Co byłoby końcem mojego świata?
Myśli o końcu świata mogą budzić w nas niemały lęk. Kiedy zaczniemy wyobrażać sobie spotykające ziemię katastrofy naturalne, ekstremalnie niebezpieczne i niszczycielskie zjawiska, a nas pośrodku tego wszystkiego, to gęsia skórka murowana. Postapokaliptyczne wizje dobrze sprzedają się w filmach, zjawiskowo wyglądają na ekranach kin, a fabuły historii rozgrywających się w dystopijnej rzeczywistości wciągają jak mało co.
Nie taki efekt ma w nas jednak zrodzić wywołanie przez Jezusa tematu końca świata: „W owe dni, po wielkim ucisku słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą padać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte” (Mk 13,24-25).
Choć Mistrz z Nazaretu wspomina o nadzwyczajnych zjawiskach, mających poprzedzać Jego powtórne przyjście, jako o znakach zapowiadających zbliżający się koniec znanego nam świata, to tak naprawdę w tym wszystkim najistotniejsze jest to, że Chrystus chce nas przekonać do wiary w to, że ten koniec… nie będzie wcale końcem, lecz początkiem czegoś niezwykle pięknego i fascynującego. „Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą” (Mk 13,26). Koniec świata dla chrześcijan wiąże się z paruzją, czyli powtórnym przyjściem Syna Bożego na ten świat, co będzie osiągnięciem przez stworzenie celu, przez który i dla którego wszystko istnieje: „Wtedy pośle On aniołów i zbierze swoich wybranych z czterech stron świata, od krańca ziemi aż do szczytu nieba” (Mk 13,27). Koniec będzie wejściem do Królestwa Bożego, czyli do krainy nie tyle wiecznego szczęścia, ile życia niepodlegającego śmierci. Bo jeśli boimy się końca świata, to prawdopodobnie dlatego, że boimy się śmierci. Nasz Pan jest jednak przecież Zmartwychwstałym Zwycięzcą, który raz na zawsze złożył za nas ofiarę: „Jedną bowiem ofiarą udoskonalił na wieki tych, którzy są uświęcani” (Hbr 10,14). Koniec świata jest niczym innym jak przyjęciem zbawienia z ręki Zbawiciela: „bo w kraju zmarłych duszy mej nie zostawisz i nie dopuścisz, bym pozostał w grobie. Ty ścieżkę życia mi ukażesz, pełnię Twojej radości i wieczną rozkosz po Twojej prawicy” (Ps 16,10-11).
O końcu świata możemy jednak pomyśleć w jeszcze inny sposób, bardziej osobisty. Wyjdźmy od następującego pytania: co dla mnie byłoby „końcem świata”? Żeby na nie odpowiedzieć, muszę zadać sobie najpierw pytanie o to, co jest dla mnie „światem”, czyli co jest na tyle ważne, że nie chciałbym tego nigdy stracić i że jestem w stanie zapłacić za to naprawdę wysoką cenę. To są też pytania o to, co daje mi poczucie stabilności i bezpieczeństwa, co stanowi o mojej tożsamości, co sprawia, że czuję się kimś wartościowym. Te pytania sięgają bardzo głęboko w moje serce, w moją duszę i do mojego umysłu. Rodzą też pewien niepokój, bo zaczynam wyobrażać sobie własne życie bez tego, co jest moim „światem”. I dochodzę do wniosku, że nie potrafię sobie jego w ten sposób wyobrazić i nawet nie chcę o tym myśleć, bo samo to sprawia mi już ogromny ból.
Dzisiejszy fragment Markowej Ewangelii rozwija duchowy kierunek nadany w ubiegłym tygodniu przez opowieść o wdowim groszu. Wtedy chodziło o wypuszczenie z rąk swojego życia z ufnością, że wpadnie się w ręce Ojca, który w Chrystusie ocali je od zagłady śmierci. Żeby jednak móc to zrobić, to trzeba najpierw dostrzec w tym życiu obecność i działanie Boga. Jeśli tego człowiek nie zrobi, to będzie kurczowo trzymać się wszystkiego, co stanowi jego „świat”, by tego nie stracić, bo poza tym będzie widzieć tylko nicość. Co jest więc moim „światem”, którego końca tak bardzo się boję? Najprostszą odpowiedzią byłoby wskazanie na rzeczy materialne. I choć to narzuca się jako jedna z pierwszych kwestii, to wydaje się, że wcale nie jest najistotniejsza, choć trzyma człowieka na tej ziemi jak… diabli. Przykuci czy wręcz niekiedy przyspawani do tego, co posiadamy, możemy naprawdę się w tym zatracić i nie widzieć już „świata” poza tym. Pomnażanie materialnych zasobów może stać się celem naszego życia, może przesłonić wszystko.
Mimo to obstawałbym jednak przy tym, że naszym „całym światem” są dla nas przede wszystkim relacje z innymi ludźmi – czy te dobre i budujące, czy te toksyczne i niszczące. One nas tworzą, to o nich mówimy, gdy próbujemy opisać, kim jesteśmy. Wskazujemy wtedy na przodków, bliskich i przyjaciół, a nieraz powołujemy się na znajomości czy podkreślamy własny status społeczny. Zerwanie relacji jest więc dla nas bardzo bolesne i może być naprawdę „końcem świata” lub przynajmniej końcem pewnej ery. Następuje ono wtedy, gdy fizyczna śmierć oddziela nas od bliskiej nam osoby. Życie wtedy staje się dla nas całkiem nowe, jeśli chcemy w ogóle żyć dalej. Zerwanie relacji jest jednak niejednokrotnie także konsekwencją grzechu, jaki pojawia się między osobami. Cokolwiek jest przyczyną, prowadzi to do przewartościowania życia i zmusza do próby odnalezienia się w nowej rzeczywistości. I tego się boimy – bólu końca oraz trudu przejścia.
W odpowiedzi na nasz lęk Jezus wskazuje na to, że nieustanna Boża obecność to nie jest coś, co dopiero przed nami – w Królestwie Niebieskim, do którego kiedyś może zostaniemy wpuszczeni po naszej śmierci. Ta obecność jest dosięgalna już teraz: „A od drzewa figowego uczcie się przez podobieństwo. Kiedy już jego gałąź nabiera soków i wypuszcza liście, poznajecie, że blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, że blisko jest, we drzwiach” (Mk 13,28-29). Kiedy uświadomię sobie, jak bardzo niestabilne jest wszystko to, co jest dla mnie „całym światem”, wtedy mogę doświadczyć Bożej obecności: „Pan moim dziedzictwem i przeznaczeniem, to On mój los zabezpiecza. (…) Zawsze stawiam sobie Pana przed oczy, On jest po mojej prawicy, nic mną nie zachwieje” (Ps 16,5.8). Jezus mówi dzisiaj o tym, jak bardzo nietrwały jest ten świat, jak bardzo przeniknięty jest chwiejnością, a robi to po to, żebyśmy dostrzegli jedno, co jest w nim stałe i pewne: „Niebo i ziemia przeminą, ale moje słowa nie przeminą” (Mk 13,31). Odkrywając w sobie przeróżne lęki i obawy, odkrywajmy jednocześnie Boże słowo, które jest „apokaliptyczne” (gr. apokalypsis – odsłonięcie, zdjęcie zasłony, objawienie), a więc „odsłaniające” przed nami obecność Boga już teraz namacalnie realną i na wyciągnięcie ręki dostępną.
Skomentuj artykuł