Mandat za niespuszczenie wody
Gdzie grozi nam mandat za dokarmianie ptaków, publiczne żucie gumy, jedzenie w metrze czy niespuszczenie wody w toalecie? W Singapurze oczywiście!
Tu każde z tych wykroczeń karane jest bardzo surowo; niesubordynowanego turystę będzie to kosztować minimum 500 dol., a recydywiści (czyli ci, którzy np. trzy razy dopuścili się zaśmiecania) muszą osobiście posprzątać całą ulicę. Można sobie dworować z tych singapurskich radykalnych przepisów, póki człowiek nie uświadomi sobie, że przy ogromnej wilgotności i niemal stałej temperaturze 86F, sprzątanie lepkich, rozpływających się śmieci byłoby po prostu mozolne i uciążliwe, dlatego rząd woli wyrabiać w obywatelach właściwe nawyki. Efektem jest sterylnie czyste miasto i niemal zerowa przestępczość, czym Singapur mocno wyróżnia się spośród sąsiednich krajów, Nie powinno też dziwić, że nadano mu dwuznaczny przydomek: "Fine City".
Oficjalnie Singapur zwany jest Miastem Lwa, bo tak tłumaczy się jego nazwę w sanskrycie. Nie trzeba być jednak indologiem, aby zorientować się co jest symbolem miasta. Niemal każdy turysta robi sobie fotkę ze słynnym Merlion, czyli ogromnym posągiem lwa o rybim ciele. Mimo, że ten skrawek Azji odwiedza co roku 10 mln osób, to tłumów przed posągiem nie ma; zapobiegliwe ministerstwo turystyki Singapuru, ustawiło w całym mieście aż pięć takich pomników ("oryginalny" znajduje się w Merlion Park).
Turyści przyjeżdżają tu głównie na zakupy, w poszukiwaniu kulinarnych doznań oraz aby po prostu zobaczyć to jedno z najmniejszych i najmłodszych państw świata. Niepodległa Republika Singapuru powstała 45 lat temu i ma zaledwie 272 mile kwadratowe. Mimo to, państwo-miasto może pochwalić się paroma "naj-" w skali globalnej. To tu właśnie znajduje się jeden z najlepszych uniwersytetów (National University of Singapore), najbardziej nowoczesna armia (ostatnio wszyscy żołnierze zostali wyposażeni w iPady 2 ze specjalnymi aplikacjami taktycznymi) i największy diabelski młyn (Singapore Flyer ma 541 stóp wysokości). Gdyby ktoś przeprowadził takie wyliczenia, to Singapur mógłby się także ubiegać o palmę pierwszeństwa w kategorii najmłodszych samochodów jeżdżących po ulicach. W mieście praktycznie nie ma bowiem aut starszych niż 5 lat. Aby w ogóle posiadać samochód, trzeba dostać specjalne pozwolenie, które wygasa po pięciu latach. Powodem wydawania pozwoleń jest oczywiście zagrożenie horrendalnymi korkami w tym malutkim państwie. Ponieważ zaś co roku jest tylko kilkadziesiąt pozwoleń do wygrania na loterii rządowej, wielu właścicieli 5-letnich aut traci możliwość ich użytkowania i musi się ich pozbyć.
Singapur zaskakuje co krok przedziwnymi zwyczajami i przepisami, ale na większości osób i tak największe wrażenie robi tutejsze jedzenie. O jego poziomie niech świadczy fakt, iż co roku parę lokalnych knajp znajduje się w pięćdziesiątce najlepszych restauracji świata (dla porównania: to tyle samo co w ogromnej Hiszpanii). Wszystkiego na temat miejsc i aktualnych przebojów kulinarnych można dowiedzieć się z magazynu "Food Paper" - to także jedna z najpopularniejszych lokalnych gazet, jako, że Singapurczycy najbardziej lubią rozmawiać o jedzeniu. Jednak nawet bez zaglądania do "Food Paper" miłośnikom "fine dining" można polecić restaurację Andre prowadzoną przez singapurskiego szefa kuchni: Andre Chianga.
Na trzydaniowy lunch trzeba tu wydać około 70 dol. na osobę. W Andre dominują dania w stylu "śródziemnomorski fusion", kto zaś chciałby posmakować lokalnej kuchni, powinien udać się do tzw. hawker center, czyli rodzaju bazaru, który skupia pod dachem wiele małych barków ulicznych. W mieście jest ich niezliczona ilość i trudno polecić jeden, bo każdy jest dedykowany innemu stylowi cuisine, np.: Geylang Serai to bazar z jedzeniem muzułmańskim, Ellenborough Market z jedzeniem chińskim itd. W takim miejscu warto skosztować słynnej singapurskiej sałatki rojak (z ananasem, mango, jicamą, chińskim ciastem w sosie sojowym) oraz dania, które mimo iż zwie się carrot cake, nie ma nic wspólnego z deserem ze Starbucksa: to rzodkiew smażona z jajkiem i czosnkiem - pycha!
I od razu rada dla tych, którzy po takiej uczcie mają w zwyczaju odświeżyć usta gumą do żucia. Trzeba wziąć zapas ze sobą, bo w Singapurze jej sprzedaż jest zakazana (można ją dostać wyłącznie na receptę w aptece). Pamiętając o lokalnych przepisach, zakazany przysmak zza wielkiej wody najlepiej żuć wyłącznie w zaciszu hotelowego pokoju.
Skomentuj artykuł