Dlaczego zwyciężyła "Kobieta z brodą"?
Brodata drag queen o wulgarnym pseudonimie wychodzi z gejowskiego klubu do milionów telewidzów. Zwycięstwo "kobiety z brodą" wśród europejskiej publiczności pokazuje, że duża jej część przejmuje wizję właściwą kiedyś jedynie "postępowej" mniejszości - komentuje sobotni konkurs Eurowizji publicysta KAI Tomasz Wiścicki.
Zwycięstwo w piosenkarskim Konkursie Eurowizji reprezentanta Austrii Thomasa Neuwirtha, występującego jako Conchita Wurst, to wydarzenie wykraczające poza krótkotrwałą sensację z plotkarskich pism i internetowych portali. Oto w konkursie będącym synonimem popkulturowej komercji zwycięża tzw. drag queen - mężczyzna upodabniający się wyglądem (ubiorem, makijażem) do kobiety, w dodatku - dla podkreślenia perwersyjności wizerunku - ze starannie wypielęgnowaną brodą. Perwersyjności tej dopełnia pseudonim, budzący jednoznaczne skojarzenia seksualne - także obupłciowe (Conchita - po hiszpańsku muszelka, Wurst - po niemiecku kiełbasa).
Zjawisko drag queen, jednoznacznie kojarzone z kulturą gejowską (drag queens to najczęściej, choć nie wyłącznie, homoseksualiści), triumfalnie wkracza do głównego nurtu popkultury. Od dawna istnieją w niej wątki odwołujące się do homoseksualizmu, rozmaitych seksualnych osobliwości i perwersji. Już w 1972 r. drag queen był(a) jednym/ą z bohaterów największego przeboju klasyka amerykańskiego rocka Lou Reeda "Walk on the Wild Side", opisującego postacie z kręgu nowojorskiej Factory - artystowskiego środowiska skupionego wokół Andy'ego Warhola. Był to jednak przejaw bardziej ambitnego nurtu kultury masowej, wiążącego się z innymi sztukami. Od dawna też istnieją niszowe nurty popkultury skierowane do rozmaitych mniejszości seksualnych.
W głównym, komercyjnym nurcie kultury masowej wątki homoseksualne pojawiały się najczęściej w postaci zawoalowanej, zrozumiałej dla wtajemniczonych, albo wręcz wbrew intencjom twórców. Np. wokalista amerykańskiego zespołu dyskotekowego Village People kategorycznie zaprzeczał, by jego wielki przebój z 1978 r. "Y.M.C.A.", traktowany jako homoseksualny hymn, był pisany z taką intencją. Osobna sprawą jest - kiedyś ujawniany tylko w wąskim gronie, dziś deklarowany publicznie - homoseksualizm wielu gwiazd kultury masowej. Niedawno np. cały świat miał okazję śledzić perypetie związane z adopcją dziecka przez sławnego brytyjskiego wokalistę i pianistę, kompozytora wielu przebojów Eltona Johna i jego partnera.
Festiwalowy triumf Conchity Wurst to jednak coś nowego. Brodata drag queen o wulgarnym pseudonimie, typowym dla tych środowisk, wychodzi z gejowskiego klubu dla wtajemniczonych do milionowej telewizyjnej publiczności. Nie chodzi tu przy tym wyraźnie o samą piosenkę - "Rise Like a Phoenix" to typowy, rzemieślniczo poprawny produkt festiwalowo-eurowizyjny, z wyjątkiem tekstu. Wygrywa nie piosenka, a jej wykonawca, a ściślej - jego wizerunek. Wygrywa nie tylko rywalizację według skomplikowanego regulaminu, łączącego głosowanie publiczności ze zdaniem decydującego o werdykcie jury. Jak wynika z wyliczeń dziennikarzy "Gazety Polskiej Codziennie", Austriak zwyciężył także w głosowaniu samych telewidzów.
W głównym nurcie popkultury dotychczas liczyła się jedynie komercja, a zbyt wyrazisty wizerunek mógł zaszkodzić, odpychając część grupy docelowej produktu, jakim jest piosenka. Teraz staje się - na równi z bardziej ambitnymi nurtami kultury, tej wyższej i tej masowej - narzędziem lansowania rewolucji obyczajowej. Jej celem jest odrzucenie tradycyjnych norm w życiu człowieka i zastąpienie jej generalną zasadą, że dozwolone jest wszystko, na co ludzie wyrażają zgodę, a każda ocena "z zewnątrz", z powołaniem się na jakiekolwiek normy obiektywne, jest zamachem na wolność jednostki. Nie trzeba przypominać, że taka wizja nie tylko neguje obiektywny porządek wartości, ale często zaprzecza nawet liberalnie rozumianej wolności jednostki, odbierając stronie słabszej możliwość obrony przed naciskiem strony silniejszej.
Zwycięstwo "kobiety z brodą" wśród europejskiej publiczności pokazuje, że wieloletnia praca nad świadomością milionów odnosi skutki. Duża część przejmuje wizję świata i człowieka właściwą kiedyś jedynie "postępowej" artystyczno-intelektualnej mniejszości. Menadżerowie już nie muszą się bać, że skrajność wystraszy część publiczności - okazuje się, że można na niej zarobić.
To kolejny etap ewolucji kultury masowej. W czasach sprzed kontrkulturowej rewolucji lat sześćdziesiątych ówczesna kultura masowa (hollywoodzkie filmy, piosenki z Broadwayu itp.) głosiły tradycyjne, konserwatywne wartości - może z wyjątkiem wizji miłości, skupionej na stronie erotycznej, nawet jeśli opisywanej w sposób zawoalowany. Problemem była raczej hipokryzja, skoro środowiska showbiznesowe odznaczały się już wówczas ponadprzeciętną swobodą obyczajową, kiedy np. Frank Sinatra, skądinąd genialny piosenkarz, ale o bardzo burzliwym życiu osobistym, głosił pochwałę miłości małżeńskiej.
Przełom kontrkulturowy lat sześćdziesiątych sprawił, że kultura masowa stała się stopniowo głównym narzędziem obyczajowej rewolucji. Zaczęli ją sami twórcy, których burzliwe życie było obficie relacjonowane przez media. Stopniowo rewolucyjne obyczajowo treści zaczęły być wyrażane coraz bardziej wprost, ale nie następowało to wcale szybko. Piosenki Beatlesów są - jak na dzisiejsze standardy - całkiem poczciwe, kiedy bohater śpiewa np., że chce trzymać ukochaną za rękę ("I Want to Hold Your Hand"). Rolling Stonesi już proponowali jej wspólne spędzenie nocy, ale w 1967 r. BBC jeszcze ten tekst ocenzurowało i zamiast "Let's spend the night together" - spędźmy razem noc - pozwolono im zaśpiewać "Let's spend some time together" - spędźmy razem trochę czasu.
Barierą dla przesuwania obyczajowych granic była obawa, że masowa publiczność nie jest jeszcze wystarczająco "wyedukowana". Triumf Thomasa Neuwirtha/Conchity Wurst pokazuje, że te obawy są płonne. "Sąsiedzi mówią, że sprawiamy kłopot. Ale ich czas minął" - śpiewa austriacka drag queen, nie kryjąc "misyjnych" ambicji. Nawet jeśli ta wizja jest przedwczesna, to jednak kierunek dalszego działania jest jasny.
Skomentuj artykuł