Al Capone z Gabonia
Gang braci Ch. zbudował swoją pozycję na strachu. Wymuszenia haraczy, egzekucje nielojalnych gangsterów, a nawet telefoniczne zlecanie mordów zza więziennego muru sprawiły, że grupa zdominowała organizacje przestępcze na południu Polski.
Mimo że od ostatnich zbrodni przypisywanych gangowi minęło osiem lat, a jego przywódcy odsiadują kary dożywotniego pozbawienia wolności, w rodzinnym Gaboniu na Sądecczyźnie pytanie o Władysława i Ryszarda Ch. skutecznie ucina każdą rozmowę. Lepiej nie kusić losu...
42-letni dziś Władysław Ch. o pseudonimie Al Capone dochodził do władzy metodą małych kroczków. W połowie lat 90. ten na pozór spokojny ogrodnik z wykształcenia, prowadził z młodszym o trzy lata bratem Ryszardem sklep. Z czasem z dymem pożarów wzniecanych przez bandytów, zniknęły z lokalnego rynku kolejne sklepy, gwarantując rodzinnemu interesowi niemal pozycję monopolisty. Rosły dochody braci, bo nie ograniczały się do wpływów ze sprzedaży bułek i mleka. Wspólnie z grupą 10 najbardziej zaufanych kolegów zajął się handlem narkotykami i alkoholem - bez akcyzy. Dobrze szło im także wymuszanie haraczy od właścicieli sklepów i restauracji. Wzięli na celownik salony masażu i agencje towarzyskie, rozszerzając teren działania m.in. na Podhale. Władysław Ch. wynajmował gangsterów z Lubelszczyzny, którzy wpadali do lokalu, zabierając się za demolowanie wnętrza i bicie właściciela. Potem na miejscu zjawiał się Capone z propozycją ochrony. Jeśli ktoś się opierał, czekało go łamanie kości lub obcinanie uszu.
Pozwolenie na skok
Gdy psychoza strachu zaczęła przynosić zyski, przestępcy poszerzyli zakres swoich działań. Rósł też w siłę ich gang. Pomniejsi złodzieje z byłych województw nowosądeckiego i tarnowskiego musieli prosić Władysława Ch. o coś w rodzaju pozwolenia na pracę. Bywało, że wskazywał punkt, który warto złupić, jeśli dochodził do wniosku, że skok będzie bardziej opłacalny. Pobierał za to pokaźny procent od łupów.
Dobra passa skończyła się w 1998 r. w Starym Sączu. Samochód Władysława Ch. otoczyli antyterroryści. Wywlekli gangstera z auta, powalili na asfalt i skuli. Sąd Okręgowy w Nowym Sączu skazał go za wymuszenia na osiem lat więzienia. Capone nie zamierzał jednak zejść z drogi przestępstwa. Kilka miesięcy po wyroku zlecił zza krat zabójstwo gangstera, który ośmielił się działać bez jego zgody. Władysławowi Ch. do celi dostarczył telefon strażnik więzienny. Za tę przysługę miał dostać dwa tysiące złotych. Tyle kosztowała głowa Leszka J. o pseudonimie Lechman, który został zastrzelony przed klatką schodową swojego bloku w dzielnicy Nowego Sącza o nazwie... Piekło. Wystarczyła kula wystrzelona z walthera kalibru 9 mm, by w świat popłynął jasny komunikat - wprawdzie siedzę w więzieniu, ale wciąż kontroluję sytuację. Był 27 maja 1999 r.
Niedługo potem Sądecczyzną wstrząsnęły informacje o ciałach wykopywanych w okolicznych lasach. Od października do grudnia 2000 r. znajdowano tam zwłoki ofiar gangu zabitych z broni palnej. Bywało, że miały odcięte kończyny. Trzeba było użyć siekier, gdy ciało nie mieściło się w dole.
I tak w 1996 r. za niesubordynację śmiercią zapłacił Piotr G. Gdy stwierdził, że nie chce już napadać i woli uruchomić legalną działalność, koledzy z gangu, pod pretekstem wykonania ostatniego skoku, zabrali go do lasu. Tam zmasakrowali kijem bejsbolowym, skuli kajdankami i nieprzytomnego, ze złamaną podstawą czaszki, wrzucili do Dunajca. Od kul gangsterów zginął Grzegorz C. kierujący kielecko-tarnowskim gangiem, który podjął walkę o strefy wpływów na południu. Z tego samego powodu zastrzelono jego wspólnika, Ryszarda G.
Miłość nie znosi konkurencji
Jednym z zabójców dbających o interesy gangu był Ryszard Ch. Jego ofiarą miał być m.in. 23-letni barman Tomasz M. zaangażowany w handel kradzionym alkoholem. Mężczyzna był winien gangsterom niecałe dwa tysiące złotych. W sierpniu 1999 r. zabrali go w pobliże osady romskiej w Maszkowicach koło Łącka, gdzie zginął od strzałów w głowę i klatkę piersiową. W głowę strzelił mu Ryszard Ch. On miał być też zabójcą Andrzeja K., handlarza alkoholem z Tarnowa. Bandyci wtargnęli do jego mieszkania, poderżnęli mu gardło i dobili strzałem w głowę. Skradli tysiąc złotych i biżuterię o wartości 11 tysięcy.
Nie zawsze przyczyną morderstw była chęć wyeliminowania konkurencji lub zdobycia pieniędzy. Jeden z gangsterów gabońskiej grupy zginął z powodu kobiety. Chodzi o Bogusława P., sądeckiego kasiarza rozpruwającego sejfy biznesmenów. Raz nie dopisało mu szczęście i trafił do więzienia. Tego samego, w którym odsiadywał karę Capone. Kasiarza regularnie odwiedzała konkubina Izabela K. Nie mógł się wtedy spodziewać, że te odwiedziny będą początkiem jego końca. Do brata przychodził bowiem przebywający na wolności Ryszard Ch., który zakochał się w Izabeli. Wkrótce z sobą zamieszkali i było oczywiste, że wyjście z więzienia jej byłego partnera nie będzie mogło przekreślić ich szczęścia. Kasiarza zamordowano w maju 1997 r. Wkrótce potem strzałem w tył głowy zlikwidowano jego wspólnika w przestępstwie, wspomnianego już Leszka J. o ksywie Lechman.
Gdy o działaniach grupy z Gabonia zrobiło się głośno, porównywano ją do mafii pruszkowskiej i wołomińskiej. Marek Woźniak z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie, który doprowadził do osądzenia gangsterów Capone, twierdzi jednak, że zupełnie inne były metody funkcjonowania tych grup przestępczych. Pruszków czy Wołomin działał spektakularnie, dochodziło do strzelanin w miastach, porachunki były oczywiste. Capone unikał rozgłosu. Precyzyjnie planował zabójstwa konkurentów i był w tym wyjątkowo skuteczny.
- Grupa działała w sposób niezwykle brutalny i wyrachowany - mówi Marek Woźniak. - Miała przemyślaną strategię przynoszącą zamierzony efekt. Ludzie, którzy narazili się braciom Ch., po prostu znikali. Rozpuszczano plotkę, że wyjechali za granicę, choć tajemnicą poliszynela było, że zostali zlikwidowani. W rezultacie w środowisku przestępczym funkcjonowało przekonanie, iż Capone dzierży w terenie pełnię władzy.
Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy jeden z gangsterów - Krzysztof Ł., poszedł na współpracę z policją. Złodziej i recydywista, zaufany braci Ch., który trafił do więzienia na 12 lat, m.in. za wymuszenia i pobicie ze skutkiem śmiertelnym innego gangstera, zaczął opowiadać o wyczynach swoich kolegów. O wielu przestępstwach wiedział z drugiej ręki, bo opowiedzieli mu o nich inni członkowie gangu odsiadujący kary więzienia. Dzięki ich relacjom udało się m.in. wskazać miejsca ukrycia zwłok ofiar gangsterów.
Krzysztof Ł. przed sądem zeznał, że pękł w maju 1997 r., gdy na posesję braci Ch. w Gaboniu wjechały samochody należące do gangu. W bagażniku jednego z nich leżał Bogusław P., słynny kasiarz i kolega Krzysztofa Ł. Miał przestrzeloną głowę.
- Od tamtej pory moja lojalność wobec braci Ch. była tylko pozorna - mówił przed sądem.
Chwilowy azyl na Brooklynie
Gdy policyjne śledztwo zaczęło zataczać coraz szersze kręgi, z kraju uciekli dwaj ważni członkowie gangu - Ryszard Ch. i Sebastian W. Prócz wymuszeń i rozbojów oraz zabójstw mieli na koncie również napady na plebanie na Sądecczyźnie. Dochodziło do nich w poniedziałki, a więc po niedzielnych mszach, gdy spodziewali się największych wpływów z tacy. Pierwsza w kolejności była starosądecka, do której zamaskowani gangsterzy wtargnęli w nocy z 4 na 5 lutego 2000 r. Następne były plebanie w Zabrzeży, Trzetrzewinie, Muszynie i Przydonicy. Scenariusz był prosty - bandyci wpadali do budynku, wyciągali z łóżek księży, bili ich i krępowali, po czym żądali pieniędzy. Zabierali gotówkę i kosztowności, pożyczali też "do krótkotrwałego użycia" samochody należące do kapłanów. Różna była wartość zrabowanych łupów. W Starym Sączu w samej gotówce łącznie 35 tysięcy, ale w Przydonicy już tylko niecałe 2,5 tysiąca zł.
Gdy gangsterom zaczęło deptać po piętach CBŚ, Ryszard Ch. i Sebastian W. uciekli do USA, posługując się fałszywymi paszportami. Zakotwiczyli w Nowym Jorku i zatrudnili się w polonijnej firmie budowlanej na Brooklynie. Za gangsterami rozesłano międzynarodowe listy gończe, a CBŚ założyło podsłuchy ich znajomym, licząc, że będą próbowali się z nimi kontaktować. Nie pomyliło się, bo Ryszard Ch. zadzwonił w końcu do swojej konkubiny Izabeli K. Niedługo potem obu uciekinierów zatrzymało FBI. Gdy sześciu agentów weszło do mieszkania, w którym przebywali poszukiwani, nie stawiali oporu. Byli zupełnie zaskoczeni. Wrócili do kraju we wrześniu 2001 r. Na Ryszardzie Ch. ciążył wtedy zarzut udziału w trzech zabójstwach, a Sebastian W. był podejrzany o dokonanie dwóch morderstw.
W tym czasie w więzieniach siedziała już większość ludzi Capone. Skazania poprzedziły długie procesy przed Sądem Okręgowym w Nowym Sączu toczące się przy zaostrzonych środkach bezpieczeństwa. Na czas dowożenia oskarżonych z różnych więzień i aresztów zamykano dla ruchu część centrum miasta. Ulice wokół sądu obsadzone były przez antyterrorystów, a w sali rozpraw zamontowano kuloodporną klatkę, do której wprowadzano gangsterów. Wchodzili tam w pomarańczowych kombinezonach dla szczególnie niebezpiecznych przestępców, z rękami i nogami skutymi łańcuchami.
W listopadzie 2003 r. pięciu zabójców, w tym bracia Ch., zostało skazanych na kary dożywotniego pozbawienia wolności. W wyroku zawarto klauzulę, w myśl której przywódcy gangu o warunkowe wcześniejsze zwolnienie będą mogli ubiegać się po 40 latach. Dwa lata później usłyszeli wyroki dożywocia za kolejne udowodnione im morderstwa. Pozostali członkowie grupy Capone w licznych procesach zostali skazani na kary od 10 do 25 lat pozbawienia wolności. Część z nich wkrótce wyjdzie z więzienia. Sam kluczowy świadek, Krzysztof Ł., opuści celę we wrześniu 2015 r. Niedawno spotkał się z Ryszardem Ch. podczas procesu wznowionego z przyczyn formalnych decyzją Sądu Apelacyjnego w Krakowie. Doszło do niego, ponieważ brat Ala Capone został oskarżony o czyny, których nie uwzględniono we wniosku ekstradycyjnym. Wprawdzie amerykańskie władze zgodziły się na osądzenie gangstera w Polsce, ale zgoda dotarła już po wniesieniu aktu oskarżenia. Ryszarda Ch. ponownie skazano na dożywocie, ale i ten wyrok uchylono. Tym razem ze względu na to, że w sprawie orzekał sędzia przewodniczący składowi sędziowskiemu w innym procesie członków gangu. Dlatego jesienią ubiegłego roku sprawa Ryszarda Ch. wróciła na wokandę sądeckiego sądu. Zarówno sam oskarżony, jak i jego obrońca Jarosław Ruchałowski skupili się na podważeniu wiarygodności zeznań kluczowego świadka Krzysztofa Ł.
Trzynaście razy winny
Ryszard Ch. w ostatnim słowie przypomniał, że obciążający go świadek spędził młodość w poprawczaku. Tymczasem on pracował na budowach i w handlu. Uczciwie zarabiał na życie. Wnosił o uniewinnienie, przekonując, że nie popełnił żadnego z zarzucanych mu czynów. Uniewinnienia domagał się też jego adwokat.
Odmiennego zdania był przewodniczący składu sędziowskiego sędzia Bogdan Kijak. Odczytując 18 lutego sentencję wyroku nie miał wątpliwości, że Ryszard Ch. jest winny wszystkich zarzucanych mu czynów i zasługuje na najsurowszy wymiar kary.
Sędzia aż trzynaście razy powtarzał słowo "winny". Dotyczyło to m.in. zabójstwa barmana Tomasza M. i tarnowskiego handlarza alkoholem Andrzeja K. (za oba zabójstwa skazał Ryszarda Ch. na dożywocie), rozboju na właścicielu kantoru w Krakowie, któremu skradziono 130 tys. zł oraz napadów na plebanie. Za te ostatnie przestępstwa wymierzył sprawcy kary od 7 do 9 lat więzienia. Wyrok jest nieprawomocny, a obrońca Ryszarda Ch. zapowiedział już, że się od niego odwoła. Nie zmieni to znacząco sytuacji oskarżonego, który ma orzeczone wcześniej już prawomocne wyroki dożywotniego więzienia. Jeśli bracia Ch. w ogóle wyjdą na wolność, to wrócą do domu jako starzy ludzie. Świat będzie wyglądał inaczej i prawdopodobnie nie spotkają już większości swoich byłych kompanów, z którymi budowali podszyte grozą przestępcze imperium.
Skomentuj artykuł