A jeśli powołań kapłańskich brakuje po to, by przywrócić wartość świeckim i odnowić formację?
Dlaczego tak mocno spada liczba powołań? Na to pytanie padło już wiele odpowiedzi, a ja chcę dziś zadać je inaczej: po co zaczyna nam brakować powołań kapłańskich?
Zacznę od tego, że jako wierzący teolog całkiem nieźle znam historię biblijną, a ta historia mówi bardzo jasno, że Bóg działa przez okoliczności, także te odbierane przez ludzi jako złe. Myśląc biblijnie, mogę więc przyjąć, że jeśli powołań brakuje, to jest w tym głębszy, opatrznościowy sens. I może Bóg po prostu zaprasza nas do tego, żeby się zatrzymać i zastanowić na formacją księży? Myślę sobie więc, że jest bardzo możliwa rzecz następująca: powołań kapłańskich brakuje po to, by Kościół przestał być podzielony na księży i świeckich starym dobrym podziałem z czasów, gdy w społeczeństwie istniały stany i miały wielkie znaczenie dla życia i działania ludzi.
Obecnie nie żyjemy w społeczeństwie stanowym, ale w Kościele czas jakby się zatrzymał i wciąż mamy w wielu miejscach (nie wszędzie!) boleśnie wyraźny podział na duchowieństwo i całą resztę, od której oczekuje się grzecznego pasienia się na wytyczonym kawałku trawy oraz (znowu: nie wszędzie!) i z przykrością i bez ironii to napiszę – zysków z mleka, mięsa i wełny.
Może powołań jest mało, by zmienić formację księży?
Być może powołań kapłańskich jest tak mało po to, żeby zmieniła się wreszcie i koncepcja, i formacja kapłańska. Ta seminaryjna i ta stała. Ta zmiana jest według mnie bardzo potrzebna, bo struktura Kościoła zmienia się na naszych oczach, radykalnie i szybko. Od dawna nie żyjemy już ani w społeczeństwie stanowym, w którym niewykształceni świeccy nie rozumieli Pisma ani Tradycji. Nie żyjemy też już od dawna w PRL, kiedy świeccy donosili na księży i byli automatycznie traktowani podejrzliwie i trzymani z dala odpowiedzialności, wpływu i co ważniejszych informacji. Skończył się długotrwały boom kapłański, kiedy księży było bardzo wielu i wszyscy przywykli do tego, że – mówiąc prosto – jest kim robić, a nawet można się obijać lub zajmować zadaniami, do których sakrament święceń jest dalece niekonieczny. Żyjemy za to w czasie lawinowego ujawniania grzechów księży (nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw?) i galopującej erozji zaufania do Kościoła.
Gdy święci się jednego, a traci się kllkunastu
Liczby mówią, że kończy się czas, w którym co roku przybywa w Polsce kilkuset nowych księży i nie uratuje sytuacji rekordowy nabór dziewiętnastu nowych kleryków w Tarnowie. Gdy w diecezji święci się jednego, a umiera lub odchodzi kilkunastu, matematyka robi się brutalnie prosta. Niektórzy biskupi mówią już o tym wprost - na przykład biskup gliwicki, że za chwilę będzie miał większość parafii "jedynek" tylko z proboszczem (zresztą w kilku diecezjach parafie coraz częściej są łączone i mają "pół" proboszcza). Albo biskup opolski, który zaprosił w tym roku świeckich na kursy, by mogli posługiwać w parafiach: bo duchownych brak.
A to oznacza, że potrzebna jest zmiana w formacji księży, bo zmienia się struktura Kościoła i jej podstawą stanie się wkrótce dzielenie zadań i odpowiedzialności między świeckich wyświęconych i niewyświęconych. Dlatego potrzebni są księża, którzy będą umieli współdziałać: nawet nie współpracować, ale współdziałać, działać wspólnie. To duża zmiana zwłaszcza tam, gdzie księżom wydawało się, że włączenie świeckich polega na wyznaczeniu im zadań wymyślonych przez księdza, bez pytania ich o zdanie i z dokładnymi wskazówkami, od których odejście kończy się awanturą. To jest zleceniodawstwo i nie o to chodzi w Kościele. Bo współdziałanie polega na dzieleniu się odpowiedzialnością: wypuszczam z rąk jakąś decyzyjność, żeby przekazać ją komuś innemu i ufam, że zrobi to dobrze, choć być może inaczej, niż sobie wyobrażam. I potrafię zaakceptować, że „dobrze” i „inaczej niż chciałem” jest naraz możliwe i to jest w porządku… Te zmiany mogą nie podobać się księżom, którzy przywykli do decydowania absolutnego i posiadana na wyłączność prawa do posiadania ostatecznego zdania.
Bp Ważny i jego refleksja o pasterzach pasących samych siebie
Bardzo poruszający jest jeszcze jeden wątek: wątek pasterzy pasących samych siebie. To słowa z proroka Ezechiela, które bardzo szczerze opublikował na Twitterze (przepraszam, na X) biskup Artur Ważny jako komentarz do sondażu o zaufaniu do Kościoła. A prorok mówi mocno: o owce nikt się o nie pytał i nikt ich nie szukał. Słabych nie wzmacnialiście, a mocne gnębiliście.
„Szukałem dla siebie zrozumienia tych badań. Jedną z odpowiedzi znalazłem na modlitwie. Dzisiaj św. Augustyn komentuje w Godzinie Czytań te słowa proroka Ezechiela: Tak mówi Pan Bóg: Biada pasterzom Izraela, którzy sami siebie pasą! Czyż pasterze nie powinni paść owiec? Nakarmiliście się mlekiem, odzialiście się wełną, zabiliście tłuste zwierzęta, jednakże owiec nie paśliście. Słabej nie wzmacnialiście, o zdrowie chorej nie dbaliście, skaleczonej nie opatrywaliście, zabłąkanej nie sprowadziliście z powrotem, zagubionej nie odszukiwaliście, a z przemocą i z okrucieństwem obchodziliście się z nimi” – odniesienie tych słów z Ezechiela do obecnej sytuacji Kościoła jest naprawdę mocne, gdy publicznie robi to biskup.
Jest w tym echo tego bardzo smutnego wrażenia, że spora część przedstawicieli Kościoła instytucjonalnego choruje na przymus gromadzenia: i choć wiadomo, że w życiu jest czas oszczędzania i czas wydawania, w Kościele ten drugi jest rozumiany bardzo specyficznie i są duże różnice zdań co do tego, jak należy wydawać kościelne pieniądze. Dla przykładu – temat z ostatnich tygodni, czyli sytuacja katechetów. Są w Polsce diecezje, które bez trudu byłoby stać na sfinansowanie rocznego okresu przejściowego dla nauczycieli religii, którzy na skutek obcięcia jednej godziny stracili dużą część domowego budżetu i są w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Taki pomysł jednak się nie pojawił – a idę o zakład, że gdyby budżetem diecezji zarządzali świeccy, wpadliby na to dawno temu, co więcej, wyliczyliby koszty i zarządziliby oszczędności w jednym obszarze, by móc wydać w innym. Zdumiewające? Normalne, ale w przestrzeni naszego Kościoła obecnie tak dziko nieosiągalne, że brzmi jak odklejona od rzeczywistości bajka bez morału napisana na złym prompcie przez chatGPT.
Wielu ludzi sparzyło się w kontakcie z parafią i trudno będzie ich odzyskać
Powołań jest mnie. Księży jest mniej. Świeccy wiele rzeczy robiliby inaczej, widzą też zaniedbania duchownych i tracą zaufanie do Kościoła instytucjonalnego. Dobra współpraca wśród ludzi Kościoła ze święceniami i bez nich jest o wiele rzadsza, niż to obecnie potrzebne.
I jest tu jeszcze jeden ważny i nie do pominięcia wątek. Wielu świeckich już się sparzyło w różnych mniej lub bardziej trudnych relacjach z parafialnymi kapłanami. I albo nie chcą się już angażować, nie widząc zmiany po stronie kapłana, którego mieliby „wspierać”, bo brakuje duchownych do pracy, albo zaangażowali się już gdzie indziej i po prostu nie mają czasu na swoją parafię, która ich do tej pory nie chciała.
Myślę, że trudne będzie odzyskanie sprawczych ludzi, którzy dali sobie spokój z działaniem w Kościele, bo jedyną opcją było podwykonawstwo pod ścisłym i niekoniecznie przyjaznym nadzorem. To są proste rzeczy: jeśli w domu parafialnym ktoś ciągle patrzy ci na ręce i mówi jak małemu dziecku, co możesz, a czego nie, a na koniec sprawdza, czy dobrze zgasiłeś światło – nie czujesz się tu u siebie. Nie masz też ochoty angażować się w działania na rzecz całej parafii, bo często koszt psychiczny współpracy z księdzem przekracza twoje możliwości, a bez niego nie możesz działać. Albo jeśli twoja wspólnota staje się dla księdza miejscem wyrażania swojej frustracji w przemocowy sposób, ile w niej wytrzymasz? Jeśli zauważane przez ciebie potrzeby całej parafialnej wspólnoty są ignorowane i odrzucane ze względu na wygodę księdza - tak banalne potrzeby jak na przykład zmiana godziny popołudniowej mszy z 17 na 18, żeby zdążyć po pracy, albo jeśli ludzie tracą ducha, bo księdzu nie chce się przyjść i wystawić Pana Jezusa na godzinę, choć wiele osób bardzo potrzebuje wspólnotowej adoracji - jak długo możesz to znosić?
Potrzebna jest nowa koncepcja formacji kapłańskiej. I to szybko
Przynależność parafialna jest terytorialna, więc gdy człowiek gdzieś osiada na stałe, jest skazany na parafię, którą dostał razem z adresem. I nie ma tu alternatywy. Jeśli w parafii do tej pory było źle i nie było miejsca dla świeckich poza „biernym” udziałem w wyznaczonych nabożeństwach – jest duża szansa, że wszyscy parafianie, którzy mieli czas i zasoby, by się angażować w sprawy Kościoła, znaleźli już sobie inne, przyjazne miejsce i nawet najładniejsze zaproszenia nie sprawią, że wrócą teraz do swoich parafii i to jeszcze jako "darmowa siła robocza" zastępująca księży, których nagle brakuje.
Właśnie dlatego potrzebna jest nowa koncepcja formacji kapłańskiej. Już nie tej, która robi z księdza „drugiego Chrystusa” w tym źle rozumianym sensie – że jest idealny, wybrany, czyli "bardzo wyjątkowy" i jego wola jest święta, ale w tym prawdziwym – że ma najpierw mieć mocną relację z Ojcem i zarywać noce na rozmowy z Nim, a potem wszystkim służyć z miłości. Taka formacja, która uczy współdziałania z ludźmi o innym powołaniu, myślenia o tym, jak można razem, a nie o tym, jak ściąć coś z listy zadań za długiej na jednego człowieka. Bo według mnie nie o to chodzi w kapłaństwie, by zniżać się ze swej wyniosłej oddzielności do koniecznych posług, ale o to, by być bratem braci i sióstr i działać razem z nimi tak, by ludzie wokół odzyskiwali nadzieję życia i wchodzili w prawdziwą relację z Bogiem prowadzącą do bycia z Nim na zawsze. To jest przecież Dobra Nowina. Jest wielu księży, którzy potrafią tak działać i w miejscach ich posługi Kościół rozkwita - ale to nie jest niestety na ogół efekt formacji seminaryjnej czy kapłańskiej, a ich sposób działania czasami budzi nie zachwyt przełożonych, ale ich niechęć. A może to właśnie oni mogliby uczyć swoją kapłańską społeczność, jak to się robi w prawdziwym życiu, a kleryków odzierać na czas z odklejonych od życia wyobrażeń?
A jeśli powołań nie ma, bo Bóg chce zmieniać kształt Kościoła?
Może po to nie ma teraz wielu powołań. Nie dlatego, że „źle się modlimy” ani że „ludzie nie są godni kapłaństwa”, ani dlatego, że „powołani nie idą za głosem powołania”, a rodziny „nie wychowują dzieci po chrześcijańsku”, bo dla Ducha to nie są żadne przeszkody. Może po prostu Bóg chce zmieniać w ten sposób kształt Kościoła? Obudzić świeckich? Zachęcić skutecznie księży do dzielenia się odpowiedzialnością? Zaprosić nas do poważnej refleksji nad tym, jakich księży On chce w Kościele w Polsce mieć. I do wyjścia z nią dalej niż poza podstawowe wnioski, że mają nie kraść, nie łamać celibatu, nie pić i się nie lenić i to wystarczy? Może po to nie ma tylu powołań co kiedyś, żebyśmy jako Kościół przemyśleli sobie, w jakim duchu chcemy formować tych, których Bóg wybiera do troski o swoje stado. I zrobili to szybciej, niż za trzydzieści lat.
Skomentuj artykuł