Prywatna wojna Henryka

(fot. Furya / flickr.com)
Jarosław i Adam Kałuża / "Dziennik Polski"

Rodzina Ganowiaków spokojnie albo trochę mniej spokojnie mieszkała w Sopocie od 1934 do 1938 roku. Sopot w tym czasie leżał w obszarze Wolnego Miasta Gdańska. Pan Józef Ganowiak pracował w Gdyni w austriackiej firmie przewozowej Schenker-C Hartwig jako kierownik finansowy, zatem codziennie do pracy jeździł przez państwową granicę.

Dopiero kiedy Niemcy zaczęli zrywać polską flagę z domu zawieszaną na 3 Maja i 11 Listopada, pan Józef zdecydował się na przeprowadzkę do Gdyni. Zamieszkali przy ulicy Podolskiej 12: małżeństwo z trójką dzieci - Zenkiem, Henrykiem i Basią urodzonymi w 1929, 1932 i 1934 roku.

Józef Ganowiak, powstaniec wielkopolski, jako oficer rezerwy tuż przed wybuchem wojny otrzymał powołanie do Batalionów Obrony Wybrzeża. Od 1 września walczył pod dowództwem pułkownika Dąbka, bronił też do 16 września Kępy Oksywskiej. Wtedy płk Dąbek wezwał do siebie oficerów, którym nakazał przejście przez linie wroga, "jeśli kto ma szanse". Sam, nie mogąc podołać dalszej obronie, popełnił samobójstwo. Józef Ganowiak szczęśliwie przeszedł do swego gdyńskiego domu. Po raz drugi pożegnał się z rodziną i przez lasy witomińskie ruszył na dalszą wojaczkę. Niestety, w cywilnym ubraniu i z dokumentami na własne nazwisko szybko trafił do więzienia, a potem do obozu w Stutthofie.

DEON.PL POLECA

W październiku 1939 roku Stanisława Ganowiak otrzymała propozycję podpisania volkslisty. Po kategorycznej odmowie razem z trójką dzieci została załadowana do wagonów bydlęcych i wywieziona w okolice Opoczna, do powstającej Generalnej Guberni. Pociąg zatrzymał się w szczerym polu, a wysiedleni z Gdyni na własną rękę musieli szukać noclegów. Dotarli do Krakowa, gdzie przyjął ich pod swój dach brat matki Józefa, profesor ogrodnictwa Wojciech Durzyński. Zamieszkali przy Łobzowskiej 7. Mieszkanie było bezpieczne, ale dobroć gospodarza krępowała dumną kobietę. Zwróciła się do Rady Głównej Opiekuńczej o jakieś lokum. Dostała dwa pokoje bez kuchni i łazienki w trzeciej oficynie ulicy Mikołajskiej 4.

Dodatkowym wyposażeniem były pluskwy, których do końca wojny nie udało się już wyplenić. Rodzina zaczęła biedną okupacyjną egzystencję. Matka, przed wojną niepracująca, nauczyła się utrzymywać rodzinę przy pomocy dorywczych zajęć. Chłopcy nauczyli się kombinować resztki tytoniu, gilzy do nich i ruszył handelek na Małym Rynku albo na tandecie. Byli gazeciarzami, pracowali przy rozładunkach na dworcu towarowym, gdzie zawsze można było ukraść trochę węgla. Jednak tylko po południu, bo Niemcy otworzyli szkołę bardzo podstawową i mały Henryk z bratem zaczęli się uczyć przy Miodowej.

Każdy dzień zaczynali u ojców jezuitów, w kościele św. Barbary, gdzie jako ministranci służyli do mszy. Potem śniadanie (chleb z marmoladą z buraków) i tramwajem, "dwójką" albo "szóstką", z Rynku Głównego, oficjalnie zwanego Adolf Hitler Platz, do szkoły. "Ósemka" była "Nur für Deutsche" - "Tylko dla Niemców". Ta "ósemka" nie dawała urwisom spokoju. Połapali się, że świetnie mówią po niemiecku z bardzo dobrym akcentem i znajomością języka codziennego. Przecież w Sopocie cztery lata bawili się na podwórku z Niemcami i mogą Niemców udawać - i pojechać "ósemką". "Tata siedzi w obozie, coś musimy kombinować" - wytłumaczył Heńkowi brat Zenek i zabrali się do pierwszej akcji. Wzięli karton, elegancki papier prezentowy, poprosili starszego kolegę o uzupełnienie paczki… w ubikacji i weszli do wagonu, aby zadać cios moralny narodowi panów. Paczka, pozostawiona bez opieki, wpadła w oko umundurowanemu żołnierzowi, który, rozglądając się ukradkiem, wziął ją ze sobą. Chłopaki poszli za nim. Feldfebel wszedł do pierwszej lepszej bramy. Jego okrzyk "Scheisse!!!" był nagrodą za wyczyn.

W szkole sprawy toczyły się nadzwyczaj dobrze, bo wychowawca, Julian Hrabal nie brał sobie zbyt do serca niemieckich zarządzeń i uczył dwudziestu sześciu Polaków nawet literatury pięknej. Z biegiem czasu zorganizował u siebie w mieszkaniu przy Dietla 36 tajne komplety. Henryk należał do 6-osobowej grupy z zajęciami dwa razy w tygodniu.

Ganowiakowie mieszkali blisko Dworca Głównego i ich mieszkanie było do dyspozycji wielu nieznajomych, którzy od czasu do czasu znajdowali tu opiekę i nocleg. Przez lokal przewinęło się ze czterdzieści osób. Na przykład "Ciocia Tonia" - Antonina Małecka, oficer AK. Znała znakomicie język angielski. Jednym z jej zadań była opieka nad "zrzutkami", a później nad załogami zestrzelonych samolotów. Zenek i Heniek często byli jej łącznikami. Przy rodzinie Ganowiaków mieszkał też Roman Darmoliński. Miał papiery konwojenta firmy spedycyjnej Schenker. Tak naprawdę był oficerem AK. Darmoliński zdał sobie sprawę z umiejętności i zaangażowania chłopców. Raz w tygodniu dawał im Biuletyn Informacyjny i przysposobił do pracy wywiadowczej: "Niemcom należy kłamać bezczelnie, patrzeć prosto w oczy i nawet bez papierów być Balten Deutsche", bo w tym czasie do Krakowa ściągnęły rzesze Niemców sprowadzonych z krajów bałtyckich. Chłopcy nauczyli się rozpoznawać stopnie wojskowe wszelkich jednostek mundurowych i symboli jednostek oraz rozpoznawania rangi pasażerów jeżdżących samochodami (oplem kapitanem jeździli oficerowie, oplem admiral generałowie).

Na Rynku, na linii AB znajdowała się księgarnia NSDAP, która w krótkim czasie stała się znakomitym punktem zaopatrzenia małopolskiego podziemia. Samych map okolic Krakowa, zakazanych dla Polaków, kupili ze sześćdziesiąt, a książki, jak "Samoloty naszych wrogów" - podręcznik rozpoznawania alianckich jednostek, jak i inne materiały "tylko dla Niemców" znajdowały szeroki krąg podziemnych czytelników. Jednak najważniejsze były wszelkie niemieckie regulaminy wojskowe z podstawowym elementarzem żołnierskim "Soldaten Fibel", z opisem broni strzeleckiej i podstaw działań wojskowych. Pasjonującym i bezpiecznym zajęciem było kolekcjonowanie kartek pocztowych na potrzeby podziemia. Kraków, jak wiadomo, ma same historyczne budynki, zatem oferta wydawnicza Niemców też nie była mała. Przecież głupie i niebezpieczne było robienie zdjęć budynku Akademii Górniczej, gdzie mieścił się rząd Generalnej Guberni. Lepiej było kupić pocztówkę wydaną legalnie przez Niemców.

Fotografowanie dworca było niezwykle trudne. Pocztówka, wydana w pełnym kolorze, pokazywała go wyraźnie. Dzięki temu przyjezdni konspiratorzy mieli wizualną wiedzę o mieście, a można mniemać, że grupa zamachowców na generała Koppa też korzystała z drobnych wydawnictw propagandowych ministra Goebbelsa zbieranych pieczołowicie przez urwisów z Gdyni. Warto dodać, że wywiad sporządził wykaz przejść z ulicy na ulicę przez sienie i podwórza. Np. Dominikańska 3 - Poselska 28, Dunajewskiego 53 - Karmelicka 1. W sumie co najmniej 163 przejścia. Ich znajomość ratowała w razie łapanki. Zenek Ganowiak wszedł z czasem w kontakt z chłopakami od Świętego Jacka - byłego gimnazjum o.o. Dominikanów z ulicy Siennej. Mieli oni swoją drużynę - II Drużynę Harcerską im. Henryka Dąbrowskiego. W małym sabotażu nie do przecenienia byli tu trzej bracia Lorkiewiczowie. Mikołaj, Andrzej i Tomasz.

W drużynie Ganowiakowie mieli pseudonimy "Kaper" i "Pirat". Zaczęli malować kotwice Polski Walczącej i hasła "Hitler Kaputt", "Polacy! Sikorski działa", "Polacy, Sikorski walczy". Szło szybko. Mieli od innych o tyle lepiej, bo jako rzekomi Balten Deutsche mogli napyskować policjantom, że wieczorem mogą, pomimo godziny policyjnej obowiązującej Polaków, chodzić po mieście. Po jednej z takich akcji, wyjątkowo obfitej w "kotwice", drugiego dnia Zenek Ganowiak zarządził święto - lody cassate w lokalu "Nur für Deutshe" na rogu Floriańskiej i Rynku. Kiedy usiedli nad swym zimnym marzeniem, obok usiadł Sturmfuhrer SS z czterema niklowanymi czołgami na rękawie. Marzenie przerodziło się w koszmar, kiedy oficer zaczął im zadawać badawcze pytania. Może nie wyglądali na typowych Hajotów? Henryka zamurowało.

Na szczęście refleksem wykazał się starszy brat. Podjął mowę godną Cycerona. Po dłuższej chwili SS-man podszedł do ich stolika i klepiąc Zenka po ramieniu, powiedział: "To jest nasza przyszłość". Brat w ostatnich nerwach szepnął do Heńka po polsku: "Żebyś ty, k…, wiedział, jaka jest przyszłość". Na lody więcej nie poszli.

Niemcy wydawali gazety dla Polaków. Początkowo "Goniec Krakowski" zwany "Podogońcem" był zakazany przez Państwo Podziemne, ale z biegiem czasu, ze względu na dział ogłoszeń drobnych, zaczął być przez władze konspiracyjne tolerowany. Dzięki prostym hasłom można było w miarę szybko się komunikować. To samo było z "Ilustrowanym Kurierem Polskim". Gazety te, jak też "Krakauer Zeitung" i "Warschauer Zeitung" były drukowane przy ulicy Wielopole, gdzie chłopcy mieli znajomych drukarzy.

Kiedy Henio sprzedawał swoją porcję "IKT" na Małym Rynku, robota szła nadzwyczaj dobrze. Do momentu, gdy podszedł do niego gestapowiec w cywilu i wyrwał mu resztę nakładu. Gazeciarz zdążył zapiszczeć "Zapłać mi!", ale na wszelki wypadek wziął nogi za pas. Dopiero wieczorem poznał przyczynę konfiskaty: Niejaki Eugeniusz Kolanko zamieścił w gazecie wierszyk "Rym - Satyra przeciw rozpanoszonej łatwiźnie w wierszu". Utwór okazał się dowcipnym akrostykiem, którego pierwsze litery tworzyły hasło "Polacy Sikorski czuwa".

Nic tak jednak nie działało na chłopców, jak napędzanie strachu Niemcom. Najlepszą zabawą było podkładanie specjalnych wybuchowych kapsli na tory tramwajowe. Odpowiednio ustawione przypominały serie pistoletów maszynowych. Miło było patrzeć na skaczących w popłochu w bramy dorosłych wrogów. Mniej widowiskowe były gwoździe podkładane pod opony samochodowe, jednak przysparzające Niemcom sporo roboty.

W oficynie, w której mieszkali Ganowiakowie, pan Góralczyk prowadził warsztat naprawy akordeonów. Tutaj żołnierze i podoficerowie narodu panów naprawiali swoje instrumenty. Zawsze wtedy wpadał do sąsiada albo "Pirat" albo "Kaper". A niemieccy grajkowie opowiadali. O froncie, o jednostkach, o przydziałach. Każdy z nich rozumiał, że młodych najbardziej interesuje wszelka broń. Pan Roman Darmoliński dostawał zawsze te informacje, przekazując naszemu wywiadowi. Jednego razu nawet chłopcy "zwędzili" na jego zlecenie z poczekalni warsztatu szczególnie urzędowo wyglądającą teczkę.

Kiedyś pan Roman niebacznie powiedział młodym, że na podwórzu firmy spedycyjnej przy Długiej 59 stoi 30 czeskich aut marki AERO z kluczykami w stacyjkach. Okazało się, że dotrzeć tam to dla harcerzy drobnostka i Wehrmacht został pozbawiony wszystkich kluczyków, które do tej pory spoczywają w Wiśle.

Przy Mikołajskiej była knajpa Maruty. Przed ruszeniem na front żołnierze Wehrmachtu lubili się zabawić w tym lokalu. Mały Rynek, na który wychodziły drzwi, patrolowała żandarmeria, łapiąc pijanych żołnierzy. Chłopców niezmiernie irytował dobry humor klientów wymykających się chyłkiem tylnym wyjściem, zatem konspiratorzy zapierali drągiem te drzwi, a Niemcy prościutko z knajpy trafiali w ręce czujnych żandarmów.

Latem 1943 roku, po katastrofie gibraltarskiej, w której zginął wódz naczelny gen. Władysław Sikorski, "Kaper" i "Pirat" otrzymali niezwykle bolesne zadanie - rozlepienie na murach miasta klepsydr o śmierci Generała.
Wiosną 1944 roku Roman Darmoliński zniknął. Nie wzbudziło to niepokoju, bo zdarzało się to wiele razy. Chłopcy nie skojarzyli tego z wielką wsypą z 24 marca, podczas której wpadł cały sztab Okręgu Kraków z generałem Józefem Spychalskim "Lutym" na czele. Na początku kwietnia Niemcy oplakatowali miasto największą do tej pory listą ludzi skazanych na śmierć. Henryk przeczytał ją na Rynku. Zmroziło go. 112 nazwisk. Wśród nich bezpośredni przełożony - pan Roman! Na szczęście gestapo nie pojawiło się w domu.

Kiepska od początku wojny aprowizacja, stawała się nie do zniesienia. Czarny rynek potrafił zaopatrzyć Kraków, ale było to związane z dużym ryzykiem. Częste były łapanki na dworcu. Żywność stała się dla niebogatych bardzo droga - wręcz nieosiągalna, zatem młodzi Ganowiakowie sami stawali się szmuglerami i ruszali na wieś. Najdalsze wyprawy organizowane były aż pod Mielec do ciotki Rozalii Durzyńkiej. Najczęstsze jednak były wyprawy organizowane do księdza wikarego Czabańskiego z Luborzycy - wysiedleńca z Poznańskiego, i do rodziców sąsiadki z kamienicy z Poręby Spytkowskiej. Takie wyprawy dla dwunasto- i piętnastolatka były niebezpieczne, jednak ani razu policja kolejowa, Bahnschutze, ich nie rewidowała. Chyba tylko raz nie udało im się wyłgać z publicznej egzekucji 1 lipca na Wielickiej. W odwecie za zabicie Banschutza Niemcy wieszali 11 zakładników. W większości kolejarzy. Podczas egzekucji podjechał w oplu kapitanie oficer policji i zrobił zdjęcie wiszącym ciałom. Po latach Henryk Ganowiak znalazł je w jakimś książkowym opracowaniu. Tymczasem zbliżał się front i Polacy zostali wezwani do kopania okopów. Zenek Ganowiak też. Za każdy przepracowany dzień była wbijana pieczątka do karty pracy. Znając jednak speca od pieczątek i lewych dokumentów, Mikołaja Lorkiewicza, mógł spędzać czas na pożyteczniejszych od kopania dołów zajęciach.

W Warszawie wybuchło powstanie. Zaczęły się alianckie loty z pomocą dla stolicy. Około 15 sierpnia Heniek i Zenek znowu pojechali do Luborzycy po wałówę. Ksiądz zaś zaprowadził ich do lasu, gdzie leżał zestrzelony liberator. Część załogi nie przeżyła, pochowano ich potajemnie na miejscowym cmentarzu. Część została ukryta. Chłopcy przetrząsnęli samolot, zabierając jako dowód apteczkę, kawałek pleksi z kokpitu i… kobiecy warkocz, który chyba był czyimś talizmanem. Ocalałych przejął miejscowy oddział AK. Po powrocie z ostatniej wyprawy po żywność w tej wojnie pojawiła się znowu w ich domu ciotka Tonia. Jak się okazało, to ona przejęła ocalałą część załogi, z których już po wojnie harcerze poznali jedno nazwisko. Zestrzelonym był Australijczyk, porucznik Alan Hamet.

Powstanie upadło, nadeszła jesień i zima. Niemcy rozpoczęli ewakuację. Nauka skończyła się 15 stycznia. Trzy dni później Niemcy wysadzili mosty na Wiśle, uciekając drogą na Wadowice. Tego dnia Polacy pozrywali z ulic niemieckie napisy. Ostatni Niemiec, którego harcerze widzieli, przyjechał czołgiem na Mały Rynek. Pytał o bolszewików. Uciekł. Pół roku później Ganowiakowie wrócili do Gdyni. Z obozu wrócił schorowany ojciec. Matka wygłosiła dzieciom przemówienie: "Wojna się skończyła. Żadnych łobuzerstw, kradzieży. Chodzicie do szkoły i do domu. Żyjemy uczciwie. Jak przed wojną".

Ani w Gdyni, ani w Krakowie nie było to łatwe.

***

Spisane 18 -19 sierpnia 2011 r. w Morskim Instytucie Rybackim w Gdyni.

Autorzy dziękują za okazaną pomoc Stowarzyszeniu NZS ’80 oraz Muzeum Historycznemu Miasta Krakowa.

*Henryk Ganowiak jest obecnie emerytowanym kierownikiem Ośrodka Informacji Naukowej Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni, założycielem Europejskiego Stowarzyszenia Bibliotek Morskich, członkiem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego Towarzystwa Przyjaciół Centralnego Muzeum Morskiego i wielu innych stowarzyszeń.

Źródło: Prywatna wojna Henryka

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Prywatna wojna Henryka
Komentarze (2)
MB
mur beton
19 października 2011, 16:24
I to jest to! To, co różnej maści "czerwoni" próbowali na zawsze wymazać z naszej świadomości i pamięci. Dając za przykład walki z Niemcami tylko świetlane postaci typu Hansów Klossów czy Janków "czołgistów" a po wojnie budowniczych Polski Ludowej czyli Milicjantów od psów (Cywilów zresztą, żeby mundurem nie tak bardzo po oczach) czy innymi agitacyjnymi postaciami. Szkoda, że takie wspomnienia ukazują się tylko w takiej formie. Powinny być wydawane na szeroką skalę dla nas, dla następnych pokoleń, by nie ulec zapomnieniu, wykrzywieniu, by pokazywać prawdę. Gdy patrzę na moje dorosłe i niedorosłe jeszcze dzieci i ich rówieśników, gdy myslę o ich "niedouczeniu" w kwestiach chociażby historii własnego narodu, to odczuwam autentyczny głód takich historii z historii. A może nie doczytałam się i te i inne może wspomnienia są gdzieś w formie książkowej wydane?? Może ktoś coś o tym wie?
Maryla
19 października 2011, 15:30
Świetnie napisane wspomnienie!  W sumie w Trójmieście mało wiadomo o działalności konspiracyjnej w Krakowie czy np. Poznaniu. Ten artykuł uzupełnia tą lukę.