Ja, znaczy nikt

(fot. shutterstock.com)
Meszuge

Zaczynałem od jednej szklanki koktajlu Manhattan, a kończyłem, pijąc do półtora litra wódki na dobę. Może nawet więcej, mój model picia często utrudniał mi rozeznanie się w tym względzie...

Model picia to pewien szablon, wzór zachowań, które alkoholik powtarza tak długo, jak tylko jest to możliwe, a więc dopóki nie utrudnia mu to samego picia. Elementem modelu picia może być ulubiona pijalnia piwa, a w niej określony stół. Model picia to, poza miejscem, także czas, okoliczności, ludzie, trunek…

DEON.PL POLECA

Jak wyglądał mój model picia? Piłem głównie i przede wszystkim w pracy. Przynajmniej tam zaczynałem pić. Kiedy miałem urlop, co kilka-kilkanaście dni wmawiałem sobie, że koniecznie muszę sprawdzić, co dzieje się w tym moim sklepie, skontrolować personel, załatwić dostawę itp. Podczas takiej wizytacji w miejscu pracy obowiązkowo sięgałem po alkohol.

Zwykle piłem sam. Przypadki, gdy piłem z kimś lub podczas jakiejś większej imprezy, stanowiły może z kilkanaście procent całości. Równie rzadko piłem w jakimś lokalu, restauracji, barze czy pijalni. Zaczynałem w pracy i - jeśli było mi to jeszcze potrzebne, a z czasem potrzebne było coraz częściej - dopijałem się w domu. Najczęściej i najchętniej piłem wprost z butelki czystą wódkę, kupowaną w ćwiartkach. Taki nawyk po prostu.

Wódkę w butelkach o większej pojemności (lub piwo) kupowałem właściwie tylko wtedy, kiedy brakowało mi już pieniędzy na dwie czy trzy ćwiartki. W mniejszych butelkach wychodziło to oczywiście nieco drożej, co z czasem zaczęło mieć znaczenie. Parę razy w życiu miałem taki kilkutygodniowy okres, kiedy podobało mi się picie piwa pod parasolami, przed sklepem, albo też określonych drinków w barze studenckim, ale były to raczej pojedyncze przypadki, wyjątki od reguły bez większego znaczenia.

Elementem mojego modelu picia było też natychmiastowe, po opróżnieniu, pozbywanie się pustych butelek po wódce. Mogłem być pijany w trupa, ale butelki konsekwentnie usuwałem z miejsca pracy lub domu. Często wyrzucałem je po prostu przez okno, pilnując, żeby spadały cicho na trawnik przed blokiem, a nie na chodnik. Czyżbym chciał w ten sposób pozbywać się dowodów swojej winy?

W każdym razie z tego właśnie powodu dosyć często ilość wypitego alkoholu, zwykle wódki, byłem w stanie określić, jedynie sprawdzając stan portfela - pustych butelek do policzenia nie było.

Do modelu picia zaliczyłbym też tak zwane wyzwalacze (pojęcie dobrze znane pacjentom psychoterapii odwykowych), to jest elementy wyzwalające u alkoholika głód alkoholowy. Oczywiście, najskuteczniejszym wyzwalaczem był, i pewnie na zawsze pozostanie, sam alkohol, ale mogą to być także miejsca, ludzie, zapachy, sytuacje, przedmioty, dźwięki, obrazy i wiele innych. Moimi wyzwalaczami były przede wszystkim pieniądze, zwłaszcza jakieś dodatkowe, oraz uczucia strachu, złości i wstydu. Natomiast nie stanowiły dla mnie żadnego problemu wyzwalacze bardzo ponoć popularne, czyli kieliszki, kufle, karafki i inne szkło.

Podczas analiz mojego picia w ośrodku odwykowym specjaliści mówili mi, że uzależniłem się tak, jak to podobno często bywa w przypadku kobiet - bardzo szybko, w sześć-osiem miesięcy. I już po około dwóch latach, bez najmniejszej wątpliwości, znajdowałem się w ostatniej, chronicznej fazie choroby alkoholowej. Tę informację przyjąłem bez większego zainteresowania. Ot, taka ciekawostka i nic więcej. Jak dotąd nic z tego dla mnie nie wynika ważnego, istotnego, ale może kiedyś informacja ta do czegoś mi się przyda.

Od chwili powrotu z wojska przez cały okres picia towarzyskiego i sporą część czasu, w którym piłem już w sposób uzależniony, miałem jakieś takie dziwaczne i niezbyt przyjemne wrażenie, że moje życie właściwie się jeszcze nie zaczęło. Coś tam się oczywiście w nim działo, lepiej lub gorzej grałem różne role, o których wspomniałem wcześniej, ale… to nie było to. Nie o to chodziło. Nie tak miało być.

Z frustracją wywołaną przedłużającym się oczekiwaniem, aż to właściwe życie wreszcie się zacznie, też radziłem sobie za pomocą alkoholu. Dwa-trzy lata przed końcem mojego picia to wrażenie nagle się zmieniło. O ile wcześniej wydawało mi się, że moje prawdziwe życie jeszcze się nie zaczęło, to teraz wyraźnie czułem, że już się skończyło. Piłem już dużo, w sposób ewidentnie destrukcyjny, a nawet kasacyjny, ale właściwie wszystko, czego jeszcze chciałem, czego pragnąłem, to tylko dotoczyć się spokojnie do grobu bez jakichś większych cierpień własnych i krzywd wyrządzanych innym ludziom, zwłaszcza rodzinie. Bo też nie jest prawdą, że alkoholicy są zupełnie pozbawieni wyrzutów sumienia, wstydu, poczucia winy.

Fragment pochodzi z książki "Alkoholik".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ja, znaczy nikt
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.