Francuska dziennikarka o "drugim życiu" założycieli ruchów charyzmatycznych

fot. Deposiphotos
KAI / pk

"La Trahison des pères" (Zdrada ojców) – pod takim tytułem ukazała się pod koniec marca książka Céline Hoyeau, dziennikarki zajmującej się tematyką religijną we francuskim dzienniku katolickim "La Croix". Porusza ona bolesną sprawę molestowania seksualnego, którego dopuszczali się założyciele wielu cenionych przez Kościół charyzmatycznych ruchów odnowy. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Bayard.

W wywiadzie dla Inés San Martín z portalu Crux, Céline Hoyeau podkreśla, że pragnąc zrozumieć przyczyny tego zjawiska, określanego jako nadużycia duchowe, nadużycia władzy i nadużycia seksualne, przeprowadziła wywiady z ofiarami, byłymi członkami tych wspólnot i ekspertami: historykami, socjologami, psychiatrami, psychoanalitykami, teologami, kanonistami, biskupami. Zauważyła, że postaci założycieli pojawiły się w sytuacji kryzysu, wielkich oczekiwań katolików na odnowę i braku kontroli.

"Po Soborze Watykańskim II, w okresie naznaczonym sekularyzacją i dechrystianizacją, niektórzy założyciele wyrażali entuzjazm, przyciągnęli wiele powołań i odnieśli sukces, podczas gdy Kościół zdawał się tracić impet, parafie i seminaria pustoszały. Wydawało się, że te nowe wspólnoty znalazły cudowną receptę, aby stać się przyszłością Kościoła. W kontekście kryzysu owi założyciele jawili się jako «mężowie opatrznościowi», zdolni «ocalić Kościół» i na nowo ewangelizować społeczeństwo" - zauważa francuska dziennikarka.

DEON.PL POLECA

Dodaje, że te charyzmatyczne osobowości spełniły również bardzo silne oczekiwania katolików, którzy dążyli do wyraźnych punktów odniesienia w nauczaniu wiary, do liturgii naznaczonej poczuciem sacrum, do piękna celebracji, do osobistej relacji z Bogiem oraz do silnego ideału życia wspólnotowego i braterskiego.

"Geniusz tych założycieli polega na tym, że wiedzieli, jak zaspokoić te duchowe poszukiwania, wiedzieli, jak wcielać w życie nie tylko autorytet, który dodaje otuchy, ale także nowy sposób praktykowania wiary, który przyznaje miejsce emocjom, uczuciowości, czułości, ciału, akceptacji własnej słabości" - stwierdza Hoyeau.

Przypomina, że wspomniani założyciele byli uważani przez ówczesne pokolenia katolików za posłanych przez Ducha Świętego, postrzegano ich jako świętych. Zamknęli się we wszechmocy i mogli bezkarnie dokonywać nadużyć, nie napotykając na żadne siły przeciwne, ani też na skuteczną kontrolę kościelną. Jeśli te nadużycia mogły trwać w czasie i nie zostały zdemaskowane, to jest to w istocie także winą całego "ekosystemu", za który każdy z tworzących go ponosi część odpowiedzialności i ma dziś do odegrania istotną rolę, by pomóc Kościołowi z nich wyjść - stwierdza autorka.

Pytana o motywację, która skłoniła ją do napisania książki, Hoyeau odwołuje się do swojej pracy zawodowej, gdy jako dziennikarka "La Croix" od 2013 r. śledziła sprawy założycieli wspólnot, którzy dopuścili się nadużyć (Thierry de Roucy, Mansour Labaky, Marie-Dominique Philippe, Thomas Philippe...). Z czasem ta lista ta się wydłużała. Dodaje, że sama uważała niektóre z tych postaci za ważne na swej drodze wiary. "Należałam do pokolenia Jana Pawła II - miałam 20 lat podczas Światowych Dni Młodzieży w Paryżu w 1997 roku - i śledziłem różne rekolekcje czy sesje w tych nowych wspólnotach. Podzielałam zdumienie, gniew, smutek, niezrozumienie wielu katolików, dla których ci założyciele byli postaciami kluczowymi (niektórzy dzięki nim się nawrócili, inni znaleźli ukierunkowanie dla swojego życia), a którzy byli zszokowani, podobnie jak ja, odkrywając drugą, mroczną stronę tej historii" - wyznaje dziennikarka. Podkreśla konieczność zrozumienia mechanizmów, które sprawiały, że podziwialiśmy, te osoby, nawet traciliśmy wszelki zmysł krytyczny - wobec tych ludzi, aby wyciągnąć z tego wnioski.

Hoyeau przyznaje, że najpoważniejszym ciosem były wiadomości o nadużyciach, jakich dopuszczał się współzałożyciel "Arki" Jean Vanier - wspólnoty dla osób niepełnosprawnych intelektualnie - otaczany szacunkiem na całym świecie. Był bardzo skromny, otwarty na wszystkich, niezależnie od wyznania czy stanu życia. Postrzegano go niemal jak świętego. Kiedy L'Arche ujawniła, że wbrew temu, co mówił, od lat 50. był świadomy nadużyć popełnianych przez swojego mistrza duchowego, o. Thomasa Philippe'a, i że ponadto sam doprowadzał kobiety, którym towarzyszył duchowo, do aktów seksualnych, usprawiedliwiając je tym samym dewiacyjnym mistycyzmem, wywołało to ogromne rozczarowanie.

"W 2015 r. spotkałam Jeana Vaniera, prowadząc dziennikarskie śledztwo w sprawie o. Philippe'a i zapytałam go, czy wiedział o tych molestowaniach, lecz odpowiedział, że nie i nie wiedział, co powiedzieć, gdy zadałem mu pytanie, które miało leżeć u podstaw mojej książki i które już wtedy mnie dręczyło: Jak to jest, że takie postacie jak brat Ephraim, Thierry de Roucy czy bracia Philippe, którzy uczestniczyli w «wiośnie Kościoła» w ostatniej ćwierci XX wieku, mogli być krzywdzicielami? Jean Vanier poczuł się nieswojo, a ja wyszłam trochę zawiedziona, nie uzyskawszy odpowiedzi. Nie miałam wtedy pojęcia, że podzielał te same praktyki, a kiedy się o tym dowiedziałam, poczułam się zdradzona" - wyznała Hoyeau.

Zdaniem francuskiej dziennikarki ludziom tym udało się "ujść na sucho" ze względu na ich często manipulacyjną osobowość, jak również brak kontroli zewnętrznej czy też wewnątrz swojej wspólnoty. Podkreśla z jednej strony zaangażowanie wielu biskupów w apostolat społeczny, a z drugiej fakt, że w obliczu dechrystianizacji, inni biskupi z radością przyjmowali te wspólnoty do swoich diecezji, przyciągające wiele powołań, podczas gdy ich seminaria i parafie pustoszeją. Byli zafascynowani tymi założycielami.

Hoyeau zaznacza, że również Kuria Rzymska była zaślepiona sukcesem tych wspólnot. Za pontyfikatu Jana Pawła II, który widział w tych założycielach zwiastunów nowej ewangelizacji, Watykan był zafascynowany setkami młodych braci, którzy co roku towarzyszyli o. Marie-Dominique Philippe'owi w pielgrzymce do grobu św. Piotra. Dlatego wszelkie skargi, kierowane do Rzymu, nie były traktowane poważnie i odrzucane. Tym bardziej, że w tamtych czasach słowo ofiar nie było w ogóle brane pod uwagę w Kościele.

Autorka podkreśla, że nawet ci biskupi, którzy jasno widzieli sytuację, byli bezsilni: podejmowano pewne próby ostrzeżenia tych wspólnot, ale spotykały się one z bardzo silnymi reakcjami obronnymi. Istotną rolę odgrywał w tym przypadku dwór uczniów, którzy byli pod wpływem swoich mistrzów, których adorowali, ukazywali jako świętych; uczniów, którzy nie widzieli lub nie chcieli widzieć i którzy pozwalali się oszukiwać w każdym znaczeniu tego słowa. Bronili założyciela zębami i pazurami. Każda krytyka ich wspólnoty była dyskredytowana, biskupi oskarżani o niezrozumienie charyzmatu założyciela, który otrzymał swoją misję wprost od Ducha Świętego. Atakowanie go było w istocie atakowaniem Chrystusa. Nieliczni członkowie wspólnoty, którzy byli krytyczni, zostali zepchnięci na margines, a ci, którzy odeszli, byli demonizowani.

Brak kontroli ze strony Kościoła tłumaczy się również tym, że wspólnoty te domagały się odrębnych ram, nowych sposobów budowania życia wspólnotowego (mężczyźni/kobiety; single/pary) w Kościele. Reguła wspólnot była opracowana zgodnie z intuicjami założyciela, wokół którego wszystko się kręciło. Zasadniczo reguła była jego. Wspólnoty te nie respektowały zabezpieczeń i równowagi, które są zwykłymi regułami mądrości w Kościele (zwłaszcza rozróżnienia między forum wewnętrznym i zewnętrznym, tzn. przełożony wspólnoty nie może duchowo towarzyszyć lub spowiadać członka swojej wspólnoty).

Wszystko to wpisywało się w kontekst społeczeństwa, w którym po Soborze Watykańskim II i maju 1968 roku "nie wolno było zabraniać". Kościół nie był odporny na te zmiany kulturowe: biskupi woleli raczej "towarzyszyć" niż sankcjonować. Preferowano "Kościół komunii", niż autorytarny model sprzed Soboru Watykańskiego II. A nawet jeśli istniały sankcje, tajemnica w Kościele miała przewrotny efekt zmniejszania ich zakresu i sprawiała, że niektóre z tych sankcji popadały w zapomnienie, jak w przypadku braci Thomasa i Marie-Dominique Philippe. Dopiero w 2019 r. dowiedzieliśmy się, że założyciel wspólnoty św. Jana sam został ukarany w 1957 r., po procesie swojego brata – stwierdza Hoyeau.

Francuska dziennikarka podkreśla, że wspomniani "ojcowie" to osobowości charyzmatyczne, często uczuciowe i porywające tą uczuciowością, obdarzone wielkim talentem kaznodziejskim. Łączy ich także to, że pod pozorem pokory utrzymywali kult jednostki, zarezerwowali dla siebie specjalny rytm i uprzywilejowane traktowanie w swojej wspólnocie (osobne posiłki, inny rozkład dnia). Mieli skomplikowane relacje z władzą kościelną: niektórzy opuścili pierwszą wspólnotę, by założyć własną, w której byli jedynymi panami na pokładzie; wybierali diecezje, w których biskup był im przychylny i zmieniali diecezje, by znaleźć nowe wsparcie. Większość z nich naznaczona była "silną skazą narcystyczną" i w sytuacji braku kontroli rozwinęli cechy perwersji, wykorzystując innych do swoich celów (intelektualnie, duchowo, finansowo, seksualnie), niekoniecznie zdając sobie z tego sprawę.

Hoyeau zaznacza, że porusza w swej książce sytuację francuską, ale zjawisko charyzmatycznych założycieli wspólnot, którzy dopuścili się nadużyć, można znaleźć w wielu innych krajach. Wystarczy wspomnieć Meksykanina Marciala Maciela (Legioniści Chrystusa), Niemców: Josepha Kentenicha (Ruch Szensztacki) i Werenfrieda von Strattena (Pomoc Kościołowi w Potrzebie), Peruwiańczyka Luisa Fernando Figariego (Sodalicio), Włocha Gino Burresiego, założyciela Sług Niepokalanego Serca Maryi.

Na zakończenie wywiadu przypomniano wypowiedziane w 2017 roku słowa prefekta Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego kard. João Braz de Aviza, że Watykan „uważnie śledzi” dziś 70 nowych rodzin zakonnych.

Źródło: KAI / pk

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Francuska dziennikarka o "drugim życiu" założycieli ruchów charyzmatycznych
Komentarze (1)
AW
~Artur Wojtkiewicz
14 kwietnia 2021, 04:55
Można wyczuć lekką zmianę linii redakcyjnej. Kiedyś taki tekst byłby nie do pomyślenia.