Nie instytucji, lecz twarzom. O moim zaufaniu w Kościele
Zaufanie to fundament każdej więzi – rodzinnej i wspólnotowej. Tymczasem zarówno w domu, jak i w Kościele, doświadczenie pokazuje, że nie da się go zbudować raz na zawsze. Sondaż o niskim poziomie zaufania do Kościoła nie musi być jednak tylko powodem do goryczy. Może stać się zaproszeniem do rachunku sumienia i odkrywania, że jedyną niezawodną ostoją w każdej relacji pozostaje Chrystus.
Jako rodzice często powtarzamy naszym dzieciom: "Nie kłam, bo kłamstwo rujnuje nasze zaufanie, a zaufanie to podstawa w relacjach". Z przykrością muszę stwierdzić, że raz po raz łapiemy jednak potomstwo na mijaniu się z prawdą albo takim opisywaniu rzeczywistości, które jest dalekie od faktów, ale bardzo mocno ukorzenione w ich pragnieniach, oczekiwaniach czy indywidualnej percepcji świata. Czy to zmienia naszą miłość ku nim? Absolutnie nie. Ale też nie oznacza, że kochając i budując z nimi rodzinę, bezwarunkowo i we wszystko im wierzymy.
Kiedy w ubiegłym tygodniu w katolickich mediach tu i ówdzie pojawiały się komentarze dotyczące bardzo niskiego poziomu zaufania społeczeństwa do Kościoła Katolickiego, jaki wyłonił się z niedawnego sondażu IBRIS, w mojej głowie huczało: "Noo, gdyby mnie ktoś o to zapytał, to ja też, zgodnie z prawdą, odpowiedziałabym, że nie ufam kościołowi jako instytucji". Nawet z przekąsem uśmiechnęłam się, że już widzę ten clickbait: "Katolicka influencerka przyznaje – ja też nie wierzę biskupom". To by się klikało jak nic. Tyle, że to nie byłaby prawda o moim podejściu do Kościoła jako instytucji ani o moim stosunku do moich braci, biskupów, ani nawet nie mówiłoby to nic o stanie mojej wiary. Byłoby tylko odzwierciedleniem faktu, że mam pełną świadomość, iż w moim kościele nie brakuje takich, którym ufać nie można. Smutne, ale prawdziwe. I zupełnie nie zamykające tematu, chyba, że pozostaniemy tylko na konstatacji, że oto taki procentowy wynik zaufania mamy.
Chodzi więc ten sondaż za mną od kilku dni i prowokuje do rozmaitych przemyśleń. Być może dlatego, że sondaże, jak i cała statystyka są dla mnie tylko i wyłącznie przydatnym narzędziem, ale na pewno nie całościowym opisem tego, jaki świat jest. Zbyt wiele tego typu badań w życiu przeprowadziłam, by nie wiedzieć, jakimi ograniczeniami są obarczone. I być może dlatego ten sondaż ma dla mnie gorzko-słodki smak. Gorzki – wiadomo. Trudno jest przyznawać się głośno do przynależności do wspólnoty, która nie wzbudza zaufania. Gorycz przynosi świadomość ułomności, błędów, zaniedbań i grzechów w naszych katolickich wspólnotach, których niestety nie brakuje i – obawiam się – że do końca świata nie zabraknie w naszych strukturach. Jednocześnie jest w tym wyniku słodki smak – nadziei, że odzwierciedla on rosnącą świadomość wiernych, potrzebną, by wiara była nie tyle wyuczonym rytuałem, ale podejmowaną decyzją. Ten sondaż zatrzymuje mnie przecież osobiście i skłania do przyjrzenia się własnemu sercu. Dlaczego ufam i nie ufam Kościołowi jednocześnie? Jak to się dzieje, że ten paradoks przynosi mi pokój w sercu? A w których miejscach frustruje i złości? Do czego mnie to mobilizuje i w jakim świetle stawia moją decyzję, że do tego właśnie Kościoła chcę należeć i go współtworzyć? Dużo, dużo pytań przetacza się przez moją głowę, a wiele z nich ma związek z analogią do tego, czego doświadczam w swojej rodzinie.
Bardzo bym chciała nie zawodzić, nie ranić i nie popełniać błędów. Ale wciąż mi się to zdarza. Więzi w naszej rodzinie raz po raz ulegają niszczeniu, zużyciu, nadszarpnięciu, bo nie możemy sobie w pełni ufać. A to zjedzony po cichu cukierek poza "słodką środą", a to przemilczany fakt, który nie stawiał mnie w zbyt dobrym świetle, a to przescrollowana godzina, która miała być przeznaczona na intensywne sprzątanie. Małe rzeczy potrafią wprowadzić wielkie zwątpienia, a co dopiero gdy pojawiają się problemy dużego kalibru (świadome kłamstwa, zdrady i notoryczne myślenie tylko o sobie). Tyle, że równolegle z tym, co złe, dzieje się mnóstwo dobra. Ciągłego, wiernego, upartego starania się, by było lepiej, cierpliwego zabiegania o wzajemne zaufanie i miłość oraz – nade wszystko – nieustającego przebaczania sobie. Nie z nas to, a z Niego. Z tego, że nie ustajemy w wysiłkach, by słuchać Słowa Bożego, karmić się Nim i naśladować na miarę naszych sił i możliwości. Ta dwutorowość to nasza rzeczywistość rodzinna, ale ona jest też przecież rzeczywistością naszego Kościoła. Owszem, z pełnym przekonaniem mogę napisać, że działalność KEP nie wzbudza mojego zaufania, ale jednocześnie z roku na rok poznaję bliżej pracę kolejnych biskupów i nie mam problemu z tym, by wierzyć ich słowu i angażować się w dzieła, które inicjują. Rzecz zatem w tym, co widzę, gdy mówię "Kościół". Konkretną twarz członka ten wspólnoty czy bliżej nieokreślone gremium?
I dla jasności – sondaż IBRIS to nie jest dobra nowina dla nikogo z nas, członków Kościoła. Tyle, że warto na niego popatrzeć jak na szansę – w pierwszej kolejności dla każdego z nas osobiście. By zrobić rachunek sumienia, z tego, jakie świadectwo temu kościołowi daję ja sam. Dla mojego współmałżonka, dzieci, rodziny i sąsiadów najpierw. Zaufanie buduje się przecież w więzi. I dopóki nie zabraknie wśród nas takich, którzy żyją ewangelią, ciągle się nawracają i nie ustają w wysiłkach, by siły i inspiracje do twórczego, owocnego, dobrego życia czerpać z niewyczerpalnego Źródła Bożego Miłosierdzia, dopóty Kościół nie straci swej wiary-godności.
I tak sobie myślę, że wielu, wielu z nas, wierzących, modli się często krótkim, a dosadnym: "Jezu, ufam Tobie". Sama kocham tę modlitwę i każdorazowo to właśnie ona mi przypomina, że jest tylko jedno pewne źródło Miłości i tylko jeden niezawodny człowiek. Jezus. Kiedy spotykamy się z mężem z narzeczonymi, często szokujemy ich stwierdzeniem: "Nie, nie mam stuprocentowej pewności, że on/ona mnie nie zawiedzie". Dopowiadamy szybciutko, że mamy nadzieję, graniczącą z pewnością, że dzięki mocy sakramentu jesteśmy w stanie razem wszystko przetrzymać, ale w tym naszym miłosnym, małżeńskim trójkącie (by nie powiedzieć: pięciokącie) – jedyną pewną ostoją jest Pan Bóg. My jesteśmy w tej relacji najsłabszymi ogniwami. Gdy zatem tak wielu wokół mnie stwierdza: Kościołowi nie można ufać, staram się przyjmować to z miłością i pokorą. Jak w domu. Jak w rodzinie. Powtarzając z nadzieją: Jezu, ufam Ci. Nie sobie, nie im, nie światu. Tylko Tobie.
Skomentuj artykuł