Rodzic nie może być kimś, kto stoi, pokazuje palcem i zżyma się, że dziecko nie słucha [WYWIAD]
Jak działają kary? Czego potrzebują dzieci, gdy ich zachowanie robi się nieznośne? Jak zmierzyć się z oczekiwaniami bliskich, którzy nie akceptują tego, jak wychowujemy dzieci? Z Małgorzatą Musiał, pedagogiem, twórczynią "Dobrej Relacji", pracującą z dorosłymi, którzy chcą lepiej zrozumieć siebie i swoje dzieci, rozmawia Marta Łysek.
Marta Łysek: Od czego powinien zacząć rodzic, który doszedł do wniosku, że nie chce już więcej dawać kar swojemu dziecku?
Małgorzata Musiał: Zaczęłabym od tego, żeby poszukać dla siebie wsparcia. Może to być książka, może być webinar, ale najlepiej poszukać innego rodzica, kogoś, kto już ma nową perspektywę i więcej biegłości, kto może nie tyle weźmie za rękę i poprowadzi, ale pokaże, że tak się da. Wtedy można spojrzeć nowymi oczami na stare sytuacje i skonfrontować się ze swoimi przekonaniami, które jeszcze długo będą w nas pracowały – że bez kary się nie da, bo dzieci terroryzują, wymuszają, że jeśli spuścisz na chwilę z tonu, to od razu ci wejdą na głowę i cię rozszarpią. Kontakt z innymi rodzicami, którzy to wszystko przekuwają w praktykę, sprawia, że mogę zobaczyć, że brak kar to nie jest jakieś mityczny wytwór, ale że można naprawdę w ten sposób z dziećmi budować relację.
A co najczęściej mówią rodzice, którzy szukają wsparcia w wychowaniu bez kar?
- Mówią zazwyczaj tak: „Mam znajomych, którzy karzą dzieci i te dzieci chodzą jak w zegarku i robią wszystko, co trzeba - więc myślę sobie: to jest wszystko bullshit!”. Tylko, że my, jako ludzie, mamy taką percepcję, że wyłapujemy to, co chcemy zobaczyć. Gdy więc ja chcę zobaczyć, że inne dzieci są posłuszne, niezależnie od tego, w jakim stylu wychowawczym są zanurzone, to właśnie to zobaczę. Że siedzą grzecznie w kościele, a moje oczywiście nie mogą nawet przez pięć minut. Że jak ojciec czy matka o coś proszą, to to dziecko pójdzie bez szemrania, a moje muszą dyskutować, że one już były wczoraj, i to niesprawiedliwe.
Czyli to ja się muszę zmienić - czy moje dziecko?
- Zmiana musi się najpierw pojawić we mnie, w rodzicu - bo to ja stwarzam warunki do współpracy dla dziecka. To ja jestem osobą, która może za sobą pociągnąć dziecko, która może je zrozumieć, wyjść naprzeciw jego niedojrzałościom, jakimś brakom umiejętności, porywczości wynikającej tylko i wyłącznie z jego wieku i etapu w rozwoju.
Oczywiście, że chcielibyśmy, żeby już przedszkolaki potrafiły się kontrolować, ale samokontrola pojawia się dopiero na etapie szkoły podstawowej. Więc im mniejsze mam dziecko, tym bardziej po mojej stronie jest tworzenie warunków, w których dziecko będzie mogło współpracować, odpowiadać na oczekiwania. I to jest kawał rodzicielskiej pracy: tworzyć warunki do współpracy, umożliwiać dziecku odpowiadanie na nasze oczekiwania, a nie tylko stać, pokazywać palcem i zżymać się, że dzieci na te oczekiwania nie odpowiadają. Nie odpowiadają, bo nie są w stanie, nie dlatego, że nie chcą.
To jest kawał rodzicielskiej pracy: tworzyć warunki do współpracy, a nie tylko stać, pokazywać palcem i zżymać się, że dzieci nie odpowiadają na nasze oczekiwania.
Wielu rodzicom się wydaje, że dziecko powinno umieć to wszystko, czego od niego oczekuje otoczenie – bo jest w tym oczekiwaniu jakaś mądrość pokoleń, która mówi, że dziecko w tym wieku powinno już sobie radzić. Co to oznacza, że dziecko czegoś nie robi, bo nie jest w stanie, że nie spełnia oczekiwania, nie współpracuje, bo nie potrafi?
- Trzeba zacząć od tego, że dzieci są różne tak samo, jak dorośli są różni. I gdy weźmiemy sobie klasę pierwszą, dwadzieścioro kilkoro dzieci, to nawet, jeśli przyjmiemy, że wszystkie są urodzone w tym samym miesiącu, to każde z nich jest inne ze względu na temperament, osobowość, to, że pewne etapy rozwoju osiągamy w różnym czasie, ale też to, że mamy swój własny profil, jeśli chodzi o funkcje wykonawcze.
Co to takiego, te funkcje wykonawcze?
- Funkcje wykonawcze to są takie umiejętności umysłu, które pozwalają nam zrobić to, co jest do zrobienia. To jest mało naukowa definicja, ale bardzo ją lubię, bo jest konkretna. Gdy mam wywiad o ósmej trzydzieści, potrzebuję zaplanować sobie, o ile wcześniej muszę wstać, co mam rano zrobić, czy chcę zjeść wcześniej śniadanie, żeby czuć się dobrze, czy wstanę trochę później i nie zjem tego śniadania. Z punktu widzenia dorosłego to być może jest oczywiste; dla dzieci to oczywiste nie jest. I to są właśnie funkcje wykonawcze.
Część z nich rozwija się do końca szkoły podstawowej, ale są wymagane już na początku szkoły. To umiejętność skupienia uwagi, kontroli emocjonalnej, rozpoczynania zadań, hamowania reakcji. To także elastyczność, czyli umiejętność akceptowania, że czasem stała struktura dnia się zmienia, bo są jakieś ważne wydarzenia. Są dzieci, które sobie z tym totalnie nie radzą. I jeżeli wiemy, że nasze dziecko ma jakieś wyzwania w obszarze danej funkcji wykonawczej, to potrzebujemy je wesprzeć w tym, pomóc mu. Jeżeli mamy dziecko, któremu jest trudno z elastycznością, to hasło „musisz się nauczyć, że w życiu nie zawsze wszystko przebiega według planu” jest hasłem bez sensu, bo ono właśnie próbuje się tego nauczyć, ale nie wie, jak to zrobić.
Jak mu wtedy pomóc?
- Dając rozwiązania, narzędzia. Bo dziecko potrzebuje narzędzi. I gdyby mogło, odpowiedziałoby na to oczekiwanie. Czy ono chce być jedynym dzieckiem w klasie, które wpada w szał z powodu tego, że przyjechało do szkoły przedstawienie i plan lekcji wygląda inaczej? Przecież nie robi tego specjalnie, tylko nie umie sobie z tym poradzić. Do tego dochodzi porównywanie, bo są dzieci, które sobie radzą dlatego, że mają większość funkcji wykonawczych bardziej rozwiniętych. Może niektóre z nich wcale nie mają, ale po prostu świetnie potrafią maskować te deficyty. Są też ludzie, którzy mają bardzo dużo umiejętności wymaganych i docenianych w świecie, i inni, którzy mają umiejętności niedoceniane i niewymagane… Jeśli będziemy patrzeć tylko przez pryzmat tego, co jest cenione w świecie, to rzeczywiście jedne dzieci będą wypadać gorzej niż drugie.
Dzieciaki robią naprawdę wszystko, żeby współpracować i znaleźć swoje miejsce, a przy tym zachować zdrowie psychiczne, a my im przypisujemy złe intencje: że gdyby chciały, to by zrobiły inaczej, tylko nie chcą. I to jest takie krzywdzące i niesprawiedliwe! I znowu: gdy pracuję z rodzicami, to gdy słyszą te treści, bardzo często mówią: o matko, funkcje wykonawcze, wysoka wrażliwość, introwertyzm, to ja, to ja! Jak byłam dzieckiem, to słyszałam, że jestem nienormalna, ciągle myślałam, że coś ze mną nie tak, wreszcie mogę znaleźć swoją przynależność, to zostało opisane. Czyli my to w sobie nosimy potem przez całe życie, to poczucie, że coś jest z nami nie tak, bo nikt nie potrafił uznać, że nie możemy odpowiedzieć na oczekiwania otoczenia z jakiegoś konkretnego, dobrego powodu, a nie z naszej złej woli.
Czyli jeśli moje dziecko nie spełnia mojego oczekiwania, na przykład nie wychodzi do szkoły na czas, to nie robi tego dlatego, że mu się nie chce, tylko prawdopodobnie nie potrafi, a nie potrafi, dlatego, że jeszcze nie ma odpowiednio rozwiniętej tej akurat funkcji wykonawczej?
- Tak, i są dzieci, które potrafią wyjść do szkoły na czas same z siebie i nikt im nie musiał tego pokazywać. Ale gdy zadajesz to pytanie, myślę też o czymś innym. Na przykład o sytuacji, gdy moje dziecko leży na kanapie i pyka sobie w telefonie, a ja proszę, żeby rozładowało zmywarkę. I czego tu nie potrafić?
No tak, to trochę inna sytuacja…
- I to bardzo ważne, bo często nie wiemy, że dziecko może nie potrafić tego, żeby pogodzić w jakiś sposób zadbanie o siebie i odpowiedzenie na potrzeby, prośby z otoczenia. Czyli ja, gdy jestem dorosła i chcę odpoczynku, a ktoś mnie prosi o pomoc, umiem powiedzieć „teraz potrzebuję kwadransa odpoczynku, a później mogę ci pomóc". Dziecko może jeszcze nie potrafić uwzględnić swojej perspektywy, cudzej perspektywy i do tego znaleźć rozwiązania. Może potrafić tylko powiedzieć „nie chce mi się” albo powiedzieć „zaraz”.
Bo nie chodzi o to, że gdyby dzieci miały odpowiednio rozwinięte funkcje wykonawcze, to by chodziły jak w zegarku. To chodzi też o to, że one próbują zadbać o siebie w tym wszystkim. Też są ludźmi, którzy mają jakieś potrzeby. I jak dziecko leży i pyka na tej komórce, to ono nie robi tego dlatego, że jest złośliwe albo źle wychowane, tylko dlatego, że ono ma tam swoją rozrywkę i swój czas dla siebie. Gdybym to ja leżała na kanapie i czytała Prousta, to by było oczywiście bardziej wartościowe (śmiech). Albo gdy mój mąż leży i coś tam sobie ogląda na YT, to wiadomo, że on ma teraz czas dla siebie i nie powiem mu: słuchaj, stary, idź rozładuj zmywarkę.
Ale jak dziecko leży, to już od razu jest ta podejrzliwość: że o, nic nie robi, to do roboty je trzeba. A gdy mówi „nie chce mi się”, dobrze jest pamiętać, że dziecko nie potrafi jeszcze uwzględnić obu perspektyw i dać takiej odpowiedzi, która byłaby bardziej dyplomatyczna, która by dawała sygnał: hej, mamo, widzę cię i to, o co prosisz, jest ważne, ale też chcę się zatroszczyć o siebie. Ono jeszcze tego nie potrafi.
A co w sytuacji, gdy mama lub tata mają już nową perspektywę i rozumieją, dlaczego dziecko mówi „nie chce mi się”, ale w tej nowej perspektywie spotykają się z dużym oporem reszty bliskich? Dziadkowie, ciocie i wujkowie mówią: co ty z tym dzieckiem robisz, wychowujesz je bezstresowo! Jak sobie wtedy radzić z presją otoczenia?
- To jest bardzo trudna sytuacja, bo to zależy, czego ta presja we mnie dotyka. Czy jest mi trudno, gdy słyszę takie komentarze, czy może mam poczucie, że gdy idę inną drogą, to tracę przynależność do swojej grupy. A może boję się, że moje dziecko słucha tych wszystkich opinii na swój temat i to uderza w jego poczucie wartości, w relacje z bliskimi? Więc trzeba siebie zapytać: o co tutaj chodzi?
Może trzeba bliskim wytłumaczyć?
- Tak, mamy czasem takie podejście: ja im wytłumaczę, będą po mojej stronie i będzie nam się dobrze żyło. A bardzo często jest tak, że im się już nie da tego wytłumaczyć. Bo mamy bardzo niewielki obszar wpływu, nie pozmieniamy tych ludzi. To też jest taki mechanizm – że najczęściej dziadkowie idą w zaprzeczanie i mówienie: to ty źle robisz. Bo trudno im jest pomieścić dwie perspektywy: że robili najlepiej, jak mogli, a teraz ich dorosłe dzieci robią najlepiej, jak one potrafią, i chociaż to są dwa różne działania, może nawet przeciwstawne, trudno jest przyjąć, że to w porządku.
To jest bardzo duża odwaga, powiedzieć: to, co robiłam dwadzieścia, trzydzieści lat temu czterdzieści – dzisiaj bym tego nie zrobiła. Gdy mój tata przeczytał moją książkę [mowa o książce "Dobra relacja – skrzynka z narzędziami" - przyp. red.] to powiedział: mój Boże, wszystko robiłem źle. I to jest ogromna odwaga, żeby tak powiedzieć. Chociaż nie uważam, żeby tak było, bo mam bardzo dobre wspomnienia z relacji z tatą, ale on zobaczył jakieś swoje niedociągnięcia, coś, co dzisiaj chciałby zrobić inaczej.
Często dziadkowie idą w takie zapieranie się: ty źle robisz, bo to się robi inaczej. To też może dowodzić dużego zagmatwania w obszarze granic: to się nazywa nieprzecięciem pępowiny. Jeżeli dziadkowie nie potrafią swoim dorosłym dzieciom zaufać, że one dobrze wychowują swoje dzieci, dobrze w tym sensie, że naprawdę wkładają w to serce, starają się to robić świadomie - i mają poczucie, że muszą ci mówić cały czas, jak to robić, to znaczy, że coś poszło nie tak dużo, dużo wcześniej.
Co mogę wtedy zrobić jako dziecko moich rodziców, wychowujące swoje dzieci nie po ich myśli?
- Mogę dbać o swoje granice. Ale nie starać się przekonywać do swojej perspektywy, bo niekoniecznie jest sens. To znaczy są dziadkowie, z którymi da się porozmawiać, są otwarci na dialog i wtedy tłumaczenie ma sens, ale bywa też tak, że widzimy, że się nie przebijemy - i wtedy nie ma sensu kopać się z koniem. Wtedy trzeba zadbać o swoje granice i powiedzieć krótko: słuchaj, to mi w tej chwili w ogóle nie pomaga, tylko mi dokłada. I przyjąć, że kiedy jest gorąco, chcę zadbać o dziecko, a nie o całe otoczenie, bo nie mam zasobów na to, żeby wszystkich zaopiekować. A potem mogę usiąść z moim dyskomfortem i powiedzieć sobie: no, to nie jest fajnie, kiedy moi rodzice, ciocie, znajomi mówią, że źle robię. To nie jest przyjemne.
A może jednak to oni mają rację, a ja coś robię źle? W końcu mnie wychowali…
- Pytanie, czy ja robię dobrze, czy mam rację, czy jestem normalna - to jest bardzo mocne pytanie o przynależność. Jeśli nie mam z nimi poczucia przynależności, to nie mogę ludzi na siłę zmieniać, ale mogę poszukać grupy, w której będę czuła przynależność. Nie chodzi o to, żeby porzucać swoje stare środowisko, tylko żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, czy ja jestem normalna, czy mogę gdzieś przynależeć ze swoimi wartościami. I gdy mam grupę, wioskę rodziców, internetowe znajomości, znam rodziców wokół mnie, którzy też w taki sposób podchodzą do rodzicielstwa, wiem, że jestem normalna, że są ludzie, do których mogę przynależeć. I wtedy mogę zdjąć pragnienie przynależności ze swojej rodziny. Zobaczyć, że już nie muszę przynależeć do nich tak ściśle. I to nie chodzi zupełnie o odrzucenie relacji, miłości - bo oni dalej są bliscy, ale nie będę już opierać poczucie przynależności na tym, co oni powiedzą.
* * * *
Małgorzata Musiał - pedagog, żona i mama trójki dzieci, twórczyni Dobrej Relacji. Pracuje z dorosłymi, którzy chcą lepiej zrozumieć siebie i swoje dzieci. Autorka książki "Dobra relacja. Skrzynka z narzędziami dla współczesnej rodziny" oraz internetowych kursów dla rodziców, m.in. "Małych Wielkich Emocji", "Rozwiń skrzydła" czy "Rodzicielskiego Przybornika". Prowadzi bloga, nagrywa swój podcast o rodzicielskich wyzwaniach i ich rozwiązaniach.
Skomentuj artykuł