Co roku jeżdżę na wakacje w to samo miejsce. Powiem wam, dlaczego
Jestem człowiekiem, który kocha podróże i poznawanie nowych stron. A jednak co roku zabieram bliskich do tego samego domku na skraju lasu i po ledwie dwóch dniach pobytu proszę właścicieli, by zarezerwowali nam to samo miejsce za rok o tej samej porze. Dlaczego? Powody są trzy.
Od kilku lat spędzamy rodzinne wakacje w tym samym miejscu. Nie dlatego, że nie mamy innego wyboru czy pomysłu, gdzie spędzić urlop, ale dlatego, że świadomie się na to decydujemy. Z jednej strony nieustannie mnie to nasze „zapuszczanie wakacyjnych korzeni” zadziwia, a z drugiej ciągle bardzo dużo uczy.
Jestem człowiekiem, który kocha podróże i poznawanie nowych stron. Lubię i zorganizowane wycieczki, i pielgrzymki, i szalone ekspedycje w nieznane, i wyczerpujące „tour de muzea i skanseny”. Wszystko, co pozwala doświadczyć i posmakować rozmachu Bożego stworzenia mnie cieszy. A jednak co roku zabieram bliskich do tego samego domku na skraju lasu i po ledwie dwóch dniach pobytu proszę właścicieli, by zarezerwowali nam to samo miejsce za rok o tej samej porze. Zadziwiające. Skąd taka decyzja? Oprócz tego, że trafiliśmy na świetne miejsce, gospodarzy i towarzystwo, myślę, że kluczowe są trzy rzeczy.
Odpoczywać zaczęłam, gdy pogodziłam się z tym, że nie na urlopie zobaczę wszystkiego
Po pierwsze, odpoczywać, ale tak naprawdę odpoczywać, zaczęłam dopiero wtedy, gdy pogodziłam się z tym, że choćbym jak się starała, to nie zobaczę/nie zwiedzę wszystkiego, czego pragnę. Dopiero przyjęcie tej prawdy uwolniło mnie z presji planowania, wybierania, tworzenia karkołomnych ekwilibrystyk logistycznych, którymi wytapetowane jest znane (i lubiane) więzienie przy Alei Nienasyconych Pragnień. A gdy to nastąpiło, przyszedł spokój serca, radość i zachwyt tym, co dostaję na wyciągnięcie ręki. Moja głowa przestała przesiadywać tam, gdzie mnie nie ma i zostawiła bagaż trosk z naklejką „jak tu zobaczyć wszystko w dwa dni?”. W efekcie czas zwolnił automatycznie, bo przestałam spinać się i w trakcie urlopu biec, by nachapać się jak największą ilością wrażeń, smaków i obrazów.
W odpoczynku mniej znaczy więcej
Po drugie, ciągle doświadczam na własnej skórze, jak twórcza, życiodajna i owocna jest ewangeliczna zasada „mniej znaczy więcej” i w jak wielu wymiarach naszego życia warto ją stosować. Także w odpoczynku. Gdy zostałam mamą, wpadłam w wir nieustającego zamartwiania się, czy daję moim dzieciom wszystko to, czego potrzebują do dobrego życia. Jednak rodzicielstwo, w którym staram się wzrastać podążając za Bożymi wskazówkami, uczy mnie, że najważniejsza jest więź, a nie krajobraz, który ją otacza.
Rodzinny urlop ma więc naszą rodzinę umocnić w dobrym, a do tego nie trzeba wiele: ani pieniędzy, ani atrakcji, ani tłumów ludzi. Tylko czasu… Budowanie zamków w piasku, chlapanie się w wodzie, długie spacery po lesie - to wystarczy, by odkryć na nowo czar beztroskiego nicnierobienia i urok rozmów o wszystkim i o niczym. Stąd o krok od niezapomnianych wspomnień, gdzie nie tyle liczy się miejsce, co człowiek i przeżyta konkretnie z nim chwila.
Nasz domek na skraju lasu jest „nasz”, i dzieci, i nas, rodziców, wspólny, nawet gdy każdy z członków rodziny znajduje w jego otoczeniu co innego, co go relaksuje. Choć do nas nie należy, czujemy się w nim zadomowieni, ale nie tyle przez naszą pracę, którą w niego wkładamy, co przez ogrom dobrych, choć przecież w zasadzie bardzo zwyczajnych, wakacyjnych chwil, których w nim doświadczyliśmy - naszych rozmów, śmiechu, sporów i pogodzeń, smaku ogórka zagryzanego pieczonym ziemniakiem i zapachem olejku do opalania wymieszanego z płynem na komary. Owszem, zawsze staramy się coś nowego w okolicy zobaczyć, ale ciekawe jest to, że dzieci na każdą propozycję wyprawy gdzieś indziej jęczą: „Ale po co? Mamy tu wszystko, czego potrzebujemy: Was przy nas, przyjaciół do zabawy, piłkę, wodę i lody na wyciągnięcie ręki”. Rzeczywiście, czegóż chcieć więcej?
Zatrzymać się, wejść w głąb, w jednym miejscu znaleźć więcej
Po trzecie, stacjonowanie w jednym miejscu niezwykle skutecznie prowokuje (a może lepiej: inspiruje) nas do tego, by ćwiczyć się w tym, z czym dziś, ośmielę się stwierdzić, wszyscy mamy problem: z zatrzymaniem się i wejściem w głąb - nie tylko siebie, lecz także tego, co nas otacza. To uczy i motywuje, by poznawać coś powoli, metodycznie, delektować się smakami nie z pierwszych stron przewodnika i cieszyć oczy nieoczywistymi widokami. Ciągle nam się wydaje, że okolice naszego domku poznaliśmy już jak własną kieszeń, a potem otwieramy mapę, wsiadamy na rower i okazuje się, że tuż za pagórkiem jest cudny cypel z zapomnianą huśtawką na drzewie i ślicznym widokiem zachodzącego słońca, o którym nie mieliśmy pojęcia. Inspirujące są także nasze rozmowy o tym, co i dlaczego się zmienia - tych procesów też byśmy nie zauważyli, gdybyśmy nie przyjeżdżali w to samo miejsce.
Słyszeliśmy niedawno w ewangelii, jak Pan Jezus nauczył nas słów modlitwy. Pomyślałam sobie wtedy, że z tym spędzaniem wakacji ciągle w tym samym miejscu, jest trochę tak jak z „Ojcze nasz” w naszym życiu duchowym. Mówimy te słowa tak często, że nam powszednieją. Ale gdy się zatrzymamy i z pełną świadomością zaczniemy się modlić ich poszczególnymi słowami, dość szybko przekonamy się, że nic więcej nam do szczęścia nie jest potrzebne.
Skomentuj artykuł