Co oni tam wyprawiają na katolickim festiwalu! Czy tak ma teraz wyglądać Kościół?
Wysoki brunet w sportowej koszulce z numerem jeden gwiżdże do mikrofonu, by zwrócić uwagę kilkuset zawodników szykujących się do kozackiego biegu przez jezioro, błoto i liczne przeszkody. A potem oznajmia: no, to przyjmijmy Boże błogosławieństwo.
Tak, to gwizdał biskup, a rzecz się dzieje w Polsce, w dzielnicy Lublińca - Kokotku, w której trwa właśnie Festiwal Życia: letnia plenerowa impreza dla młodzieży, która chce od życia trochę więcej. Biskup to Piotr Przyborek, który cały ubłocony po biegu wzorowanym na tych dla komandosów dobiegnie na metę i powie z szerokim uśmiechem: Wyzwanie jest mocne! Ktoś się topi, drugi mu pomaga, wyciąga za włosy, wspaniała atmosfera!
A reszta uczestników? To ludzie, którzy zjechali z całej Polski, by spędzić tydzień pod namiotami, bawiąc się na koncertach, szlifując talenty na warsztatach, prowadząc rozmowy na ważne tematy, których na co dzień często nie ma jak albo z kim prowadzić. A poza tym: wstawać rano i z tysiącem ludzi wspólnie odmawiać psalmy, spowiadać się o świcie nad jeziorem albo po cichu, czasem we łzach siedzieć w nocy przed obliczem Boga. U Niego jest zawsze otwarte i On tu działa najbardziej. I bardzo lubi działać przez ludzi, którzy dziwnym przypadkiem znaleźli się tuż obok. Także tych, z którymi wieczorem w klimatycznej strefie chilloutu będziesz śpiewać hity z „Króla Lwa”.
Co chciałbyś usłyszeć, gdy wrócisz do domu? – pyta na Instagramie swoją społeczność zaangażowany od tegorocznej edycji w tworzenie festiwalu ks. Marcin. Wśród odpowiedzi wyróżnia się jedna: żeby mnie zapytali, jak było. Żeby można było opowiedzieć o tym, co się działo w sercu, w głowie, że była może jeszcze essa, a może już gigaczad (choć po peselach sądząc, jeszcze raczej essa i pewnie bardziej vibe niż dobra aura*). Żeby w domu też była ta radość i ludzie, którzy chcą cię słuchać, dla których jesteś ważny, którzy naprawdę chcą wiedzieć, jak się masz i co czujesz, a nie tylko sztywno pytają i nie wiedzą, jak z tobą rozmawiać.
Może dlatego wszystko w tym roku kręci się wokół domu i relacji: bo młodzi często z powodu jednego i drugiego cierpią. I to cierpienie nie jest młodzieńczym fochem, ale prawdziwym bólem, który bierze się z tego, że bardzo chcieliby, żeby było inaczej: w domu, w szkole, wśród swojej ekipy, ale nie wiedzą, jak to zrobić. Nie mają narzędzi. A tu, między koncertem a warsztatem wygląda na to, że Bóg im po cichu, ze swoim całym wyczuciem i delikatnością, te narzędzia i rozwiązania podpowiada. Nie mówi: musisz. Mówi: spróbuj, nie bój się. Będę z tobą. Możesz zmienić to, co cię boli. Patrz, inni będą twoim wsparciem.
Festiwal jest też wyjątkowy pod innym względem, na który zawodowo chcę i muszę zwracać uwagę: to doskonała komunikacja medialna, świetne społecznościówki, prowadzone z wyczuciem tego, gdzie są młodzi w internecie i jak ze sobą rozmawiają. To jakość na najwyższym poziomie. Brak żenady, obciachu i kultowego comics sans. A w Kościele to wcale nie jest oczywiste… Tu nie ma zadęcia, nie ma kościelnej nowomowy. Widać to na każdym kroku: inspirator tej imprezy, ojciec Tomek Maniura staje w T-shircie przez kamerą smartfona i normalnym językiem opowiada o tym, co się będzie działo. I po mistrzowsku sprawia, że ludzie czują się przyjęci tacy, jacy są. Nikt nie wchodzi z przekazem na górnym C, nikt, w tym mówiący do młodych homilie biskupi, nie zapowiada kroczenia słuszną drogą do Zbawiciela ludzkości i pochylania się nad kondycją współczesnego społeczeństwa.
Jest prosto, blisko, zwyczajnie, choć to prosto blisko i zwyczajnie wymaga potężnego wysiłku włożonego w przygotowania: ale właśnie przez to Ewangelia może lśnić całym swoim blaskiem. I być realną wskazówką, jak cieszyć się ze swojego życia, relacji, ze swojej wartości i ze swoich talentów w zgodzie ze sobą i z błogosławieństwem od Taty, zamiast pozostawać mało zrozumiałym reliktem odczytywanym z ambony ludziom 50 plus. To jest żywe, to przyciąga.
Dlatego chętnych, by spędzić tydzień pod namiotem w lipcu, który przecież lubi robić pogodowe niespodzianki, z roku na rok jest coraz więcej. A wokół tego letniego wydarzenia buduje się tworząca je społeczność. Gdy chcę ją nazwać, trochę nie wiem, jak, by nie uprościć i nie odebrać głębi: to ludzie, którzy są autentyczni, nie stracili radości życia ani energii do działania, a polski Kościół jest dla nich miejscem, które lubią, w którym czują się dobrze i które jest przestrzenią do robienia świetnych rzeczy ze swoim talentem, wiedzą, miłością. Niektórzy młodymi zajmują się od lat i te lata zdecydowanie są dla nich osobiście zyskane. Bo w nich naprawdę jest radość: ten charakterystyczny stan, który towarzyszy w zasadzie wszystkim bożym wyjazdom dla młodych, u nich z wiekiem nie przemija. Są pełni energii i żywi takim życiem, którego można pozazdrościć, będąc dorosłym z całym ciężarem, jaki dojrzała dorosłość ze sobą niesie.
To nie znaczy, że tak ma teraz wyglądać cały Kościół; że wszyscy mają się rzucić do działań z młodymi i hulać po festiwalach (choć gdy się patrzy na letnią mapę katolickiej Polski, widać tendencję wzrostową. Miejsc, w których młodzi katolicy mogą się dobrze razem bawić latem, z roku na rok jest coraz więcej, a ich twórcy potrafią odchodzić od dawnej i krytykowanej już mocno mody na eventy, czyli wielki spęd i masówkę, oraz dbać nie tylko o stworzenie kilku chwil przeżyć, ale także o każdego z osobna i budowanie relacji między uczestnikami). Nie wszyscy biskupi muszą od teraz taplać się w błocie (choć po cichu przyznam: jestem przekonana, że części tych młodszych dobrze by to zrobiło), nie wszyscy księża muszą jeździć z młodymi pod namiot. Kościół jest i będzie różnorodny. Ale z ciągu ostatnich kilku lat, równolegle z tendencją spadkową i alarmowaniem, że nie ma młodych w Kościele, robi się po cichu i na dole bardzo porządna robota, której efekty już kiełkują, a w pełni zobaczymy je za następne kilka lat. To jest dobre. Tego nam potrzeba. Doświadczenia, że Kościół jest dobrą przestrzenią pełną lubiących się ludzi, którzy potrafią się ze sobą nieźle bawić i razem wchodzić z relacje z Jezusem.
W tym roku na Festiwalu Życia mnie nie ma: zamiast w poniedziałek wsiąść do pociągu, wsiadłam do długiej kolejki wizyt lekarskich. Więc zaglądam do Kokotka przez różne okienka. Oglądam migawki ze świetnie prowadzonych mediów społecznościowych, słucham tych, co na miejscu, wyłapuję drobne znaki, jak papierki lakmusowe sprawdzające stan mikstury: kwasu nie ma. Zasady są. I działają. Nie chodzi nawet o te zwykłe – organizację, bezpieczeństwo, plan dnia, ale o te ukryte. Najważniejsza z nich mówi: daj Bogu czas, zrezygnuj z innych planów, może z komfortu, może z chowania się w swoich obawach i niedoskonałościach - a zobaczysz zmiany, o których marzysz.
---
*Wyjaśnienie dla millenialsów nie posiadających w domu dzieci oraz nastolatków: dla zetek, czyli mniej więcej starszych uczniów podstawówek, obecnych licealistów i studentów essa oznacza stan szczęścia, a vibe – dobrą atmosferę. Dla pokolenia alfa, czyli obecnych dzieciaków, to adekwatnie gigaczad (czyli coś naprawdę świetnego) i dobra aura etymologicznie dla nas, dinozaurów, łatwiejsza, bo wprost kojarząca się z fajnym klimatem. Z ciekawostek - biskup biegający w błocie dla małych alf, za młodych jeszcze na festiwal zdecydowanie byłby… sigmą. I tak trzymać!
Skomentuj artykuł