Grzegorz Kramer SJ o spotkaniu z kandydatką PiS na prezydenta Krakowa, które odbyło się w kościele
"Prawdą jest, że wielu polityków umiejętnie podsyca lęki, wprowadza retorykę rodem z lat 80-tych, mówiącą o mitycznych wrogach, których mogą obalić. Za cenę… naszego poparcia i głosów" - napisał jezuita.
Kiedy, przed laty pracowałem w naszej parafii we Wrocławiu, parafii, która w latach 80-tych była przyczółkiem dla ludzi Solidarności, często słyszałem od parafian pamiętających tamte czasy, mniej więcej takie zdania: gdzie są ci wszyscy politycy, którzy mieli tutaj w stanie wojennym azyl? Widać było w tych ludziach żal i zawiedzenie, że dziś bardzo często owym politykom nie po drodze z Kościołem.
Tak, w czasach komunizmu, kiedy to tylko było możliwe, Kościół dawał swoją przestrzeń do spotkań z działaczami ówczesnej opozycji. Organizował wszelkiego rodzaju spotkania, które pozwalały ludziom na zobaczenie, że są inni walczący o wolność, i że są działacze, którzy mogę pociągnąć za sobą ludzi. To nie były spotkania partyjne. To był spotkania ludzi szukających wolności.
Zmieniło się wszystko w tej materii. Dziś Polska jest wolna, jasne, że są w polityce i nie tylko, ludzie, którzy innym nie pasują, którzy są według jednych - wrogami ojczyzny. To już kwestia tego, kto i jak rozumie wolność. Jednak nie ma sytuacji, w której, jako naród, musimy przeciwstawiać się konkretnej sile w walce do wolności. Prawdą jest, że wielu polityków umiejętnie podsyca lęki, wprowadza retorykę rodem z lat 80-tych, mówiącą o mitycznych wrogach, których mogą obalić. Za cenę… naszego poparcia i głosów.
Dziś żyjemy w kraju, w którym politycy na kampanie wyborcze wydają wielkie pieniądze, a z tych pieniędzy mogą wynająć wielkie hale lub małe kameralne salki, jedynym ograniczeniem jest terminarz. Nie trzeba szukać przestrzeni kościelnych do tego, by zorganizować spotkania partyjne. Partia, zawsze będzie tylko częścią. Jedna część - tak, druga - nie. Kościół jest wspólnotą dla wszystkich, nie jest wspólnotą wykluczającą, partia - tak.
Jasne, że można organizować spotkania z politykami wszelakiej maści w przestrzeni kościelnej, a nawet sakralnej, można tłumaczyć to koniecznością dotarcia do tych, którzy nie pójdą na spotkanie gdzie indziej, można mówić o wychodzeniu ludziom na przeciw itp. W praktyce jednak opowiadamy się za jakąś częścią społeczeństwa przeciw drugiej. Najpierw odprawiamy Eucharystię, w której Pan przelewa krew za wielu, a później dajemy sygnał, ale my chcemy niektórych. To, co mamy jako Kościół najcenniejszego to Eucharystia i Słowo Boże, które mamy innym dawać, ucząc ludzi modlitwy i kontemplacji, podczas której oni sami będą pytać siebie i Boga o to, jakie decyzje (w tym polityczne) podejmować.
Kiedy widzę takie obrazki, jak ten w Nowej Hucie, na Szklanych Domach, to mam wrażenie, że traktujemy czasem ludzi jak niemowlaki. Z jednej strony czytamy im Pawła, że do wolności wyzwolił ich Jezus, ale z drugiej kompletnie nie wierzymy ich dojrzałości i aplikujemy im spotkania, które jasno sugerują jakich wyborów mają dokonywać.
Księża, dawajmy ludziom Boga, dawajmy im narzędzia do szukania i znajdowania Boga w świecie, również w ich wyborach politycznych, bądźmy mistrzami życia duchowego, nie partyjnego czy społecznego - od tego są inni. Takie ciągłe wchodzenie w buty innych jest ową klerykalizacją, o której pisał do nas niedawno Franciszek. To nasze butne mniemanie, że bez nas ludzie nie podejmą dobrych wyborów, że musimy ich prowadzić za rączkę czy wręcz bezczelne nasze przekładanie osobistych poglądów politycznych na życie parafialne, kiedyś obróci się przeciw nam. Ktoś, po takim spotkaniu może zdobędzie 100 głosów, ale ile trzeba będzie znów odbudowywać zaufania, żeby odzyskać dla Wspólnoty tych, którzy z niej odejdą, bo nie rozumieją tego, że można z Domu Ojca robić targowisko polityczne?
Skomentuj artykuł