Bajki a Synod
Każdy z nas na pewno pamięta typowe zakończenie bajek: "A potem żyli długo i szczęśliwie". Kiedy czytam doniesienia z Synodu, ale także komentarze dotyczące porzucenia kapłaństwa czy życia zakonnego, to mam wrażenie, że autorzy tych uwag zbyt poważnie potraktowali bajki, które czytali w dzieciństwie.
Bardzo często i bardzo wiele mówi się o przygotowaniu do ślubu czy też ślubów. Narzeka się na krótkość formacji i niewłaściwy jej przebieg. Wskazuje się na konieczność reformy przekazywanych wtedy treści i języka, za pomocą którego to się odbywa. Kardynał Versaldi porównał narzeczeństwo wręcz do katechumenatu.
Nie da się ukryć, że jest w tym słuszność. W czasie przygotowania do tak ważnych decyzji konieczne jest nawrócenie lub potwierdzenie nawrócenia. Rozumiem przez nie wybór określonych wartości, którymi chcemy - świadomie, dobrowolnie i konsekwentnie - kierować się w życiu po ślubie.
Z tym że takiej narracji umyka jeden fakt - ogólnie znany, ale i ogólnie ignorowany - życie to nie jest bajka. Ślub to nie jest magiczny moment, który wszystko za nas rozwiąże. Żeby żyć długo i szczęśliwie, trzeba starań, a i to nie daje żadnej gwarancji efektów.
Tymczasem na czterdzieści punktów streszczających dotychczasowe obrady tylko trzy odnoszą się do tzw. formacji permanentnej. Chodzi mi o opracowanie konkretnych wskazań dotyczących stałego rozwijania życia duchowego małżonków oraz form duszpasterskiej opieki nad nimi.
Większość rozwodów wynika nie tyle ze słabego przygotowania przed ślubem, ile z braku późniejszego rozwoju związku. Nagle okazuje się, że będzie krótko i mało szczęśliwie, bo dobra relacja jakoś nie chce się zrobić sama.
Hormony opadają, pojawiają się nieoczekiwane wydarzenia i inni - wydaje się, że ciekawsi niż małżonek - ludzie. Żona się zmienia, mąż się zmienia, bo człowiek w naturalny sposób podlega zmianie: rozwojowi lub degeneracji.
Dlatego równie istotne, jeśli nie istotniejsze, od przygotowania do zawarcia małżeństwa jest późniejsze formowanie małżonków. Tu najwięcej zależy od nich samych, ich chęci i determinacji w trwaniu przy Chrystusie i sobie nawzajem.
Znam pary, które do decyzji ogłoszonej w dniu ślubu dojrzały dopiero po kilkunastu latach wspólnego życia (wiem to na podstawie ich świadectw). Stało się to dzięki nawróceniu, wspólnej modlitwie, mądrości prowadzących ich duszpasterzy.
I jeszcze jednemu, moim zdaniem kluczowemu, czynnikowi: wspólnocie małżeństw i rodzin żyjących tymi samymi wartościami.
Środowisko, w którym wartości takie jak troska o siebie nawzajem (także jeśli chodzi o sferę duchowości), przekazanie wiary dzieciom, konkretna kultura zachowania i traktowania innych, wielodzietność czy trwałość związku są uznawane i zachowywane, będzie sprzyjało życiu "długo i szczęśliwie". A jeśli nawet dojdzie do rozpadu małżeństwa, łatwiej będzie w takiej wspólnocie uniknąć wchodzenia w drugi związek, a przez to wyłączenia się z życia sakramentalnego.
Czas przygotowania do sakramentów można przyrównać do czterdziestu lat spędzonych przez Izraelitów na pustyni, a samo zawarcie ślubu/przyjęcie święceń to przejście Jordanu.
Kiedy Lud Wybrany wchodził do Kanaanu, czekało go jeszcze wiele lat walki o tę ziemię, chociaż była mu ona obiecana. I ten obraz powinni mieć przed oczami ci, którzy zawierają małżeństwo: czekają ich lata pracy i starań.
Pytanie do Synodu brzmi: co zrobić, żeby podczas tych kryzysów małżonkowie wybierali Boga i Jemu chcieli służyć? Mam nadzieję, że poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie zostanie potraktowane poważnie.
Skomentuj artykuł