Pier Giorgio zaczynał być ofiarą potęgującego się wciąż niezrozumienia, które miało ciążyć na nim aż do śmierci.
Gardząc wszelką zewnętrznością, Pier Giorgio odmawiał zawsze przypinania na piersi różnych wstążeczek i kokardek, odznak "najpobożniejszych"; zasłaniając się brakiem wolnego czasu, nie zgodził się też nigdy wejść do rady kierowniczej Sodalicji Mariańskiej. Zapisał się natomiast do Stowarzyszenia Najświętszego Sakramentu i do Apostolstwa Modlitwy i od tej chwili nosił zawsze w kieszeni jego legitymację, jakby to właśnie była jego prawdziwa karta tożsamości.
Ten trzynastoletni chłopiec czuł nieuchronność upływu czasu, jak gdyby był świadomy tego, że jego życie będzie tak krótkie. Ciążyło na nim mnóstwo obowiązków, z których jedne były mu miłe, inne uciążliwe i nieznośne. Do tych drugich należały lekcje muzyki, które przez długi czas go męczyły. Właściwe mu poczucie obowiązku kazało mu tkwić przy pianinie nawet w Pollone, dzień w dzień, czasami boso, skandując sumiennie "raaa...z, dwaaa...", dopóki pod okno nie przyszedł "Nik" z błaganiem, żeby choć zmienił motyw. Kiedy wreszcie pozwolono mu przerwać tę bezcelową naukę, był uszczęśliwiony, a swoją nauczycielkę, pannę Alvazzi, rozbroił promiennym uśmiechem.
Do tych i innych udręk dochodził bardzo męczący rytm nauki szkolnej: lekcje do godziny szesnastej, chwila wytchnienia, dalszy ciąg lekcji jeszcze do osiemnastej, później jeszcze praca w domu. Na jeden dzień ta wytężona praca musiała zostać przerwana. Stryj Pietro tak to zanotował w swoim terminarzu: "8 lutego. Upadek z roweru. Cudem nic poważnego. Zdrowiej jest chodzić piechotą, jak to robi stryj inżynier". Pier Giorgio uderzył głową o kamień i zemdlał; ponieważ istniała obawa wstrząsu mózgu, lekarz kazał dla pewności poleżeć dzień w łóżku z lodem na głowie i nie wolno mu było rozmawiać.
Ile troski i niepokoju z powodu upadku z roweru, a jakąż beztroskę wykazały później te same osoby wobec choroby, która w pewnym dalekim jeszcze lipcu miała zabrać Pier Giorgia z tego świata.
W Turynie mieszkała ze stryjem druga babcia, Giuseppina. Wszystko, co posiadała, było zawsze do naszej dyspozycji, co bardzo nas cieszyło. Odwiedzając ją w domu przy via Avogadro, przebywaliśmy pędem pięć pięter, wrzeszcząc na całe gardło. Na górze uwieszaliśmy się u taśmy dzwonka z uporem tonących i nie puszczaliśmy jej aż do chwili otwarcia drzwi. Wpadaliśmy do wnętrza niczym karna ekspedycja, szanując jedynie, jak miejsce święte, pokój nieobecnego stryja. Przed powrotem do domu babcia obdarowywała nas drobnymi sumami pieniężnymi, czasem nie bez naszego przypomnienia. Ślad stosowanego przez nas szantażu pozostał w notatniku Pier Giorgia: "Babciu, daj mi dziesięć lirów; daj dwadzieścia lirów...". Biedna babcia! Jakaż była uradowana, spełniając nasze prośby, i pozwalała nam przewracać wszystko w domu do góry nogami i pokpiwać sobie z niej.
Kiedyś właśnie, wracając od babci, która podarowała każdemu z nas po dwa liry, zaczęłam wyliczać mnóstwo drobnych i pięknych rzeczy, które będę mogła kupić za te pieniądze. Pier Giorgio niespodziewanie powstrzymał moją bujną wyobraźnię, mówiąc: "Nic nie będziemy kupować, damy te pieniądze jakiemuś biednemu człowiekowi". I kiedy spotkaliśmy człowieka proszącego o jałmużnę, daliśmy mu je.
Podziwiając tę jego szczodrość, byłam jednakże trochę zła, że tak właśnie postąpił.
Może wydawało mi się to głupie, może zbyteczne: jest jednak prawdą, że w domu przyzwyczailiśmy się do dawania jałmużny i dlatego godziłam się z tym jego zwyczajem, choć uważałam to za jego manię. Naśladowałam odruchowo to, co w postępowaniu Pier Giorgia było szlachetnym gestem i współczuciem dla cierpienia drugiego człowieka.
Ileż to razy pani Anna Danieli, która towarzyszyła nam często na spacerach, opowiadała później w domu swoje wrażenia: "Giorgio jest zawsze taki serdeczny, kiedy jesteśmy na spacerze i spotykamy jakiegoś biedaka, za każdym razem mówi, że trzeba pomagać biednym".
Na kartkach tego samego notatnika pozostały ślady i innych radosnych chwil. Okrzyk: "Jeżeli Bóg pozwoli, pojedziemy do Alassio!" przywodzi na pamięć ferie Bożego Narodzenia, kiedy pojechaliśmy do babci Ametis nad morze. Nigdy dotąd nie widzieliśmy Riviery zimą, ludnej i pełnej kwiatów. Z tych dni pamiętam twarz Maksyma Gorkiego, mieszkającego w tym samym pensjonacie Gregorovius, i siostrę zakonną, pielęgniarkę babci, która nie odstępowała jej aż do śmierci - trzy dni przed śmiercią Pier Giorgia.
Kiedy babcia Linda zabierała się do robienia na drutach skarpetek dla ubogich, usadawiał się obok niej z oczami wpatrzonymi w jej robótkę, gotów w każdej chwili upomnieć ją, kiedy na skutek zmęczenia czy chwilowej nieuwagi zaczynała mylić oczka: "Źle, babciu" -wtrącał wtedy. Tak o tym opowiadała siostra Angelica Barcellona ze zgromadzenia franciszkanek anielskich: drobna, chuda, z wystającymi zębami i wyższym prawym ramieniem, co kryły poniekąd obfite fałdy habitu i czarny welon. Jej małostkowość i pedanteria bardzo drażniły naszego ojca, który nie mógł pojąć, jak to się da pogodzić ze stanem zakonnym. Właśnie jej bigoteria i ciasnota umysłu podobały się paniom Ametis, przejawiającym zawsze skłonność do osób przeciętnych. Siostra Angelica znała gorącą wiarę Pier Giorgia, ale nigdy, dopóki żył, ani słowem nie zaprotestowała przeciwko obojętności, jaką próbowano tę wiarę przytłumić. Ona również zaskoczyła go kiedyś przypadkiem, klęczącego przy łóżku z różańcem, zatopionego w modlitwie, ale nie powiedziała nic. Wiedziała, jak jego twarz przeistacza się w chwili przyjmowania Najświętszego Sakramentu i nie powiedziała nic. Przyglądała mu się, jak sprząta w kościele, jak chodzi po kweście, jak służy do mszy, bierze udział w procesjach; podpatrzyła szeroki znak krzyża, jakim się żegnał, słyszała, jak modli się za zmarłych i staje w obronie żywych, ale nigdy nic nie powiedziała.
Po zakończeniu roku szkolnego w 1914 r. i pomyślnym przebrnięciu przez egzaminy wstępne do wyższego gimnazjum wyjechaliśmy do Alassio.
Kiedy w pensjonacie rozlegał się drugi dzwonek, Pier Giorgio, ociekający morską wodą, zajęty był bez reszty obserwacją muszel i mięczaków, o których rozprawiał z panem Gaudim, fascynującym go swoimi objaśnieniami.
W czasie tego właśnie pobytu, pamiętając kwiaty podziwiane w Alassio zimą, wystąpił z olśniewającym projektem: "Trzeba hodować kwiaty w Alassio i sprzedawać je w Turynie na pomoc biednym". A kiedy jego przyjaciel Franco Volante, zachęcony spojrzeniem tatusia, który dopiero co skrytykował pomysł mego brata, zauważył, że transport kosztowałby za dużo, Pier Giorgio pomyślał chwilę i zaproponował z całym spokojem: "Możemy przecież przewozić kwiaty na rowerach".
Ta sama wielkoduszność kazała mu odpowiedzieć ze smutkiem znajomej dziewczynce, Paoli Marchisio, która wskazując nędzny domek jakiejś biednej kobiety, powiedziała: "Gdybym mogła, zburzyłabym tę ruderę" -"O, Paolo, gdybyś ty wiedziała, ilu dobrych ludzi mieszka w tych domach, które ty nazywasz ruderami!". Dla tych "dobrych ludzi" wyrzekał się bardzo często jakichś kuszących okazji, jak na przykład pójścia na karuzelę w karnawałowe ostatki, tłumacząc bez chwili wahania, że ma właśnie jakieś zobowiązanie wobec swoich biednych. W jego notatniku w tym czasie coraz częściej pojawiały się adresy potrzebujących, które przekazywał do wiadomości wiernym czytelnikom "La Stampy". Mama, której nie dawała spokoju myśl, że Pier Giorgio może zechce wstąpić do zakonu, dzieliła się swoimi obawami nawet ze spotkanym w pociągu monsignorem Baravallem. Skarżyła się, że "co wieczór w Alassio chodził na błogosławieństwo do pobliskiego kościoła kapucynów, kiedy my spacerowaliśmy, spotykaliśmy się z ludźmi; wychodził ukradkiem z pensjonatu rano, na czczo, żeby wysłuchać mszy świętej".
Tak Pier Giorgio zaczynał być ofiarą potęgującego się wciąż niezrozumienia, które miało ciążyć na nim aż do śmierci.
Skomentuj artykuł