z cyprysów.

Jakiś czas później, gdy wracaliśmy do domu, trzymając mnie pod rękę, wiedziała już, że właśnie poczęliśmy naszego syna. Ja dowiedziałem się o tym dopiero cztery tygodnie później, gdy zeskoczyła z werandy i wpadła na mnie na polu kukurydzy. Z szerokim uśmiechem przystawiła mi do oczu biały papierek i wskazała na różową kreskę.

Wkrótce potem zacząłem zauważać zmiany. Rozpoczęły się w jednym z naszych pokoi. Dotychczasowy gabinet szybko stał się bowiem „pokojem dziecięcym”, a Maggie wróciła ze sklepu przemysłowego z ośmioma litrami błękitnej farby do ścian i dwoma białej na elementy wykończenia.

– A jak będzie dziewczynka? – zapytałem.

– To syn – powiedziała i podała mi pędzel. Rozłożyliśmy więc na drewnianej podłodze stare prześcieradła i zaczęliśmy się wygłupiać niczym Tom i Huck z powieści Marka Twaina. Do końca wieczoru to my pokryci byliśmy błękitem, a nie ściany, ale przynajmniej wykonaliśmy pierwszy krok.

Zapach farby wygonił nas z domu, wybraliśmy się zatem na zorganizowaną w sobotnie przedpołudnie garażową wyprzedaż. Natrafiliśmy na dziecinne łóżeczko za sześćdziesiąt dolarów z poręczą, na której widniały ślady ząbków. Maggie przebiegła palcami po wgłębieniach niczym Helen Keller czytająca w języku Braille’a.

– Jest idealne – powiedziała.

Ustawiliśmy je w rogu pokoju, a w niedzielne popołudnie wybraliśmy się na przejażdżkę do Charlestonu, gdzie znajdowało się coś w rodzaju hurtowni z artykułami dziecięcymi. W całym swoim dotychczasowym życiu nie widziałem tylu rzeczy dla dzieci zgromadzonych w jednym miejscu. Szczerze mówiąc, o istnieniu jakiejś połowy z nich nie miałem wcześniej pojęcia. Gdy przekroczyliśmy rozsuwane, szklane drzwi, rozległ się nagrany na taśmie głos: „Witamy w Świecie Dziecka! Jeżeli my tego nie mamy, ono tego nie potrzebuje!”. Ton głosu był dla mnie pierwszym sygnałem, że znalazłem się w tarapatach.

Maggie chwyciła dwa wózki na zakupy, przysunęła mi jednym w brzuch, przybrała minę stratega i rzekła:

– Ruszamy!

Sytuacja przerosła mnie już jakoś w połowie pierwszej alejki. Nakupowaliśmy pieluch, chusteczek pielęgnacyjnych, smoczków, tasiemek do smoczków, butelek, smoczków do nich i podstawek, pojemników na butelki i do utrzymywania tychże w cieple, mleczka na odparzenia od pieluch, maści na odparzenia od pieluch, pudru na odparzenia od pieluch. Oczywiście, nabyliśmy także fotelik dla dziecka, kocyki, grzechotki, łóżeczko do przewijania, małe wiaderka na wszystko, co już kupiliśmy, nosidełko dla dziecka, dodatkowe mleczko, maść i puder przeznaczone tylko na ewentualne odparzenia od nosidełka, buciki, czapeczkę, aby nie zmarzła mu głowa, oraz – co równie niezbędne – książeczki dla dzieci. Mniej więcej w połowie sklepu przestałem już liczyć i tylko posłusznie potakiwałem.

Dla Maggie każdy detal, nieważne jak drobny, miał znaczenie. Pewnie ze sto razy słyszałem, jak powtarza: „O, a spójrz na to” lub: „Czy to nie jest słodkie?”. Stojąc już przy kasie, pochylaliśmy się nad dwoma groteskowo wyładowanymi wózkami.

Jakiś geniusz od marketingu umieścił na samym przedzie najdroższe pluszowe misie. Maggie w obszernych dżinsowych ogrodniczkach zatrzepotała powiekami swoich wielkich, brązowych oczu i przechyliła głowę. Głębokim, ściszonym do szeptu, uwodzicielskim głosem powiedziała:

– Dylan, ten miś ma na imię Huckleberry.

Zaśmiałem się tylko. Cóż innego mogłem zrobić?

Załadowałem furgonetkę i zacząłem oddychać z większą swobodą, myśląc, że dzieło zniszczenia już się dokonało, ale… nie opuściliśmy jeszcze parkingu. Dokładnie tuż obok Świata Dziecka znajdował się sklep z odzieżą dla kobiet w ciąży. Maggie, nawiedzona przez potężnego ducha zakupów, zdejmowała wieszaki, podając mi je przez ponad godzinę. Gdy nie mogłem już niczego dojrzeć zza góry ubrań na rękach, zaprowadziła mnie do przymierzalni, gdzie właściwie po raz pierwszy w moim życiu kobieta zaprosiła mnie do środka. Zamknęła drzwi, zasunęła zamek i upięła włosy w sprężysty kucyk.

Przez następną godzinę moja żona pozowała, przymierzając wszystko po kolei, a ja podziwiałem. Jedyne oświetlenie stanowiła czterdziestowatowa żarówka nad jej głową, ale gdy się odwróciła, uniosła kucyk znad szyi i szepnęła: „Rozepnij mi zamek”, światło spłynęło na jej stusiedemdzie-sięciocentymetrową sylwetkę niczym magiczny kurz Dzwo­neczka z Piotrusia Pana. Zamigotało na opadających po kar­ku, jasnych, puszystych włosach oraz na drobinach potu na górnej wardze i na jej silnych, opalonych ramionach, biegnąc w dół szczupłych pleców, wzdłuż smukłych bioder i długich, wysportowanych nóg, aby w końcu zawirować na mięśniach łydek.

Boże – pomyślałem – jak ja kocham moją żonę.

Od szortów po koszule, spodnie, sukienki, spódniczki, staniki ciążowe, staniki do karmienia, bieliznę na szósty mie­siąc, bieliznę na dziewiąty miesiąc, kurtki oraz bluzki trwał pokaz. Gdy przymierzała każdą z rzeczy, wkładała sobie za pasek „imitujący ciążę” jasiek, opierała rękę na biodrze, pochylała się do przodu na palcach i spoglądała w lustro.

– Czy według ciebie to mnie pogrubia?

– Maggie, żaden facet przy zdrowych zmysłach nie odpowie ci na to pytanie.

– Dylan – powiedziała, celując we mnie palcem – odpowiedz mi.

– Jesteś piękna.

– Jeżeli mnie okłamujesz – powiedziała, unosząc brwi i przekrzywiając głowę – śpisz na kanapie.

– Co tylko zechcesz.

Gdy opuszczała przymierzalnię, emanowała już pełnym, cudownym blaskiem kobiety w ciąży. Trzysta dwadzieścia siedem dolarów później gotowa była rodzić w każdym momencie.

Życie nigdy nie było bardziej intensywne i kolorowe, jak gdyby Bóg oparł o nas podstawę drugiego końca łuku tęczy. Rzędy bawełny, kukurydzy, soi, orzeszków ziemnych i arbuzów wyłoniły się z gruntu, formując pikowany kobierzec, obrębiony na brzegach ściegiem z chwastów przy krawędzi starej autostrady stanu Południowa Karolina. Starodawne i rozłożyste dęby pokryte mchem, pełzającymi po nich czerwonymi robakami oraz historią kołysały się na wietrze, stojąc niczym milczący wartownicy nad zaoranymi grzędami. Naiwni i nieświadomi buszowaliśmy pomiędzy uprawami, a Maggie przykładała moją dłoń do swojego brzucha, uśmiechając się.

W dwunastym tygodniu wybraliśmy się na pierwszą ultrasonografię. U Maggie dawał się już wówczas zauważać, jak to określała, „balon”. Nic innego nie mogłoby napełnić ją wtedy większą dumą. Gdy do gabinetu wszedł lekarz, leżała na stole z mierzącym tętno płodu kardiotokografem mar­ki Velcroed przystawionym do brzucha, trzymając mnie za rękę. Lekarz włączył ultrasonograf, wycisnął na brzuch żel i rozpoczął wędrówkę po nim za pomocą połączonej z urządzeniem słuchawki. Gdy Maggie po raz pierwszy usłyszała głos bijącego serca, rozpłakała się: „Dylan – wyszeptała – to nasz syn”.

W szesnastym tygodniu pielęgniarka potwierdziła jej intuicję, gdy Maggie leżała na tym samym stole. Siostra wodziła po jej brzuchu aparatem, zatrzymując słuchawkę, gdy nasz syn ukazał nam czubek swojego wyposażenia.

– No tak – powiedziała pielęgniarka. – To jest chłopiec. I to całkiem z tego dumny.

Padłem na kolana. W wieku dwudziestu dziewięciu lat zaglądałem do brzucha mojej żony i widziałem tam naszego syna. Tak wyraźnego jak samo życie, z bijącym sercem i wiercącego się, aby zobaczyć cały rozciągający się przed nim świat.

– Cześć, stary – bąknąłem zachwycony.

Tak rozpoczęły się moje konwersacje z brzuchem Maggie. Od tego dnia każdego wieczoru rozmawiałem ze swoim małym, lecz coraz większym synem. Gdy cała nasza trójka leżała w łóżku, unosiłem Maggie koszulę tuż ponad brzu­chem, przykładałem usta do okolic pępka, gdzie jej skóra była puszysta niczym powierzchnia brzoskwini, i rozmawialiśmy. Futbol, dziewczyny, szkoła, rolnictwo, traktory, psy, uprawa kukurydzy, kumple, kolory. Słowem: wszystko, co tylko mo­gło przyjść mi do głowy. Chciałem po prostu, aby mój syn poznał brzmienie mojego głosu. Po kilku dniach zacząłem wyczuwać ustami jego kopnięcia. Zanim żegnałem się z nim na dobranoc, śpiewałem mu o „Jasiu małym jak pestka jabł­ka” albo że „Tatuś kocha swojego słodkiego chłopczyka” czy po prostu że „Jezus mnie kocha”.

Czasami w środku nocy, gdy maluch zaczynał kopać lub odciskał stopę na ścianie jej brzucha, Maggie chwytała mnie za rękę i przykładała ją do tego miejsca. Nigdy się nie odezwała, ale ja budziłem się pod wpływem emanującego stamtąd ciepła oraz zarysu nóżki mojego syna.

Pod koniec pierwszego trymestru, przechadzając się pomiędzy rzeczami wystawionymi na przydomowych wyprzedażach, znalazłem rozklekotanego konia na biegunach, który wymagał doprowadzenia do porządku przy użyciu sporej ilości kleju oraz kilku warstw białej farby. Przyniosłem go do domu, rozstawiłem w stodole swój warsztat ciesielski i przykazałem Maggie, aby nie podglądała. Po tygodniu wniosłem go do środka i ustawiłem przy łóżeczku. Spojrzała i łzy po­płynęły jej strumieniem. Myślę, że wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że to nowa fala hormonów zaczęła władać ciałem i umysłem mojej żony.

Niedługo potem pojawiły się zachcianki.

– Kochanie – znowu ten ściszony, uwodzicielski głos. – Mam ochotę na świeże, naturalne masło orzechowe oraz sorbet truskawkowy od Häagen Dazsa.

Nigdy bym nie pomyślał, że tak trudno znaleźć świeżo utarte, naturalne masło orzechowe o dziesiątej wieczorem. Gdy wróciłem do domu, Maggie stała już na werandzie, przytupując nogą i machając łyżką. Jak tylko zdjąłem pokrywkę, zagłębiliśmy się w sam środek naczynia i zaczęliśmy jednocześnie je opróżniać. Gdy wylizała już sorbet, odezwała się:

– A teraz może cheeseburgera?

Pod koniec drugiego trymestru stała się bardzo wyczulona na swoim punkcie. Najmniejszy drobiazg wyprowadzał ją z równowagi. Pewnego ranka, przyglądając się w lustrze swojej twarzy, krzyknęła:

– A to co? Dylanie Styles, chodź no tu!

Zazwyczaj gdy Maggie zwraca się do mnie po imieniu i nazwisku, oznacza to, że zrobiłem coś złego. Na przykład zostawiłem uniesioną deskę klozetową albo niezamkniętą tubkę z pastą do zębów, nie wyrzuciłem śmieci, nie zabiłem jakiegoś robala lub pająka, który pojawił się w odległości bliższej niż półtora metra od domu, lub próbowałem tylko coś ukryć, ale zostałem przyłapany. Wtedy zaś ton jej głosu wskazywał na to, że właśnie zostałem przyłapany.

Wszedłem do łazienki i zastałem Maggie stojącą na palcach tuż nad umywalką i wpatrzoną w podbródek, który znajdował się zaledwie parę centymetrów od powierzchni lustra. Trzymając w dłoni szkło powiększające, odezwała się znowu:

– Co to jest?

Wziąłem do ręki lupę i uśmiechnąłem się. Badając jej podbródek, zobaczyłem wyrastający z niego, pojedynczy czarny włos długości około centymetra.

– No cóż, Maggs, zdaje się, że rośnie ci broda.

Wiem, wiem, przesadziłem, ale nie mogłem się powstrzymać.

Wrzasnęła z przerażenia i klapnęła mnie w ramię:

– Pozbądź się go! Natychmiast! Pośpiesz się!

Sięgnąłem do szuflady, wyciągnąłem z niej szwajcarski scyzoryk i używając paznokcia, wysunąłem na zewnątrz małą pęsetę.

– Wiesz, Maggs – powiedziałem – jeżeli tak ci już zostanie, będziemy mogli znaleźć ci pracę na jarmarku.

– Dylanie Styles – odezwała się, ponownie wskazując na mnie zakrzywionym palcem – jeżeli chcesz być jeszcze kiedyś kochany, radzę ci, przestań natychmiast.

Może i trochę przesadzałem, ale potrzebowała dystansu. Podałem jej zatem krem do golenia, mówiąc:

– Proszę, do skóry wrażliwej.

Pół minuty później, powalony przez nią, leżałem na posadzce w pozycji embrionalnej, a ona próbowała wyrwać mi tych kilka włosów rosnących dotąd spokojnie na mojej klatce piersiowej. Gdy oskubała mnie już dokumentnie, uniosła pięści niczym bokser gotowy na następną rundę:

– Dylanie Styles, lepiej się zamknij i wyrwij to paskudztwo z mojego podbródka.

W łazienkowym świetle wyrwałem tego samotnego złoczyńcę, umieściłem go na jej wyciągniętej dłoni i rozbawiony wróciłem do kuchni. Maggs natomiast spędziła przed lustrem następną godzinę, badając swoją twarz.

Niedługo później przestała widzieć swoje palce u nóg. Dziecko rosło i zaczęło wystawać niczym piłka do koszykówki przytwierdzona do żerdzi. Maggs stała bezsilna przed lustrem z otwartą buteleczką lakieru do paznokci i zawodziła:

– Jestem gruba! Jak możesz mnie kochać, gdy tak wyglądam?

A potem pojawiły się łzy, zrobiłem więc jedyną rzecz, którą mogłem zrobić. Ująłem ją za rękę, posadziłem na kanapie, nalałem jej szklankę zmrożonej wody z plasterkiem pomarańczy, wyprostowałem jej nogi i pomalowałem paznokcie u stóp.

Gdy była w siódmym miesiącu, wróciłem kiedyś do domu po zmroku i usłyszałem plusk wody w wannie oraz Maggie mówiącą do siebie. Wsunąłem głowę do środka i zobaczyłem, jak trzyma różową maszynkę, próbując golić sobie nogi. Zdołała już skaleczyć się w kostkę. Przysiadłem zatem na brzegu, wziąłem maszynkę do ręki, uniosłem jej piętę, jedną, potem drugą, i ogoliłem swojej żonie nogi.

Gdzieś pomiędzy siódmym i ósmym miesiącem zasiadłem do kolacji – którą Maggie uparła się ugotować samodzielnie – i znalazłem paczkę owiniętą w szary papier. Odwiązując wstążkę, odwinąłem papier i spojrzałem na zielony T-shirt z wyszytym na przedzie napisem „Najlepszy tata na świecie”. Nosiłem go codziennie przez cały tydzień.

Chociaż z każdym dniem robiła się coraz cięższa i mniej mobilna, Maggie zdołała uszyć obicie na łóżeczko i sama je naciągnąć. Znajdowały się na nim wzory złożone z pasków, piłek do koszykówki, piłek do futbolu, nietoperzy oraz piegowatych chłopców. Ja kupiłem minipiłkę do futbolu Warnera oraz rękawicę do minibaseballa i włożyłem wszystko do środka łóżeczka. Na podłodze pod nim ustawiłem kolekcję resoraków Matchboxa, kolejkę i klocki. Gdy zakończyliśmy aranżację, okazało się, że dla naszego syna nie zostało już wiele miejsca.

W ostatnim trymestrze, gdy nadchodziło późne popołudnie, Maggie łatwo się męczyła i namawiałem ją wtedy na drzemkę. Z rzadka dawała się przekonać. Na dwa tygodnie przed wyznaczonym terminem, który przypadał na pierwszego sierpnia, zaczęły puchnąć jej nogi, dłonie i stopy, a piersi zrobiły się obolałe i wrażliwe. Na tydzień przed pojawiły się zaś skurcze Braxtona Hicksa i lekarz nakazał jej trzymać stopy w górze oraz więcej wypoczywać.

– Proszę zbytnio się nie niecierpliwić – powiedział. – To może trochę potrwać.

Z jakiegoś powodu, chociaż nie bardzo wiedziałem z jakiego, zaczęło mi się wydawać, że im brzuch Maggie stawał się większy, a ona czuła się mniej komfortowo, tym mniej miała dla mnie czułości. To znaczy, fizycznie. Wszystko na to wskazywało. Starałem się do tego przywyknąć, tłumiąc w sobie to przekonanie zgodnie z zasadą: nawet o tym nie myśl, ale nawet przez chwilę mi się to nie udało. Lecz dokładnie na trzy dni przed rozwiązaniem klepnęła mnie w ramię…

Tydzień po upływie terminu nadeszły pierwsze prawdziwe skurcze. Maggie natychmiast rozpoznała różnicę. Szła właśnie przez kuchnię, gdy przytrzymała się blatu szafki, zagryzła górną wargę i zamknęła oczy. Ja sięgnąłem po torbę oraz Huckleberry’ego i czekałem na nią przy wozie. Jechałem z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, trąbiąc na każdy samochód, który znalazł się na mojej drodze, gdy Maggie położyła mi delikatnie dłoń na udzie i szepnęła:

– Dylan, zdążymy.

Zaparkowałem przy wejściu prowadzącym na oddział położniczy, po czym podeszła do nas pielęgniarka. Gdy odnalazłem Maggie na drugim piętrze, lekarz właśnie ją badał.

– Dwa centymetry – powiedział, zdejmując lateksowe rękawiczki. – Proszę jechać do domu i iść spać. Zobaczymy się jutro.

– Zobaczymy się jutro? Nie może pan – powiedziałem – odesłać nas do domu. Moja żona rodzi.

Lekarz uśmiechnął się:

– Owszem, poród się zaczął. Ale nie nastąpi dzisiaj. Jedźcie na dobrą kolację, a później proszę zabrać żonę do domu. A to – podał Maggie dwie pigułki – złagodzi bóle.

Pomagając jej wsiąść do wozu, powiedziałem:

– Ty wybierasz. Pojedziemy, gdzie tylko zechcesz.

Maggie uśmiechnęła się, oblizała wargi i wskazała kierunek. Parę minut później siedzieliśmy w Burger Kingu, gdzie pochłonęła Whoppera z serem, duże frytki, cheeseburgera i czekoladowego shake’a. Ja zdołałem zjeść połowę cheeseburgera oraz dwie frytki.

Tamtej nocy Maggie spała na raty, a ja w ogóle. Leżałem tylko w ciemności, wpatrując się w twarz mojej żony i odgarniając jej włosy jak u Audrey Hepburn z oczu niczym u Bette Davis.

O szóstej Maggie znowu przygryzła wargę i zaniosłem ją do wozu.

– Cztery centymetry – powiedział lekarz, przykrywając jej nogi końcem szlafroka. – Pora iść na oddział.

No to poszliśmy. Pokonując każde piętro. Każdy hol. Każdy korytarz. Czasem po kilka razy.

Przechodząc przez oddział ortopedyczny sześć godzin później, Maggie jęknęła i złapała za poręcz, a jedna z jej nóg ugięła się w kolanie. Chwyciłem wózek, wcisnąłem guzik windy i tupiąc nogą, czekałem, aż znajdziemy się na drugim piętrze.

Lekarz rozmawiał przez telefon w dyżurce pielęgniarek, ale szybko odłożył słuchawkę, gdy zobaczył wyraz twarzy Maggie. Położyliśmy ją na łóżku, przykładając do brzucha kardiotokograf. Trzymałem jej głowę w dłoniach, gdy lekarz nasłuchiwał.

– W porządku, Maggie, rozluźnij się. – Potem wyjął ten podłużny, plastikowy przyrząd i poprosił pielęgniarkę, aby pokryła go żelem. – Wywołam u pani odejście wód płodowych i podam oksytocynę.

Gdy pomyślałem sobie: Nie pozwolę ci włożyć tego mojej żonie do środka, Maggie westchnęła i chwyciła mnie za rękę tak mocno, aż pobielały jej kostki.

– A to oznacza dwie rzeczy: skróci to pani wysiłki i – przerwał, gdy płyn wytrysnął na zewnątrz – skurcze staną się nieco bardziej bolesne.

– Dobrze – odparła Maggie, gdy pielęgniarka przecierała jej prawe ramię spirytusem, po czym założyła wenflon.

Kwadrans później rozpoczęły się naprawdę silne bóle. Siedziałem obok łóżka, przytrzymując na jej czole wilgotny ręcznik i zmagając się z rosnącym napięciem w żołądku. Zanim nadeszła północ, Maggie była już mokra od potu, a równocześnie stawała się coraz bledsza. Zawołałem pielęgniarkę i poprosiłem ją:

– Zróbmy coś. Proszę!

W ciągu kilku minut przybył anestezjolog i zapytał Maggie:

– Czy możemy podać pani środek znieczulający?

Bez zmrużenia oka powiedziałem:

– Tak, doktorze.

Maggie usiadła i pochyliła się do przodu tak mocno, jak tylko pozwalał jej na to brzuch. Lekarz obszedł ją, stając z tyłu i podając znieczulenie w sam środek kręgosłupa, dokładnie w momencie gdy nadszedł kolejny skurcz. Jęknęła, ale nie poruszyła się nawet o centymetr.

Boże, miej w opiece moją żonę.

Oddychając ciężko, położyła się z powrotem na łóżku i uniosła kolana. Po jeszcze jednym skurczu zaczęło działać znieczulenie. Jej ramiona rozluźniły się i straciła czucie w nogach. W tamtym momencie, gdybym miał tylko milion dolarów, oddałbym mu wszystko, co do centa. Prawie ucałowałem go w usta.

Następne dwie godziny były lepsze niż całe poprzednie dwa dni. Wpatrywaliśmy się w monitor, śledząc nadejście i koniec każdego skurczu. „O, ten był niezły”, mówiliśmy głośno, po czym znów słuchaliśmy bicia serca, śmialiśmy się, rozmawialiśmy o imionach i staraliśmy się nie myśleć o tym, co miało nastąpić. Było coś surrealistycznego w świadomości, że nasz syn stanie się rzeczywistością w naszych ramionach już za parę chwil. Chwyciliśmy się za ręce, zaśpiewałem piosenkę przy jej brzuchu i przez większość czasu siedzieliśmy otoczeni ciszą.

Około wpół do drugiej zaczęły się kłopoty z porodem u kobiety za ścianą i musieli odwieźć ją na nagłe cesarskie cięcie. Nigdy wcześniej nie słyszałem, aby ktoś tak krzyczał. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Wiedziałem jednak, jakie wrażenie musiało to wywrzeć na Maggie. Starała się tego po sobie nie okazywać, ale tak było.

O drugiej lekarz zbadał ją po raz ostatni.

– Dziesięć centymetrów i pełne rozwarcie. W porządku, Maggie, możesz zacząć przeć. Będziemy dziś obchodzić urodziny.

Była mistrzynią. Byłem z niej naprawdę dumny. Ona parła, ja wydawałem komendy niczym trener: „Jeden, dwa, trzy…” – odliczałem, a ona wbijała się podbródkiem w swój brzuch, zamykała oczy i z morderczą siłą, ściskając mnie za rękę, parła.

Działo się to dwa dni i dziesięć wieczności temu.

Charles Martin, Umarli nie tańczą, Wydawnictwo WAM 2009

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Umarli nie tańczą
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.