Syn uzależniony od matki
Pokój na poddaszu wypełniony słońcem. Stary segment, chyba jeszcze z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, skromna kanapa, stolik. Na nim – otwarty brewiarz, pudełko z herbatą, spodek, rozdarty karton z ciastkami. W kącie stary telewizor, rzadko włączany. Zanim w pokoju zamieszkał Maciek, długo nic tu się nie zmieniało. A teraz jest zupełnie inaczej – meble te same, ale jest słońce, życie, radość.
- Dzieciństwo było normalne, przynajmniej to wczesne – wspomina Maciek. Trzydzieści kilka lat, szczupły, energiczny, młoda twarz kontrastuje z włosami przyprószonymi siwizną. - Chodziliśmy na spacer z psem, na basen... Teraz wszystko tam zarosło krzakami, a wtedy były trzy baseny. Duży, średni i mały, okrągły. Kupowaliśmy ciepłe jagodzianki. Matka dbała o mnie. Tak naprawdę poświęciła mi całe swoje życie. Swojego życia nie miała.
Inne mieszkanie, dziesięć kilometrów stąd. Przedpokój wypełniony dymem z carmenów. Przed telewizorem matka Maćka, pani Elżbieta – bardzo wysoka i bardzo szczupła. Twarz szlachetnej, rosyjskiej królowej. Mimo wieku i wszystkich kłopotów życiowych wciąż atrakcyjna.
- Ojciec parł do małżeństwa, matka była kilkanaście lat młodsza... Kochała go bardzo – mówi Maciek. - Ale posypało się. Kiedy mama już była w ciąży, to ojciec... nie za bardzo mnie chciał. Mama pierwsze dziecko usunęła. Tak ojca kochała...
- To masz siostrę, albo brata!
- Pewnie tak... – uśmiecha się Maciek.
Całe szczęście, że tu jestem
Matka Maćka uparła się i zdecydowała donosić drugą ciążę. Przyszedł taki czas, że w każdym wózku widziała swoje dziecko. Wiedziała już, że ojciec nie jest materiałem na męża, że nie chce mieć dzieci.
- Nie powiedział ani „tak”, ani „nie”. To mama postawiła na swoim. Tata wcale jej nie pomagał. Bardzo późno wezwał pogotowie, kiedy mama już miała ostre bóle. Sanitariusz porządnie go za to okrzyczał. Całe szczęście, że tu teraz jestem.
Ojciec: Wiesław, korpulentny mężczyzna w okularach. Dziwnie łagodna twarz jak na funkcjonariusza MO i SB.
- Począł się z twardego, kolejarskiego korzenia – śmieje się Maciek, cytując osławionego pisarza PRL, Machejka. – Była straszna bieda u niego w rodzinie, a on skończył studia. Tak nim pokierowali...
Ojciec dostał pracę w departamencie SB rozpracowującym Kościół. Do dziś nie wierzy w Boga, nie lubi Kościoła.
- Pamiętam, jak miałem dziewięć lat. Matki nie było w domu. Przyszedł elegancki pan, nie potrafiłem go rozpoznać w pierwszej chwili. A to był ojciec. Zrobiłem mu herbatę. Popłakał się ze wzruszenia, bo mu powiedziałem, że „my tu z mamą współdecydujemy”. Pierwszy raz wziął mnie na kolana...
Ojciec jednak bardzo rzadko bywał u Elżbiety i Maćka. Zajęty ułożonym na nowo życiem, wyniszczającą pracą. Tymczasem relacja między samotną matką a synem rozwijała się. Nie zawsze tak, jak powinna. Matka nie stawiała granic. Kiedy był mały, spał u niej w łóżku. Trwało to dłużej, niż u innych dzieci – do czwartego, piątego roku życia... Była dla syna jak koleżanka i powiernica. Mówił jej o wszystkim. Potem, gdy Maciek dorastał, matka dziwiła się, czemu nie domyśla się jej uczuć. Pytała, dlaczego nie domyśla się, że powinien zrobić w domu to, czy tamto. Maciek nie potrafił odpowiedzieć.
- Byliśmy zbyt blisko ze sobą. Nie było tam może erotyzmu, ale na pewno coś niezdrowego. Nie była konsekwentna, powinna mnie krócej trzymać.
Po latach psycholog zdziwił się, że na schemacie rodziny Maciek narysował matkę na równi ze sobą.
He-Man, Bóg i erotyka
Maciek chodził na religię. Pierwszą Komunię – jak twierdzi – przeżył bardzo świadomie, ale potem się pogubił. Matka wypytywała go, czy był w salce katechetycznej na zajęciach. Chodził, ale bez przekonania.
- To wszystko było mechaniczne, kolejny przedmiot. Przychodziło się z religii, a wtedy w telewizji leciał He-Man. I tyle było z tej religii.
W połowie podstawówki wyrzucił wszystkie materiały religijne, śpiewniki, książki i zeszyty. Zajmowały za dużo miejsca.
To nie był dobry czas. Maciek – wrażliwy, inteligentny - coraz gorzej dogadywał się z rówieśnikami. Na którejś kolejnej kolonii milicyjne dzieciaki solidnie go stłukły. Wkrótce potem pierwszy raz znalazł u matki w szufladzie materiały pornograficzne. Potem okazało się, że po ojcu.
- Mam trochę żalu, że mama tego nie wyrzuciła, ale nie chcę jej obwiniać. O Bogu nie rozmawialiśmy, była bardzo zmęczona. Nałożyła sobie drakoński reżim: odrabianie ze mną lekcji, praca, dom, działka, pies... Wyrabiała 300 procent normy. Mało kto by wytrzymał.
Któregoś dnia starszy kolega ze szkoły wybił Maćkowi w bójce dwa zęby. Matka szybko załatwiła dobrego dentystę, myślała o zaskarżeniu napastnika, a raczej jego rodziców, do prokuratury. Ale do Maćka raczej monologowała, niż rozmawiała z nim. On coraz częściej zamykał się w świecie filmów porno, ale pojawiło się też coś innego: kluczenie, kombinowanie, nieuczciwość. Boga było coraz mniej. Pozostawała matka.
Pod koniec szkoły podstawowej i w liceum było coraz gorzej. Zaczęła się erotyczna fascynacja matczyną bielizną znajdowaną w domu.
- Wiedziałem, że to jest złe, ale nie mogłem nic z tym zrobić. Ale to pod wpływem tych filmów, które oglądałem. Dlatego potem nie miałem relacji z dziewczynami. Wstydziłem się zagadać do którejś. A w liceum miałem powodzenie, uśmiechały się do mnie...
Nigdy nie zakochał się tak naprawdę. W Boga już wtedy nie wierzył, a właściwie stało mu się to obojętne. Oboje z matką mniej więcej w tym samym momencie zaczęli popijać. Maciek – z rzadka, na imprezach, ale za to solidnie, pani Elżbieta – coraz częściej, choć na początku niepostrzeżenie. Któregoś dnia, już na studiach, Maciek wypił pół litra czystej wódki przed spacerem z psem. Ktoś znalazł go w parku w kałuży wymiocin, zaprowadził do domu. Matka zrobiła potężną awanturę, Maciek przyznał się przy okazji do swych fetyszystycznych fascynacji. Matka wysłała go do psychiatry, ale ten odesłał pacjenta do „pani seksuolog”. Tam już Maciek nie odważył się iść.
- Matka finansowała mi studia. To była chyba jej ostatnia nadzieja, że syn wyrośnie na porządnego człowieka. Że będzie ze mnie dumna. Ale te całe studia były bez sensu, byłem zagubiony, zaabsorbowany matką. A z drugiej strony nie przeszło mi przez głowę, żeby iść do pracy. Zacząłem czytać dziwne książki, na przykład coś Fromma o ludzkiej destrukcyjności. Było ze mną źle.
Pani Elżbieta straciła pracę. Piła już wtedy regularnie, Maciek – na szczęście – coraz rzadziej. Poza tym nic się u niego nie zmieniało: brak pomysłu na życie, brak perspektyw, coraz silniejsza depresja. Cały czas zwierzał się matce ze wszystkich swoich spraw. Ona była coraz bardziej rozczarowana synem. Od czasu do czasu robiła mu potężne awantury. Któregoś dnia Maciek wychodził z domu. Matka powiedziała do niego „żabko”, na co on się wzdrygnął z obrzydzeniem. Kiedy wrócił, leżała pijana i zapłakana. „Teraz już wiem. Ty nie jesteś żabka. Ty jesteś pasożyt”. Ciche dni trwały kilka tygodni.
Paradoksalnie, to właśnie studia przypomniały mu o Bogu. Mieli zajęcia z przeorem miejscowego klasztoru o nowych ruchach religijnych. Zaskoczyła go normalność zakonnika. Nie rozliczał studentów z tego, czy są wierzący, czy niewierzący. Nie bulwersował się, kiedy ktoś się głośniej zachowywał, najwyżej zadał cięższą pracę domową.
- Ja chyba zacząłem wtedy tego Pana Boga szukać.
Martini po siedmiu latach
Oglądamy zdjęcia Maćka z roku 2004. Jedno z pierwszych spotkań wspólnoty absolwentów – grill na działce. Jeszcze wtedy smutny, nieogolony, w czapce naciągniętej na uszy. Patrzę na siedzącego naprzeciw mnie uśmiechniętego, zadbanego, tryskającego energią człowieka.
- Wtedy to byłem bez pracy, to była zupełnie inna sprawa... Ale na pewno stało się coś niezwykłego, że w ogóle tam się pojawiłem.
Rok wcześniej pewien etap w życiu Maćka dobiegł końca. Umarła ukochana babcia, umarł Jacek Kuroń, którego Maciek bardzo podziwiał, skończyły się studia. Potem skończył się też trzymiesięczny staż w urzędzie. Umowy nie przedłużono. Matka piła, czasem wyrzucała synowi, że nic nie osiągnął.
- Żyłem trochę jak niebieski ptak. Matka gotowała obiadki, ja przynosiłem jej piwo, wódkę. Wysyłałem życiorysy, ale nikt mnie nie chciał nawet zaprosić na rozmowę. Raz startowałem na stanowisko doradcy telefonicznego, ale nie zdałem egzaminu.
W końcu przyszła noc, od której wszystko miało się zmienić.
- Mi się to dziwnie kojarzy... Była zima, były polskie eliminacje Eurowizji. Wygrał ten kolorowy, jak mu tam... Wiśniewski? A, właśnie, Ich Troje. Z matką była awantura i ja się wtedy strasznie upiłem, w sobotę wieczorem. Było jakieś wino w szafce, martini rosso czy coś... I w nocy z soboty na niedzielę obudziłem się zapłakany, i ni stąd, ni zowąd przyszła myśl, że muszę zmienić swoje życie, a całe moje nieszczęście jest przez to, że oddaliłem się od Kościoła. Nie mam pojęcia, skąd były te myśli. Wyliczyłem sobie, nie wiem, jak, że od tego oddalenia minęło siedem lat – że niby symbol. Zupełnie bez sensu, bo dłużej to trwało. Ale jakoś tak mi pasowała ta siódemka.
Zasnął spokojnie. Następnego dnia rano wziął butelkę, wylał resztę wina do muszli klozetowej i poszedł do spowiedzi.
- Za pierwszym razem nie powiedziałem wszystkiego. Dopiero potem poprawiłem. Wtedy przyszła ulga. Najciekawsze jest to, że przyszło mi do głowy, zupełnie nie wiem skąd, że trzeba poszukać wspólnoty. Znalazłem jakąś informację w gazetce parafialnej. Trafiłem na pierwsze spotkanie. Sympatyczni, normalni ludzie, takie tam pogaduchy o Bogu, przystrajanie sali na karnawał... Potem, już na wiosnę, poszedłem na tego grilla – mówi wskazując na zdjęcia.
Z pracą nadal było źle. Mimo wyższego wykształcenia nikt nie chciał go zatrudnić, a luka w CV robiła się coraz większa. Na budowie przepracował jeden dzień i podziękowali mu: za słaba kondycja fizyczna.
Minął rok, potem drugi. Awantury z matką nasilały się. Maciek bronił jej przed ludźmi. Jeszcze wtedy trudno było mu się przyznać przed samym sobą, że matka może nie mieć racji. Była fascynacja Bogiem, ale dopiero nieśmiało zaczynała wpływać na życie. Na razie odkrywał liturgię, Pismo Święte, brewiarz.
Kiedy szef życzy zmartwychwstania
Ludzie we wspólnocie, zatopieni w swoich problemach, nie dawali Maćkowi wielkich szans na poprawę w życiu. Oficjalnie nikt tego nie mówił, ale mało kto wierzył, że coś tam się zmieni. „Matka ma rację” – mówił po kolejnej kłótni, garbiąc się i kuląc. „Takie cielę ze mnie. Nic nie robię. Ona jest rozczarowana, i nie ma co się dziwić, że pije”. Nieliczni, bliżsi koledzy, próbowali go po kolejnej kłótni z matką namawiać, by wyprowadził się z domu.
– Nie myślałem wtedy o tym... Nie miałem nawet na bilety tramwajowe.
Nagle jeden z pierwszych znajomych ze wspólnoty poinformował go, że zwolniło się miejsce w kotłowni jednego z dużych zakładów komunalnych. Proste prace techniczne. Po prawie trzech latach – nareszcie praca.
- Odbiłem się od dna. Wreszcie stać mnie było na cokolwiek. Nie tylko na bilet tramwajowy, mogłem nawet iść na basen.
Z dnia na dzień w życiu Maćka było coraz więcej radości i spokoju. Niestety, któregoś dnia matka wzięła 60 tabletek ibupromu. Odratowano ją w ostatniej chwili, płukaniem żołądka. Maćkiem zaopiekowali się koledzy ze wspólnoty, spędzili z nim parę dni. Wszystko wróciło do względnej normy.
Wspólnota rozpadła się po paru latach, Maciek jednak chciał trzymać się Boga. Przeszedł do neokatechumenatu. Pomogli mu także starsi koledzy z kotłowni i szef – ojcowie rodzin, mężowie. Zaczął odnajdywać w nich ojca, za którym tyle lat tęsknił. Wreszcie, po kolejnej kłótni z matką, wysłał sms-a do kolegi z prośbą o pomoc. Chciał skorzystać z Internetu i poszukać pokoju do wynajęcia.
- Pan Bóg chyba działał. Dosłownie drugi numer telefonu okazał się właściwy – mówi Maciek z radością. Sympatyczne małżeństwo dało mu klucz do pokoju na poddaszu, w cichej dzielnicy, z widokiem na park. – Mam tu obok małą siłownię na powietrzu, stół do ping-ponga, sklep jest blisko, do pracy blisko – wylicza.
W ostatnich latach rozwinęły się przyjaźnie Maćka. Chodzi od kilku miesięcy na terapię, zaczął też zbliżać się do kobiet. Na razie bardzo powoli.
- Ostatnio chodzę na zabiegi do fizjoterapeutki – opowiada. – Bardzo fajna, brunetka, trochę orientalna uroda. Ma na imię Agnieszka. Zaprosiłem ją do kina. Mówi, że się zastanowi...
Nad mieszkaniem zapada fioletowy zmierzch. Słońce chowa się w różowej rozpadlinie między chmurami. Maciek wraca jeszcze pamięcią do ostatniej Wielkanocy. Mieszkał już od pewnego czasu „na swoim”, jednak odwiedził matkę. Była pijana i agresywna.
- Zaparłem się wtedy. Nie poddałem się. Wylałem wódkę do zlewu. Matka wykrzyczała mi moje błędy, ale ja poszedłem do sklepu. Kupiłem dobrej, białej kiełbasy, żuru w szklanej butelce. Sam zrobiłem sałatkę jarzynową, mimo że byłem padnięty, bo robiłem to całą noc. Ale byłem szczęśliwy.
Na samą Wielkanoc mamie się polepszyło. Poszli na Wigilię Paschalną, razem uczestniczyli w liturgii.
- I wiesz co? Dostałem sms-em życzenia od szefa. Życzył mi zmartwychwstania. Nie wiedziałem, że szef taki wierzący. Ale ucieszyłem się. Ucieszyłem się, jak nigdy...
Imiona bohaterów i niektóre okoliczności zostały zmienione.
Skomentuj artykuł