Pińska szlachta

Logo źródła: Więź Łukasz Grajewski, Mirosław Jankowiak / "Więź"

- Wiesz, co o Tobie powiedział Statkiewicz?
- A co?
- On powiedział, że nie jesteś szlachcicem.
- Co? Tak mnie znieważył? Wnet mu pokażę swoje szlachectwo!
Wincenty Dunin-Marcinkiewicz, Szlachta pińska

Irynę Kozak spotykamy siedzącą przy malutkiej niebieskiej kapliczce. Dłubie zaciekle kijkiem w ziemi, myślami jest gdzieś bardzo daleko. - Przed wojną stała tu cerkiew. Komuniści liny zaczepili, traktor podłączyli. Ot, taka polityka durna była w naszych wszystkich republikach - wzdycha. Nową kapliczkę już za Łukaszenki wybudował pewien miejscowy. Dorobił się w Ameryce i dwa tysiące dolarów przeznaczył na zbożny cel. - Tych komunistów to ludzie przeklinali. Oni w Boga przestali wierzyć. I wiecie co? Ci, którzy burzyli, to wszyscy młodo umarli. Jeden na motorze się rozbił, drugi pijany głowę rozwalił - kijek w rękach staruszki nie przestaje pracować.

- Kim jesteśmy? Białoruskimi Poleszukami - mówi z przekonaniem. - Mówimy trochę po ukraińsku, trochę po białorusku, trochę po polsku.

Wieś, w której mieszka Iryna Kozak, nazywa się Stajki i leży na terytorium białoruskiego Polesia, nieopodal granicy z Ukrainą. Kilkanaście drewnianych chat po obu stronach drogi. Tak zaczęto budować tu za Królowej Bony, która ziemie pińskie i kobryńskie posiadła we wczesnych latach XVI wieku. Rzemieślnicy z Włoch i Holandii tchnęli odrobinę cywilizacji w poleską głuszę. - Chciałabym, aby koło kaplicy postawili pomnik ofiarom wojny. Tylu ludzi zginęło… Tu kiedyś kilkadziesiąt chat było, dzieci pełno, a teraz? Siedmiu ludzi, wszyscy z garbami i kijkami. Ot, takimi jak mój - łza Iryny spada do świeżo wydrążonej kijkiem dziury. - A Stajki to kiedyś była szlachecka wieś. Ale o tym, to niech Wam mój syn opowie.

Aleh Kozak gości nas w rozpiętej koszuli, eksponując swój wielki brzuch. - Mama, zrób nam jajecznicę, pomidorów naszych przynieś, koniecznie muszą skosztować - w roli gospodarza Aleh czuje się doskonale. - Historię trzeba znać - rozpoczyna swą gawędę. - Ten nasz Łukaszenka nieszczęsny w ogóle o historię nie dba, a tu przecież Wielkie Księstwo Litewskie było. Nasi przodkowie walczyli z Krzyżakami pod Grunwaldem - stwierdza zadowolony.

Według Aleha, Stajki to wieś szlachecka. Tu od zawsze mieszkała szlachta i basta. A po czym poznać szlachtę? - No, chodzili tak samo ubrani, pieniędzy też za dużo nie było. Najłatwiej to po nazwisku. Szlacheckie kończą się na -cki: Dubiniecki, Ostrowiecki. Ale my Kozaki, też ze szlachty - dodaje i wyjmuje zdjęcie swoje pradziada, który służył w Armii Polskiej. - Zresztą sami zobaczycie, jak pojedziecie do wsi obok. Chojno to wieś chłopska. Tam was nikt nie nakarmi. Do chaty może wpuszczą, ale na tym koniec. U mnie zostańcie, po szlachecku was ugoszczę i rybek połowimy - zaprasza ochoczo. W końcu żegna nas wraz z matką po przyjacielsku, zostawia swój adres i telefon - jak znów będziecie, to musicie nas odwiedzić.

Jesteśmy w gościach u Kleofasa Siewieryna, który jest mistrzem poleskiego rękodzielnictwa. "Żaden festiwal w kraju nie obejdzie się bez jego tradycyjnych słomianych kapeluszy" - można wyczytać w jednym z przewodników po Pińszczyźnie. Takie nakrycia głowy zdobiły niejedną poleszucką głowę. A Poleszuk to kiedyś było zjawisko, dziwo prawdziwe. W międzywojniu przyjeżdżano na Polesie, żeby badać żyjący wśród bagien i lasów prymitywny lud poleski. Ferdynand Ossendowski, Józef Obrębski, Melchior Wańkowicz czy Józef Mackiewicz - przyciągała ich magia przyrody i prostota mieszkających tu ludzi.

Kleofas Siewieryn malowniczo opisuje wygląd Poleszuka. - Najbardziej charakterystyczne były łapcie, obuwie wyplatane z łyka brzozy. Chodziło się w takich cały rok - opowiada, trzymając w ręku łapcie własnej roboty. - Oj nie były wytrzymałe. Jak się ludzie wyprawiali do miasta, to i dwie pary na zapas trzeba było zarzucić na ramię. Prawdziwe buty kupowało się u Żyda. W Dawidgródku robili i sprzedawali po wsiach. Ludzie rzadko je ubierali, do cerkwi w łapciach albo boso chodzili i przed samym wejściem nakładali - opisuje z uśmiechem. Chata Siewieryna pełna jest łapci, kapeluszy i tradycyjnych poleskich koszul, zwanych soroczkami, które miejscowa ludność szyła z tkanego własnoręcznie z lnu. - Teraz już nikt tak nie chodzi. W sklepach jest wystarczająco towaru - dodaje, prezentując odzieżowe relikty.

- Chcecie wiedzieć, skąd taka nazwa wsi? Wólki powstały po zniesieniu pańszczyzny na terenach trudno dostępnych, gdzie chłopów zostawiano samych sobie. Tutaj powstała Mała Wólka, a cztery kilometry dalej jest Duża Wólka. Dlaczego tak? Bo tutaj mieszkało trzynaście osób, a tam czternaście. - Do naszej Małej Wólki podczas wojny przyjechali Niemcy - Siewieryn kontynuuje swoją opowieść. - Na wozie postawili megafon i puszczali w kółko: "Nie bójcie się, wyjeżdżajcie do pracy do Trzeciej Rzeszy". Sam się nikt nie zgłosił, ale i tak nas w końcu w czterdziestym trzecim zabrali. Wywieźli do Mulhouse we Francji, gdzie pracowaliśmy w fabryce po dwanaście godzin dziennie.

Wraz z Siewierynem przenosimy się na główną ulicę Małej Wólki. - Gdy Francuzi przywieźli nas z powrotem, to okazało się, że Niemcy spalili nasze domy - mówi. Odbudowaliśmy, choć teraz większość stoi już pustych. O tamtych czasach to cztery osoby pamiętają, tylko tyle nas starych zostało.

- W polskiej szkole skończyłem cztery klasy. Siedem lat to trwało, bo do trzeciej chodziło się dwa lata, a do czwartej trzy. Z nauczycielem po polsku rozmawialiśmy, a ze sobą, proszę pana, po swojemu, tak jak z wami teraz rozmawiam - 87-letni Władimir Ostrowski mieszka w Dzikowiczach, wsi malowniczo położonej nad Prypecią. Dzikowicze to wieś szlachecka. - Jeden z Ostrowskich był dowódcą w oddziałach Wielkiego Księstwa Litewskiego, a jak Szwedzi nas później napadli, to moi przodkowie wrzątkiem ich oblewali, o wieś walczyli - opowiada Ostrowski, który, jak na swoje 87 lat, zadziwia energią i jasnością umysłu. W chacie naprzeciwko mieszka Michał Dzikowiecki, który opowiada nam tę samą historię. Widocznie ich przodkowie walczyli ramię w ramię ze szwedzkim potopem. - Mnie nikt nigdy Poleszukiem nie nazywał. Mojego ojca polska władza bardzo ceniła - mówi. - Teraz ludzie śmieją się ze szlachty, wytykają nas, proszę pana, palcem. Wieś wykupili działkowcy, przyjeżdżają, a historia w ogóle ich nie interesuję. My w tych dwóch chatach z Dzikowieckim się trzymamy.

Dwóch ostatnich przedstawicieli szlachty z Dzikowicz bierze nas nad brzeg rzeki Prypeć, gdzie wspominają: - Tu do wojny była piękna piaszczysta plaża - zaczyna Dzikowiecki. - Ludzie przyjeżdżali, grali w piłkę, pływali. Wszystko wyglądało inaczej. Błota były wszędzie. W takich oto czajkach pływaliśmy do krów na pastwisko - pokazuje tradycyjne drewniane łódki przywiązane do starego, zmurszałego mostka. - Do cerkwi też tylko łódką można się było dostać. Dziesiątki czajek podpływało pod sam płot. - A tutaj ryby łowiliśmy - wskazuje palcem Ostrowiecki. - Żydzi od nas kupowali, 50 groszy za kilogram płacili. Płynęli potem do Pińska, gdzie mieli swoje lodownie. A potem dalej: do Warszawy, do Poznania. Tylko, że tam już 2 złote za kilogram dostawali - mówi.

Później, podczas obiadu opowiada o handlowej stolicy regionu, jaką był Pińsk. Pod plac targowy, urządzony w centrum miasta, nieopodal pofranciszkańskiego Kościoła, podpływała okoliczna ludność. Dziesiątki czajek wypełnionych towarami cumowało przy brzegu rzeki Piny. Dziś kościoła już nie ma. W 1953 r. został wysadzony przez komunistyczne władze. Plac targowy wybrukowano kostką, a pieczę nad nim sprawuje towarzysz Lenin, podobno jeden z największych na terytorium Białorusi.

30 kilometrów na wschód od Pińska, znajdują się Biżerowicze, słynne z obecności rodu Ordów. Ordowie, których nazwisko słusznie kojarzy się z mongolską Ordą, pochodzą od Dżyngis Chana. A przynajmniej tak mówi Maria Janicka, której rodzice pracowali w rezydencji Ordów w Biżerowiczach. - Pałac miał dwa piętra, a ganek wsparty był na czterech kolumnach. Mój ojciec pracował u pana jako ogrodnik. Jako mała dziewczynka latałam po tym ogrodzie. Jeszcze pamiętam grusze, jabłka, pomidory. Jak pan samochodem przyjechał to goniliśmy i spaliny wdychaliśmy. Takie to było dla nas wtedy ciekawe - śmieje się serdecznie. - Za pałacem była fabryka spirytusu. Jak bolszewicy przyszli, to najpierw zburzyli, a później wiadrami spirytus brali. Ziemię kopali i samogon pędzili. Pałac zburzono i nawet pański cmentarz się nie ostał. Ludzie rozkopali szukając złota - dodaje Janicka, która po wojnie kazała sobie zmienić narodowość w paszporcie z polskiej na białoruską.

Losy dorobku Ordów ukazują smutne dzieje ziemiaństwa, które kojarzone z opcją propolską często angażowało się w sprawę białoruską. I tak Roman Skirmunt, przedstawiciel starego poleskiego rodu, wspierał dążenia białoruskiego narodu do niepodległości, finansując białoruskojęzyczną prasę. W lipcu 1918 r. objął tekę ministra w rządzie Białoruskiej Republiki Ludowej, quasi-państwa będącego przejawem dążeń niepodległościowych Białorusinów. W 1939 r. na majątek Skirmuntów w Porzeczu nieopodal Pińska napadło okoliczne chłopstwo, podżegane przez sowiecką agenturę. Roman Skirmunt wraz z rodziną został brutalnie zamordowany, a majątek rozgrabiony. Popularna rymowanka "Co gruncik - Skirmuncik, co morda - to Orda", cytowana przez Marię Janicką, przestała być aktualna.

Requiem

- My byliśmy pińską szlachtą, a Polacy próbowali nas spolaczyć - z pustego oczodołu Wiaczesława Szałomieckiego co rusz ciekną łzy. Nie wiadomo, czy to wspomnienia tak go wzruszają, czy to po prostu defekt sędziwego ciała. Siedzi na ławeczce przystanku autobusowego. Na tabliczce z rozkładem jazdy odczytujemy zamazaną nazwę wsi: Szałomicze. - No a jakże! - wzburza się pytany o powiązania pomiędzy jego nazwiskiem a nazwą wsi. - Szałomiecki walczył w postaniu przeciwko carowi. Tam, gdzie jezioro było - pokazuje palcem w bliżej nieokreślonym kierunku - tam pojmano powstańców. Wszystkich wysłano na Sybir - zamyśla się. - Powstańcy, zasrańcy - do rozmowy włącza się towarzysz z ławki obok. - Co ty im za brednie wygadujesz? Jakaż to z nas szlachta? - głośno komentuje i przedstawia się.

Arkadyj Połchowskij nie jest typem sentymentalnym, jak Szałomiecki, jego kolega. - Za cara, za pańskiej Polszy, za sowietów, teraz też to wszystko gówno, a nie życie. Szałomiecki wstaje, opierając się o laskę i ripostuję: - Jak nie szlachta? Jak chłopi panu drogę budowali, to my nie musieliśmy. Podymnego i świetlnego też nie płaciliśmy - tłumaczy. Wyjaśniają, że podymne trzeba było płacić za dym z komina, który leciał na drogę, a jak ktoś miał za duże okno i za dużo światła mu wpadało do chaty, to płacił świetlne. - I co z tego, skoro chleb na liściach klonu do pieca wsadzaliśmy i tak, jak wszyscy piekliśmy - kontruje Połchowskij.

W końcu obaj zgadzają się co do istnienia szałomickich powstańców styczniowych. - Jeszcze przed wojną, w 1939 roku wójt, też Szałomiecki, postawił powstańcom pomnik z orłem, koło tego jeziora, gdzie zginęli. Jak ludzie widzieli, że sowieci się zbliżają, to rozebrali i wrzucili do wody - relacjonuje Połchowskij. Potomek wójta przypomina sobie drugą zwrotkę hymnu polskiego. - Dał nam przy-kład Bo-na-parte - niezdarnie intonuje, a z oczodołu znów płynie łza. Arkadyj stuka się w głowę: - Ech, widzicie go! Toż to wariat. Posłuchajcie mnie przez chwilę. Tu wszędzie błota były, na boso do lasu chodziliśmy. W czasie wojny gnębili nas policaje, a musicie wiedzieć, że to sami Ukraińcy byli. Jak po wojnie kołchoz zbudowali, to trzeba było konia oddać. Potem 30 lat jeździłem na traktorze. A teraz wieś umiera, dlatego wam to wszystko mówię. Tylko tak piszcie, żeby nas jeszcze na koniec nie wysłali do więzienia.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Pińska szlachta
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.