Po czym poznać, że jesteśmy zakochani?

Po czym poznać, że jesteśmy zakochani?
(fot. shutterstock.com)
José Antonio Marina / slo

Pierwszym rodzajem porażki inteligencji uczuciowej może być pomylenie uczuć. Swego czasu przerabiałem z moimi najmłodszymi uczniami, znajdującymi się w pełni emocjonalnego zamętu tak charakterystycznego dla wieku dojrzewania, lekcję pod tytułem "Po czym możemy poznać, że jesteśmy zakochani?".

Pytanie to zwykło wywoływać w pierwszej chwili nerwowe chichoty nastolatków, które jednak cichną, w miarę jak chłopcy i dziewczęta zdają sobie sprawę z tego, jak trudno jest na nie odpowiedzieć. Pierwsza odpowiedź -"przecież to widać" - naturalnie odpada natychmiast pod ogniem najbardziej elementarnej krytyki.

Utracona, jedna z powieści Marcela Prousta z cyklu W poszukiwaniu straconego czasu, rozpoczyna się zdaniem, które brzmi jak brzęk tłuczonego szkła: "Panna Albertyna wyjechała!". Na setkach stron bohater opowiada nam, że nie kocha już Albertyny, że znosi ją tylko dlatego, że zerwanie byłoby czymś zbyt niemiłym:

DEON.PL POLECA

Zaledwie przed chwilą, badając własne uczucia, myślałem jeszcze, że nagłe rozstanie bez pożegnań byłoby właśnie tym, czego sobie życzę. Porównywałem bladą nijakość zaznawanych przy Albertynie rozkoszy z przepychem pragnień, których z jej powodu zmuszony byłem się wyrzec, a które na powierzchnię wyniosła, współdziałając z moim wewnętrznym ciśnieniem atmosferycznym, pewność, że Albertyna zawsze będzie przy mnie. Lecz wobec wiadomości o jej wyjeździe żadne z tych pragnień nie mogło się ostać, po prostu wszystkie naraz się ulotniły. Podziwiając własną przenikliwość, uznałem, że nie pragnę już jej widoku, że już jej nie kocham. Tymczasem słowa "Panna Albertyna wyjechała", zadały mojemu sercu ból tak wielki, że nie wyobrażałem sobie, jak miałbym go znieść dłużej niż przez chwilę.

Bohater przyznaje, że był odmiennego zdania jeszcze na chwilę przed tym, kiedy ta wiadomość do niego dotarła:

Otóż [...] zaledwie przed chwilą, obserwowałem swoje wnętrze z chłodną bezstronnością badacza, którego uwagi nie ujdzie żaden szczegół, i byłem pewien, że nie kocham już Albertyny. Sądziłem, że znam wszystkie zakamarki mojego serca. Ale umysł, nawet najbardziej przenikliwy, nie może zobaczyć substancji, która go wypełnia, nie może jej nawet odgadnąć, póki jakieś zdarzenie nie wytrąci jej ze stanu lotnego, w jakim przebywa zazwyczaj, i nie obróci w ciało stałe. Myliłem się, gdy wierzyłem, że potrafię czytać we własnym sercu. Wiedza o nim, która oparła się moim najwnikliwszym dociekaniom, objawiła mi się, niczym olśniewający, twardy kryształ nieznanej soli, pod nagłym ciśnieniem gwałtownego bólu.

Tak więc, według Prousta, to ból nieobecności objawia mu głębię uczuć. Autor jednak nie mówi, jakie uczucia ma na myśli. W jego przypadku może chodzić o zniknięcie czegoś, do czego był przyzwyczajony, o zmianę ustalonych nawyków, zranioną próżność, stratę czegoś, co odczuwał jako własność, o jakieś nieostre poczucie niepewności - wszystkie te stany emocjonalne są potencjalnymi składnikami miłości, pozostają jednak dwuznaczne, gdyż równie dobrze mogą towarzyszyć innym uczuciom, z nienawiścią włącznie.

Mówię tu o miłości, gdyż jest to uczucie, które warto dogłębnie przeanalizować, bowiem bywa ono powodem różnych ważkich i często drastycznych decyzji. Porażki w miłości mają miejsce bardzo często i zwykle bywają bolesne, dlatego więc dobrze jest wiedzieć, jakie mogą być ich przyczyny.

Możemy wyróżnić dwie ewidentne: 1) to, co się czuło, nie było miłością; 2) to była miłość, ale się skończyła. Obydwa przypadki zasługują na dokładne rozpatrzenie.

Miłość to zasadniczo rodzaj pragnienia i istnieje tyle rodzajów miłości, ile przedmiotów pragnień. Pieniądze, sława, ciało, druga osoba, dzieci, ojczyzna, ja sam, Bóg. Najszlachetniejszą formę miłości możemy zdefiniować jako pragnienie szczęścia drugiej osoby. Ale jest to pragnienie i jako takie łatwo je pomylić z innymi pragnieniami.

Kiedy byłem nastolatkiem, wpadła mi w ręce powieść Stefana Zweiga zatytułowana "Niecierpliwość serca", ukazująca tragiczną historię pewnej pomyłki, która stanowiła potwierdzenie tego, jak łatwo jest wziąć za miłość pragnienie udzielenia komuś pomocy, chęć ulżenia bólowi drugiej osoby lub uratowania jej. Również próżność, czyli przesadne pragnienie bycia chwalonym, stwarza tego typu pomyłki. Wzajemne pochwały są częścią każdej strategii miłosnych zalotów. Ale to, co wygląda na miłość, może być jedynie zaspokojeniem czyjejś próżności. Miłosne podniecenie można również pomylić z podnieceniem łowieckim. Chęć zdobycia czegoś, żądza podboju - to bardzo silne pragnienia, choć niekoniecznie związane z miłością. Wyżej wymienione przykłady posłużyły nam do zilustrowania pierwszej przyczyny miłosnych porażek: przekonania, że było miłością coś, co w rzeczywistości nią nie było.

Żeby wyjaśnić przyczynę drugą - "to była miłość, ale się skończyła" - warto wrócić raz jeszcze do rozróżnienia pomiędzy pragnieniami a uczuciami. Miłość jest pragnieniem, a wiele pragnień posiada datę ważności, np. pragnienie zdobycia kogoś. Gdy tylko zostaje zaspokojone, znika.

I nie ma na to rady. Coś podobnego dzieje się z pożądaniem seksualnym, gdy nie towarzyszy mu nic innego. Fizyczne przyzwyczajenie znacznie osłabia poziom podniecenia. Jak mawiał hiszpański humorysta Tono: "Ciało ludzkie to cztery elementy na krzyż i na tym koniec". Natomiast człowiek, jako odrębna istota, nie ma końca. Dlatego też, kiedy wyraża się poprzez swoje ciało, może sprawić, że i ono stanie się nieskończone. Prawdziwy erotyzm to kwestia w najwyższym stopniu duchowa.

Istnieje jeszcze jedna przyczyna rozkładu miłości. Jak już wspomniałem, rozwój pragnień jest nadzorowany i oceniany poprzez uczucia. Owe uczucia to nie miłość, tylko nieuchronnie towarzyszący miłości kompani. Poeci, którzy, jak twierdził Rilke, strasznie kłamią, w dużej mierze przyczynili się do pomieszania obu tych pojęć. Odwołam się do wiersza, który jest uważany za absolutny wzór definicji miłości w języku hiszpańskim. Chodzi mi o słynny sonet Lopego de Vegi*:

Omdleć, ośmielić się, miotać się ze złości,
być oschłym i czułym, śmiałym i płochliwym,
bohaterem i tchórzem, umarłym i żywym,
wiernym i zdrajcą, wytrwałym i nie mieć za grosz cierpliwości;

hołdować dobroci, prawdzie, szlachetności,

być uległym, wyniosłym, wesołym, zgryźliwym,

rozgniewanym, spokojnym, zuchwałym, wstydliwym,

udawać radosnego, dotkniętego, pełnego nieufności;

nie dawać wiary zdradom niechybnie prawdziwym,

brać truciznę za słodki eliksir namiętności

zapomnieć o uciechach, poddać się krzywdom dotkliwym,

wierzyć, że jest się w niebie, gdy się w piekle gości,

raczej oddać życie, niż oprzeć się złudom zdradliwym;

wie, kto choć raz jej zaznał - oto prawdziwe oblicze miłości.

Nieprawda. Są to wszystko najróżniejsze sprzeczne i niejasne uczucia, które mogą towarzyszyć miłosnej podróży i które uświadamiają nam, jak nam się wiedzie. W wypadku Lopego podejrzewam, że nie najlepiej. Z łatwością przewidzieć można, że erotyczne uniesienia szybko ulegną wypaleniu, jeżeli towarzyszą im jedynie nieprzyjemne uczucia. Niepokój, znudzenie, zazdrość, strach - uczucia te czynią pożądanie coraz wątlejszym. Chociaż czasem mogą je ożywić, gdyż, jak powiada Wirginia Woolf, "ludzie lubią czuć, czuć cokolwiek". Niczego innego człowiek nie obawia się tak bardzo, jak uczuciowego znieczulenia. Często wolimy piekło od czyśćca. Wystarczy przeczytać listy pisane przez Mariannę Alcofarado, portugalską zakonnicę, do swojego uwodziciela: "Kochaj mnie zawsze, spraw, by twoja biedna Marianna cierpiała jeszcze okrutniej". Jeśli tyle związków trwa, smażąc się na wolnym lub na całkiem nawet żywym ogniu tego typu emocjonalnego piekiełka, to tylko dlatego, że - w większości przypadków - związki te przekształciły się już w nawyk, łącząc partnerów nierozerwalnym węzłem przywiązania. Nałóg to rzecz straszna, ale zespół abstynencyjny jest jeszcze straszniejszy.

Szczególnym przypadkiem miłości, którym zająłem się już w książce pt. El rompecabezas de la sexualidad ("Łamigłówki seksualności"), jest miłość rodzicielska. Według Eibla-Eibesfeldta, to wraz z nią pojawia się na świecie szczodrze darzące cieniem drzewo bezinteresownej miłości. Miłość rodzicielska to podstawowy rodzaj przywiązania, które nie zanika nawet wtedy, gdy uporczywie towarzyszą mu różne bolesne uczucia.

Czasem tego typu więź przyzwyczajenia prowadzi do skrajnie destrukcyjnych pomyłek. Przytoczę tu przypadek opisany przez Waltera Riso, latynoskiego psychoterapeutę - przypadek, którego prymitywizm jest patetycznie pouczający. Jedna z jego pacjentek w następujący sposób opisuje swój "miłosny związek":

Jesteśmy narzeczonymi od dwunastu lat, ale powoli zaczynam mieć już trochę dość... Nie chodzi o to, że to już tak długo trwa, tylko o to, jak on mnie traktuje... Nie, nie bije mnie, ale nie traktuje mnie najlepiej... Mówi mi, że jestem brzydka, że brzydzi się mną, że brzydzą go moje zęby, że z ust pachnie mi... (płacz)... przepraszam, ale aż wstyd mi to powiedzieć... że z ust pachnie mi zgnilizną... Kiedy jesteśmy w jakimś miejscu publicznym, każe mi iść kilka kroków przed sobą, żeby nikt nas razem nie zobaczył, bo wstydzi się mnie... Kiedy daję mu w prezencie coś, co mu się nie podoba, wrzeszczy "ty idiotko", "ty debilko" i niszczy prezent albo z wściekłością wyrzuca go do śmieci. Zawsze wszystko to moja wina. Kilka dni temu zaniosłam mu kawałek tortu i wydał mu się za mały - rzucił go na podłogę i podeptał... A ja się rozpłakałam... Zwyzywał mnie i wyrzucił z domu, krzycząc, że nawet kawałka tortu nie umiem kupić... Ale najgorzej jest w łóżku... Moje pieszczoty budzą w nim odrazę, nie daje się objąć... nie mówię już o całowaniu... Jak tylko kończy stosunek, wstaje natychmiast i idzie się umyć... (płacz)... I mówi mi, że to po to, żebym przypadkiem go czymś nie zaraziła. Że najgorsze, co by mu się mogło stać, to czymś się ode mnie zarazić...

Skargi tej nieszczęsnej kobiety mają moc niektórych opowiadań Borgesa. Na podstawie tego opisu można sobie wyobrazić cały horror egzystencji. Na pytanie psychologa: "dlaczego nie odeszła Pani od niego?", kobieta odpowiada trochę ze smutkiem, a trochę z nadzieją: "przecież ja go kocham... Ale Pan mi pomoże się odkochać, prawda, panie doktorze?".

Wiele niesłusznych przekonań rozpowszechniło obraz miłości jako nałogu - obraz bardzo niemądry, bardzo mało inteligentny.

Po tym mrożącym krew w żyłach fragmencie proszę mi pozwolić na małą pauzę - będzie to historia groteskowa, ale nie tragiczna. Próżność generuje głupie i często rujnujące pragnienia. Poznałem więcej ludzi zrujnowanych przez pychę, niż przez nawet najgorszą gospodarczą koniunkturę. Według słownika, próżność to "przesadnie uparta i dominująca człowieka potrzeba bycia podziwianym przez innych". Prowadzi do przesadnych zachowań, gdyż jej podstawą jest prostackie odwrócenie zdefiniowanej już przez nas hierarchii pól. Wyglądać na bierze górę nad być. W starych kronikach wyczytać można, że dworzanie naszych absolutystycznych monarchów umierali ze smutku, kiedy oddalano ich od dworu. W rzeczywistości umierali z powodu urażonej pychy.

Obserwowanie przedstawienia, jakim jest walka o urzędy i godności, to świetny środek wymiotny. Podziwianie wyłaniającego się zza horyzontu słońca budzi w nas wzruszenie, podczas gdy asystowanie przy przebudzeniu króla Słońce w pałacu w Wersalu jest tylko idiotyczną gloryfikacją napuszonego ceremoniału. Obowiązkiem głównego lokaja było rozchylenie zasłon królewskiego łoża. Król otwierał oczy. Dopiero wtedy pozwalano wejść do królewskiej komnaty dygnitarzom godnym uczestniczenia w tak doniosłej ceremonii. Najpierw pojawiali się arystokraci królewskiej krwi, za nimi główny szambelan, wielki mistrz królewskiej garderoby i czterech zwykłych szambelanów. Król podnosił się z łoża i po krótkiej modlitwie główny lokaj skrapiał jego ręce kilkoma kroplami perfumowanej wody. Pierwszy szambelan podawał pantofle, a wielki mistrz garderoby - szlafrok. Wtedy dopiero otwierały się drzwi i do sypialni wkraczał dwór, ministrowie, ambasadorowie, marszałkowie. Monarcha zdejmował szlafrok, nocną koszulę i wdziewał kaftan, który dostawał z rąk księcia Orleanu - arystokraty drugiego rangą po królu. Wielki mistrz królewskiej garderoby - zwykle był nim najstarszy wiekiem książę - uroczyście odbierał od króla brudną bieliznę. I tak dalej, i tak dalej.

Tak z pozoru niegroźna nuda - pragnienie nowych doznań i wrażeń - kryje w sobie destrukcyjny potencjał o zaskakującej mocy. Eksperci wiedzą, że niezdolność do wyzbycia się lub wytrzymania nudy jest jedną z przyczyn, które najczęściej prowadzą do narkomanii. Twierdzi się nawet, że nuda może mieć coś wspólnego z niejedną mającą miejsce w Stanach Zjednoczonych strzelaniną, że może ona leżeć u podstaw ulicznego wandalizmu, chuligaństwa na stadionach oraz innych niebezpiecznych zachowań. Hiszpańskie przysłowie mówi: "Kiedy diabeł się nudzi, to ogonem zabija muchy". Muchy... lub cokolwiek innego. W 1973 r. samolot DC-10 leciał nad Meksykiem z włączonym automatycznym pilotem. Pilot i mechanik siedzieli z założonymi rękami i chyba nie bardzo wiedzieli, o czym rozmawiać. Według zapisów rozmów zarejestrowanych w czarnej skrzynce, mechanik spytał kapitana, jak zareagowałby automatyczny pilot na nagłe szarpnięcie ręczną dźwignią. No i spróbowali. Natychmiast przestali się nudzić. Nastąpił wybuch w jednym z silników. Spekuluje się też na temat wypadku w Czarnobylu, który mógł być spowodowany tym, że któryś z nieuprawnionych pracowników postanowił zrobić coś na własną rękę. Najprawdopodobniej również on się nudził. To nie mój wymysł. Piszą o tym Nigel Hawkes i inni w książce pt. The Worst Accident in the World ("Najstraszniejszy wypadek na świecie").

Więcej znajdziesz w książce M.J. Antonio, Porażka inteligencji, czyli głupota w teorii i praktyce

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Po czym poznać, że jesteśmy zakochani?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.