Pińska szlachta

Pińska szlachta
Pińsk. (fot. pochodzi z Kraszewski, Józef Ignacy. Wspomnienia Polesia, Wołynia i Litwy. 1860. / Wikimedia Commons)
Łukasz Grajewski, Mirosław Jankowiak / "Więź"

- Wiesz, co o Tobie powiedział Statkiewicz?
- A co?
- On powiedział, że nie jesteś szlachcicem.
- Co? Tak mnie znieważył? Wnet mu pokażę swoje szlachectwo!
Wincenty Dunin-Marcinkiewicz, Szlachta pińska

Irynę Kozak spotykamy siedzącą przy malutkiej niebieskiej kapliczce. Dłubie zaciekle kijkiem w ziemi, myślami jest gdzieś bardzo daleko. - Przed wojną stała tu cerkiew. Komuniści liny zaczepili, traktor podłączyli. Ot, taka polityka durna była w naszych wszystkich republikach - wzdycha. Nową kapliczkę już za Łukaszenki wybudował pewien miejscowy. Dorobił się w Ameryce i dwa tysiące dolarów przeznaczył na zbożny cel. - Tych komunistów to ludzie przeklinali. Oni w Boga przestali wierzyć. I wiecie co? Ci, którzy burzyli, to wszyscy młodo umarli. Jeden na motorze się rozbił, drugi pijany głowę rozwalił - kijek w rękach staruszki nie przestaje pracować.

- Kim jesteśmy? Białoruskimi Poleszukami - mówi z przekonaniem. - Mówimy trochę po ukraińsku, trochę po białorusku, trochę po polsku.

Wieś, w której mieszka Iryna Kozak, nazywa się Stajki i leży na terytorium białoruskiego Polesia, nieopodal granicy z Ukrainą. Kilkanaście drewnianych chat po obu stronach drogi. Tak zaczęto budować tu za Królowej Bony, która ziemie pińskie i kobryńskie posiadła we wczesnych latach XVI wieku. Rzemieślnicy z Włoch i Holandii tchnęli odrobinę cywilizacji w poleską głuszę. - Chciałabym, aby koło kaplicy postawili pomnik ofiarom wojny. Tylu ludzi zginęło… Tu kiedyś kilkadziesiąt chat było, dzieci pełno, a teraz? Siedmiu ludzi, wszyscy z garbami i kijkami. Ot, takimi jak mój - łza Iryny spada do świeżo wydrążonej kijkiem dziury. - A Stajki to kiedyś była szlachecka wieś. Ale o tym, to niech Wam mój syn opowie.

Aleh Kozak gości nas w rozpiętej koszuli, eksponując swój wielki brzuch. - Mama, zrób nam jajecznicę, pomidorów naszych przynieś, koniecznie muszą skosztować - w roli gospodarza Aleh czuje się doskonale. - Historię trzeba znać - rozpoczyna swą gawędę. - Ten nasz Łukaszenka nieszczęsny w ogóle o historię nie dba, a tu przecież Wielkie Księstwo Litewskie było. Nasi przodkowie walczyli z Krzyżakami pod Grunwaldem - stwierdza zadowolony.

Według Aleha, Stajki to wieś szlachecka. Tu od zawsze mieszkała szlachta i basta. A po czym poznać szlachtę? - No, chodzili tak samo ubrani, pieniędzy też za dużo nie było. Najłatwiej to po nazwisku. Szlacheckie kończą się na -cki: Dubiniecki, Ostrowiecki. Ale my Kozaki, też ze szlachty - dodaje i wyjmuje zdjęcie swoje pradziada, który służył w Armii Polskiej. - Zresztą sami zobaczycie, jak pojedziecie do wsi obok. Chojno to wieś chłopska. Tam was nikt nie nakarmi. Do chaty może wpuszczą, ale na tym koniec. U mnie zostańcie, po szlachecku was ugoszczę i rybek połowimy - zaprasza ochoczo. W końcu żegna nas wraz z matką po przyjacielsku, zostawia swój adres i telefon - jak znów będziecie, to musicie nas odwiedzić.

Jesteśmy w gościach u Kleofasa Siewieryna, który jest mistrzem poleskiego rękodzielnictwa. "Żaden festiwal w kraju nie obejdzie się bez jego tradycyjnych słomianych kapeluszy" - można wyczytać w jednym z przewodników po Pińszczyźnie. Takie nakrycia głowy zdobiły niejedną poleszucką głowę. A Poleszuk to kiedyś było zjawisko, dziwo prawdziwe. W międzywojniu przyjeżdżano na Polesie, żeby badać żyjący wśród bagien i lasów prymitywny lud poleski. Ferdynand Ossendowski, Józef Obrębski, Melchior Wańkowicz czy Józef Mackiewicz - przyciągała ich magia przyrody i prostota mieszkających tu ludzi.

Kleofas Siewieryn malowniczo opisuje wygląd Poleszuka. - Najbardziej charakterystyczne były łapcie, obuwie wyplatane z łyka brzozy. Chodziło się w takich cały rok - opowiada, trzymając w ręku łapcie własnej roboty. - Oj nie były wytrzymałe. Jak się ludzie wyprawiali do miasta, to i dwie pary na zapas trzeba było zarzucić na ramię. Prawdziwe buty kupowało się u Żyda. W Dawidgródku robili i sprzedawali po wsiach. Ludzie rzadko je ubierali, do cerkwi w łapciach albo boso chodzili i przed samym wejściem nakładali - opisuje z uśmiechem. Chata Siewieryna pełna jest łapci, kapeluszy i tradycyjnych poleskich koszul, zwanych soroczkami, które miejscowa ludność szyła z tkanego własnoręcznie z lnu. - Teraz już nikt tak nie chodzi. W sklepach jest wystarczająco towaru - dodaje, prezentując odzieżowe relikty.

- Chcecie wiedzieć, skąd taka nazwa wsi? Wólki powstały po zniesieniu pańszczyzny na terenach trudno dostępnych, gdzie chłopów zostawiano samych sobie. Tutaj powstała Mała Wólka, a cztery kilometry dalej jest Duża Wólka. Dlaczego tak? Bo tutaj mieszkało trzynaście osób, a tam czternaście. - Do naszej Małej Wólki podczas wojny przyjechali Niemcy - Siewieryn kontynuuje swoją opowieść. - Na wozie postawili megafon i puszczali w kółko: "Nie bójcie się, wyjeżdżajcie do pracy do Trzeciej Rzeszy". Sam się nikt nie zgłosił, ale i tak nas w końcu w czterdziestym trzecim zabrali. Wywieźli do Mulhouse we Francji, gdzie pracowaliśmy w fabryce po dwanaście godzin dziennie.

Wraz z Siewierynem przenosimy się na główną ulicę Małej Wólki. - Gdy Francuzi przywieźli nas z powrotem, to okazało się, że Niemcy spalili nasze domy - mówi. Odbudowaliśmy, choć teraz większość stoi już pustych. O tamtych czasach to cztery osoby pamiętają, tylko tyle nas starych zostało.

- W polskiej szkole skończyłem cztery klasy. Siedem lat to trwało, bo do trzeciej chodziło się dwa lata, a do czwartej trzy. Z nauczycielem po polsku rozmawialiśmy, a ze sobą, proszę pana, po swojemu, tak jak z wami teraz rozmawiam - 87-letni Władimir Ostrowski mieszka w Dzikowiczach, wsi malowniczo położonej nad Prypecią. Dzikowicze to wieś szlachecka. - Jeden z Ostrowskich był dowódcą w oddziałach Wielkiego Księstwa Litewskiego, a jak Szwedzi nas później napadli, to moi przodkowie wrzątkiem ich oblewali, o wieś walczyli - opowiada Ostrowski, który, jak na swoje 87 lat, zadziwia energią i jasnością umysłu. W chacie naprzeciwko mieszka Michał Dzikowiecki, który opowiada nam tę samą historię. Widocznie ich przodkowie walczyli ramię w ramię ze szwedzkim potopem. - Mnie nikt nigdy Poleszukiem nie nazywał. Mojego ojca polska władza bardzo ceniła - mówi. - Teraz ludzie śmieją się ze szlachty, wytykają nas, proszę pana, palcem. Wieś wykupili działkowcy, przyjeżdżają, a historia w ogóle ich nie interesuję. My w tych dwóch chatach z Dzikowieckim się trzymamy.

Dwóch ostatnich przedstawicieli szlachty z Dzikowicz bierze nas nad brzeg rzeki Prypeć, gdzie wspominają: - Tu do wojny była piękna piaszczysta plaża - zaczyna Dzikowiecki. - Ludzie przyjeżdżali, grali w piłkę, pływali. Wszystko wyglądało inaczej. Błota były wszędzie. W takich oto czajkach pływaliśmy do krów na pastwisko - pokazuje tradycyjne drewniane łódki przywiązane do starego, zmurszałego mostka. - Do cerkwi też tylko łódką można się było dostać. Dziesiątki czajek podpływało pod sam płot. - A tutaj ryby łowiliśmy - wskazuje palcem Ostrowiecki. - Żydzi od nas kupowali, 50 groszy za kilogram płacili. Płynęli potem do Pińska, gdzie mieli swoje lodownie. A potem dalej: do Warszawy, do Poznania. Tylko, że tam już 2 złote za kilogram dostawali - mówi.

Później, podczas obiadu opowiada o handlowej stolicy regionu, jaką był Pińsk. Pod plac targowy, urządzony w centrum miasta, nieopodal pofranciszkańskiego Kościoła, podpływała okoliczna ludność. Dziesiątki czajek wypełnionych towarami cumowało przy brzegu rzeki Piny. Dziś kościoła już nie ma. W 1953 r. został wysadzony przez komunistyczne władze. Plac targowy wybrukowano kostką, a pieczę nad nim sprawuje towarzysz Lenin, podobno jeden z największych na terytorium Białorusi.

30 kilometrów na wschód od Pińska, znajdują się Biżerowicze, słynne z obecności rodu Ordów. Ordowie, których nazwisko słusznie kojarzy się z mongolską Ordą, pochodzą od Dżyngis Chana. A przynajmniej tak mówi Maria Janicka, której rodzice pracowali w rezydencji Ordów w Biżerowiczach. - Pałac miał dwa piętra, a ganek wsparty był na czterech kolumnach. Mój ojciec pracował u pana jako ogrodnik. Jako mała dziewczynka latałam po tym ogrodzie. Jeszcze pamiętam grusze, jabłka, pomidory. Jak pan samochodem przyjechał to goniliśmy i spaliny wdychaliśmy. Takie to było dla nas wtedy ciekawe - śmieje się serdecznie. - Za pałacem była fabryka spirytusu. Jak bolszewicy przyszli, to najpierw zburzyli, a później wiadrami spirytus brali. Ziemię kopali i samogon pędzili. Pałac zburzono i nawet pański cmentarz się nie ostał. Ludzie rozkopali szukając złota - dodaje Janicka, która po wojnie kazała sobie zmienić narodowość w paszporcie z polskiej na białoruską.

Losy dorobku Ordów ukazują smutne dzieje ziemiaństwa, które kojarzone z opcją propolską często angażowało się w sprawę białoruską. I tak Roman Skirmunt, przedstawiciel starego poleskiego rodu, wspierał dążenia białoruskiego narodu do niepodległości, finansując białoruskojęzyczną prasę. W lipcu 1918 r. objął tekę ministra w rządzie Białoruskiej Republiki Ludowej, quasi-państwa będącego przejawem dążeń niepodległościowych Białorusinów. W 1939 r. na majątek Skirmuntów w Porzeczu nieopodal Pińska napadło okoliczne chłopstwo, podżegane przez sowiecką agenturę. Roman Skirmunt wraz z rodziną został brutalnie zamordowany, a majątek rozgrabiony. Popularna rymowanka "Co gruncik - Skirmuncik, co morda - to Orda", cytowana przez Marię Janicką, przestała być aktualna.

Requiem

- My byliśmy pińską szlachtą, a Polacy próbowali nas spolaczyć - z pustego oczodołu Wiaczesława Szałomieckiego co rusz ciekną łzy. Nie wiadomo, czy to wspomnienia tak go wzruszają, czy to po prostu defekt sędziwego ciała. Siedzi na ławeczce przystanku autobusowego. Na tabliczce z rozkładem jazdy odczytujemy zamazaną nazwę wsi: Szałomicze. - No a jakże! - wzburza się pytany o powiązania pomiędzy jego nazwiskiem a nazwą wsi. - Szałomiecki walczył w postaniu przeciwko carowi. Tam, gdzie jezioro było - pokazuje palcem w bliżej nieokreślonym kierunku - tam pojmano powstańców. Wszystkich wysłano na Sybir - zamyśla się. - Powstańcy, zasrańcy - do rozmowy włącza się towarzysz z ławki obok. - Co ty im za brednie wygadujesz? Jakaż to z nas szlachta? - głośno komentuje i przedstawia się.

Arkadyj Połchowskij nie jest typem sentymentalnym, jak Szałomiecki, jego kolega. - Za cara, za pańskiej Polszy, za sowietów, teraz też to wszystko gówno, a nie życie. Szałomiecki wstaje, opierając się o laskę i ripostuję: - Jak nie szlachta? Jak chłopi panu drogę budowali, to my nie musieliśmy. Podymnego i świetlnego też nie płaciliśmy - tłumaczy. Wyjaśniają, że podymne trzeba było płacić za dym z komina, który leciał na drogę, a jak ktoś miał za duże okno i za dużo światła mu wpadało do chaty, to płacił świetlne. - I co z tego, skoro chleb na liściach klonu do pieca wsadzaliśmy i tak, jak wszyscy piekliśmy - kontruje Połchowskij.

W końcu obaj zgadzają się co do istnienia szałomickich powstańców styczniowych. - Jeszcze przed wojną, w 1939 roku wójt, też Szałomiecki, postawił powstańcom pomnik z orłem, koło tego jeziora, gdzie zginęli. Jak ludzie widzieli, że sowieci się zbliżają, to rozebrali i wrzucili do wody - relacjonuje Połchowskij. Potomek wójta przypomina sobie drugą zwrotkę hymnu polskiego. - Dał nam przy-kład Bo-na-parte - niezdarnie intonuje, a z oczodołu znów płynie łza. Arkadyj stuka się w głowę: - Ech, widzicie go! Toż to wariat. Posłuchajcie mnie przez chwilę. Tu wszędzie błota były, na boso do lasu chodziliśmy. W czasie wojny gnębili nas policaje, a musicie wiedzieć, że to sami Ukraińcy byli. Jak po wojnie kołchoz zbudowali, to trzeba było konia oddać. Potem 30 lat jeździłem na traktorze. A teraz wieś umiera, dlatego wam to wszystko mówię. Tylko tak piszcie, żeby nas jeszcze na koniec nie wysłali do więzienia.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Pińska szlachta
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.